– To miała być książka, której nie musiałbym szybko publikować. Pisałem ją dla własnej przyjemności – mówi Paweł Huelle. Właśnie ukazała się jego długo oczekiwana powieść „Śpiewaj ogrody”.

Słucha pan muzyki, pisząc?

Nie. Zbyt cenię i kocham muzykę, żeby mogła być dla mnie tłem dla jakichkolwiek czynności. Dzisiejszy świat jest okropny, bo muzykę puszcza się wszędzie. Może nawet nie muzykę, tylko jakieś muzykopodobne twory. Na przykład w centrach handlowych czy restauracjach, w których bywa tak głośno, że nie da się porozmawiać. Nie słucham muzyki, pisząc, bo za bardzo ją szanuję, by dzielić z czymkolwiek innym. Kiedy piszę, staram się raczej być w ciszy.

ikona lupy />
Paweł Huelle "Śpiewaj ogrody" - recenzja / Media

Byłam przekonana, że pisząc ostatnią powieść, słuchał pan Wagnera, który przecież dla całej historii jest postacią kluczową…

W kwestii Wagnera podzielam zdanie mojego bohatera, Ernesta Teodora Hoffmana. On nie lubił Wagnera. Wprawdzie zajmował się nim, bo znalazł jego niedokończone dzieło i to spadło mu jak z nieba. Podzielam jednak jego krytyczne uwagi. Nie chodzi o to, co Wagner powiedział czy zrobił w życiu. Nie chodzi mi o jego antysemickie teksty. To po prostu nie jest mój ulubiony kompozytor. Tomasz Mann napisał kiedyś o muzyce Wagnera, że to taki potwornie ciężki, skrzypiący osiami, pragermański wóz, toczący się przez grząskie bagnisko, pełne mitycznych upiorów. Ja się z nim zgadzam.

Muzyka to chyba jedna z tych sztuk, które najtrudniej nagiąć do ideologii. Z Wagnerem tak się stało. Okazał się ulubionym kompozytorem nazistów.

Tak, choć oczywiście post factum. Nie usprawiedliwiam go, bo pisał haniebne teksty antysemickie, w nazizm został jednak wplątany po śmierci. To tak jak Leszek Kołakowski powiedział kiedyś o marksizmie. Na pytanie, czy w ideologii Karola Marksa było coś zbrodniczego, odpowiedział: nie, natomiast z zaistniałych później faktów wynika, że nie była ona zupełnie niewinna. Tak samo jest z Wagnerem. Nie on stworzył nazizm, nie on stworzył piekło dwudziestego wieku w Europie, ale wobec późniejszych faktów okazuje się, że nie był zupełnie niewinny, bo w jakiś sposób okazał się bliski ideologii nazistów. Ta jego romantyczna ideologia pragermańska bardzo się przydawała w propagandzie nazistowskiej. Przecież Wagner był ukochanym mistrzem Adolfa Hitlera.

W powieści Wagner okazuje się po trosze demonem, a odnaleziona partytura dla bohaterów staje się czymś na kształt puszki Pandory. Fascynował pana Wagner jako postać, której symboliczna obecność odmienia losy mieszkańców przedwojennego Gdańska?

Przez wiele lat żyłem w cieniu mitu o Operze Leśnej. Niewielu ludzi w Polsce wie, nawet w Trójmieście, że przed wojną to była wielka scena wagnerowska. Przyrównywano ją do teatru operowego w Bayreuth, w którym obywały się wielkie festiwale muzyki Wagnera. Scena w Sopocie według niemieckich ideologów, a także krytyków sztuki była jednak czymś więcej niż Bayreuth, bo tam, na deskach Opery Leśnej następowało zjawisko pełnej synestezji. Sztuka łączyła się z naturą, bukowy las, który rośnie wokół, stwarzał wyjątkowy nastrój. To był teatr, który bardzo porywał Niemców, zwłaszcza w latach 30. Gdy Niemcy objęli błyskawiczną władzę w Wolnym Mieście Gdańsku, zaczęto wystawiać wyłącznie opery Wagnera.

To prawda, że odnalezienie jego nieznanej partytury, tak jak dzieje się to w powieści, w praktyce byłoby mało prawdopodobne?

Wagner w swoim czasie już doskonale rozumiał, co znaczy to, co dziś nazywamy PR i autopromocją. Jak ktoś kiedyś bardzo złośliwie powiedział: nie mógł puścić bąka, żeby następnego dnia wszystkie niemieckie gazety o tym nie pisały. Dbał o to. Zamęczał swoich przyjaciół, znajomych i sponsorów czytaniem librett, odgrywaniem melodii i motywów, które już powstały. Nie mogło ujść uwadze nic, co wyszło spod pióra mistrza, bo bardzo starał się, żeby wszyscy wiedzieli, nad czym pracuje, co będzie wystawione za rok. W powieści to właśnie okazuje się wielką zagadką, dlaczego z jakichś powodów napisał coś do szuflady, dlaczego tego nie ujawnił. Ale to ma swoje uzasadnienie.

A przecież jest jeszcze Rilke. On w dużym stopniu jest literackim patronem pańskiej książki.

Przede wszystkim dostarczył tytułu tej powieści. Mój bohater pisze pieśń dla swojej żony Grety i nagle znajduje cudowny werset z „Sonetu do Orfeusza” Rilkego: „śpiewaj ogrody”. Dopiero wtedy, po przeczytaniu tych słów, otwiera mu się wyobraźnia i kończy pisaną przez siebie pieśń. Nie bez powodu. W dzielnicy, którą nazywamy największą wioską w Gdańsku, czyli w Oliwie, Rilke był nie raz. Spotykał się tu ze swoją kochanką, Lou-Andreas Salome, słynną zresztą postacią w kulturze niemieckiej. Była to po pierwsze piękna kobieta, po drugie – doskonale wykształcona. Pisała znakomite teksty literackie.

A kiedy poznała Rilkego, miała wyższą od niego pozycję w świecie literackim…

Tak, wybrała go sobie na partnera i wychowanka. Patronowała mu jako kompletnie nieznanemu poecie. Wydał wcześniej ze dwa tomy, ale właściwie prawie nikt go nie znał. Oboje tutaj przyjechali. Ona do swojej przyjaciółki z lat młodości, która była nauczycielką tutaj w Gdańsku. Rilke zatrzymał się w hotelu. Tutaj odbywały się ich randki, razem spacerowali po Oliwie. Ja mieszkam przy ulicy Obrońców Westerplatte, która była główną ulicą wiodącą z dworca do rynku. To jest piękna, stara ulica, brukowana, z kamienicami z XIX wieku. Rilke musiał tu co najmniej kilkukrotnie chodzić lub jeździć dorożką. Na pewno spotkał się z Salome w parku Oliwskim. Tam napisali wspólnie wiersz, który w jego dzienniku został później zapisany. Gdańsk nie jest miastem, w którym bywałoby wielu największych poetów świata. A wizyta Rilkego bardzo mnie zainspirowała. Dlatego została zapisana, ale jest też wspomnieniem Ernesta Teodora i opisem tego, jak on ją sobie wyobraża.

Długo dojrzewał pan do napisania „Śpiewaj ogrody”?

Ponad dwadzieścia lat temu napisałem opowiadanie, które znalazło się w zbiorze „Opowiadania na czas przeprowadzki”. Zawarłem w nim osnowę całej dzisiejszej powieści. Był stary dom, trochę podniszczony, zapuszczony ogród, pan Bieszk, Kaszuba, który przewozi bohaterów do nowego bloku w latach 60., nawet historia wagnerowska już tam się zaczyna. Wtedy wiedziałem, że z tego chyba kiedyś powstanie powieść. Tak się stało.

Dlaczego pisał ją pan aż dwadzieścia lat?

Nie lubię mówić o tym, jak się nad czymś pracuje, bo nikogo to nie interesuje. Tę opowieść pisałem przez wiele lat, często po jednym rozdziale, kiedy miałem na to ochotę. To miała być książka, której nie musiałbym szybko publikować. Pisałem ją dla przyjemności i trochę dla własnej rozrywki. Był moment, kiedy mój wydawca upomniał się o nową powieść. Pomyślałem, że to będzie to, chociaż ostateczny kształt książki okazał się inny, niż początkowo myślałem.

To w dużej mierze opowieść o świecie, którego już nie ma – Gdańsku wielu kultur i języków. Opowiadał pan kiedyś, jak w dzieciństwie razem z rówieśnikami naśmiewał się z kobiet, które pod kościołem rozmawiały po niemiecku. A potem miał z tego powodu wyrzuty sumienia…

Myśmy ich nie wyśmiewali, tylko je prześladowali. Wyśmiewanie to by jeszcze było pół biedy. Do dziś pamiętam, jak siedziały za tym kościółkiem. Chodziliśmy do tego samego kościoła, byliśmy tego samego wyznania – rzymskokatolickiego. Były dawnymi mieszkankami Wolnego Miasta Gdańska, gdańszczankami, miały swój akcent, rozpoznawalny, to było natychmiast jasne. Więc stawały czasem pod kościołem i szprechały sobie po cichutku. Nie miały wtedy kawiarni. Nic nie miały, spotykały się po kościele właśnie. Biegaliśmy naokoło nich, krzyczeliśmy: „Heil Hitler”, a one, przerażone, natychmiast przestawały mówić po niemiecku, przechodziły na polski. To nie były Niemki. Po prostu gdańszczanki, które były dwujęzyczne. I z jakichś powodów chciały pozostać w Polsce. To były czasem wybory bardzo dramatyczne.

Do dziś czuje pan zawstydzenie z powodu tych dziecięcych reakcji?

To zawstydzenie wobec gdańszczanek, które niesprawiedliwie nazywaliśmy „Niemrami”. Proszę pamiętać, że byliśmy pod wpływem mocnej propagandy i wychowania szkolnego w latach 60. Oglądaliśmy filmy wojenne, słuchaliśmy opowieści o partyzantce. A poza tym każdy w naszych rodzinach miał jakąś traumę wojenną. Ktoś był w obozie, ktoś był rozstrzelany albo wywieziony na roboty. Jako dzieci byliśmy nastawieni bardzo antyniemiecko przez szkołę i system wychowania państwowego. W mojej rodzinie tego nie było. Nie mówiono być może zbyt dobrze o Niemcach, ale nikt mi nie mówił, że powinienem być antyniemiecki czy że powinno się tak robić.

Z dużą czułością opisuje pan w książce swoją bohaterkę, Gretę, która jest Niemką mieszkającą po wojnie w Gdańsku.

Moja bohaterka z innych powodów, których nie będę zdradzał, nie zna polskiego. Dopiero po wojnie musi się go szybko nauczyć. Musi też podpisać dokument lojalności, zdobyć polskie obywatelstwo, żeby zostać. Znam kilka takich historii, bardzo dramatycznych. Większość Niemców wyjechała i nie uważam tego za coś, nad czym należałoby płakać. Takie były wyroki historii po tym, co się stało. Nas Niemcy przed drugą wojną światową doprowadzili do katastrofy poprzez propagandę, że wszyscy Niemcy muszą być jednym państwem. Że to wszystko trzeba zjednoczyć, musi być Heimat. Günter Grass powiedział kiedyś, że przesiedlenia to była jedyna cena, jaką Niemcy zapłacili za swoje zbrodnie. Taka prawdziwa, dotkliwa kara. Bardzo wyraźnie piszę w mojej powieści, że wprawdzie Niemcy rzeczywiście wyjeżdżali z Gdańska i miasteczek na Pomorzu w bydlęcych wagonach, ale nie były to wagony wiozące ich na zagładę. To były wagony wysiedlenia, ale nie wiozły ich na błyskawiczną śmierć. To jest pewna różnica.

Czy nie jest tak, że wciąż mamy problem ze zrozumieniem przeszłości, jej wielowymiarowości, złożoności ludzkich losów?

Zgadzam się. Polska po 1945 roku stała się państwem jednoetnicznym. Wielowiekowe tradycje Rzeczypospolitej legły w gruzach. To było marzenie Bolesława Piaseckiego i niektórych działaczy przedwojennych, oczyścić Polskę ze wszystkich obcości: Białorusinów, Ukraińców, Żydów. Stało się tak faktycznie na skutek wojny, tragedii, masowych mordów i polityki Stalina. To miało skutki kulturowe. Okazało się, że żyjemy w państwie jednowymiarowym. Do dzisiaj za to płacimy. Po 1989 roku był renesans małych ojczyzn w literaturze. Pisano o Śląsku, o Żydach, o wielokulturowości. I ja miałem w tym swój skromny udział. To było naturalne, że chcieliśmy szukać historii, do których moglibyśmy się odwoływać, bo Polska gomułkowska czy gierkowska nie dawała nam takiej możliwości. W jakimś sensie jest to dramat polskiej kultury.

Powiedział pan kiedyś, że nie wyobraża sobie społeczeństwa, które nie opowiada własnych historii. A czy my opowiedzieliśmy sobie wszystkie historie?

Jedni uważają, że już wszystko zostało opowiedziane i nie ma nic do dodania. Ale doświadczenie pokazuje, że tak nie jest. Pozostają sprawy sekretne, sprawy wstydliwe, bolesne. Ja sądzę, że jeszcze sporo zostało nam do opowiedzenia jako nacji, jako społeczeństwu.