Nie takiego przedstawienia spodziewaliśmy się po pierwszym buntowniku rosyjskiej reżyserii. „Lód” Konstantina Bogomołowa jest jednak gestem na wskroś radykalnym, no i spektaklem bliskim arcydziełu.

Teatralny „Lód” dotychczas kojarzył mi się wyłącznie z Kornelem Mundruczo. Na toruńskim festiwalu Kontakt 2009 węgierski reżyser pokazał swoją adaptację powieści Władimira Sorokina przygotowaną w Teatrze Narodowym w Budapeszcie. Wzbudził szok, bowiem nie cofnął się przed zobrazowaniem każdej chyba z drastyczności literackiego oryginału. Na scenie mieliśmy więc przemoc bez osłonek, seks w najróżniejszych konfiguracjach (sadomasochistycznych nie wyłączając), zbiorowe orgie, samookaleczenia. Nie w drapieżności jednak tkwiła siła tamtego widowiska, kopulacje w teatrze to dziś niemal powszedniość, weryzm w ukazywaniu okrucieństwa stał się wygodnym w użyciu wytrychem. Wielkość wizji Mundruczo polegała na zbudowaniu iluzji podtrzymywanej przez węgierskich aktorów. Wszystko zostało zagrane, staliśmy się ofiarami perfekcyjnego kłamstwa, tak jak perfekcyjną kopię rzeczywistości zgotował czytelnikom w swojej powieści Sorokin. Od tamtego spektaklu zaczęło się zauroczenie polskich widzów autorem filmowej „Delty”. Potem zobaczyliśmy na Malcie chociażby jego „Hańbę” według Coetzeego, a w TR Warszawa wspaniałego „Nietoperza”. Swoje kolejne przedstawienie ma przygotować Mundruczo przy Marszałkowskiej na koniec tego sezonu.

Nie wiem, czy tamten spektakl „Lodu” wciąż istnieje. Piszę o nim, bo stanowiąc antytezę widowiska Konstantina Bogomołowa, byłby jego przewrotnym dopełnieniem. Tam bowiem, gdzie węgierski twórca idzie na całość, Rosjanin cofa się o pełen dystans, by zamiast obrazów z Sorokina dać publiczności jego słowa. Ten sam artysta w przedstawieniu „Lear. Komedia” zestawił bohatera Szekspira ze Stalinem, w dodatku obu kazał zagrać kobiecie, Rozie Chajrullinie. Królestwo starego króla porównał z wykrwawiającym się w ohydnych drgawkach mocarstwem. Sceniczne prowokacje dały mu miano wichrzyciela oraz ogromną popularność. Na spektakle „Idealnego męża” według Oscara Wilde’a do moskiewskiego MCHAT-u nie sposób było dostać biletów. Bogomołowa przyjęli jako swojego zarówno przedstawiciele establishmentu, jak i buntownicy. On zaś pokpiwał z jednych i drugich, za nic nie chcąc dostosować się do ich oczekiwań.

Nam też zagrał na nosie. „Lód” miał pokazać początkowo w czerwcu ubiegłego roku na finał zorganizowanego w Warszawie festiwalu rosyjskiego teatru Da! Da! Da! Wtedy do premiery nie doszło. Ponoć artysta nie mógł znaleźć wspólnego języka z aktorami, nie udało się zorganizować dostatecznej liczby prób, w końcu musiał wyjechać do Moskwy. Teraz otrzymaliśmy zatem spóźniony, ale dopracowany w każdym szczególe, skończony spektakl. Zobaczyliśmy aktorów idących krok w krok za wizją swojego reżysera. A że pokazano nam nie to, czego się spodziewaliśmy? Cóż… Larisa Łomakina ustawiła na scenie Narodowego kilkanaście kanap, identycznych, jak z salonu meblowego średniego sortu. Pomiędzy nimi krzyż, a na nim czaszkę. W trakcie przedstawienia zobaczyliśmy jeszcze szkatułkową trumnę. Całość zamknęła zaś białym ekranem, na którym wyświetlane są obszerne fragmenty książki Sorokina. Tyle, nic ponadto. Zamiast inscenizacyjnego szaleństwa, popisu umiejętności reżysera prestidigitatora, ściągnięcie teatru do tego, co nieodzowne, konieczne. Do tego fenomenalnie skomponowane światła Jacqueline Sobiszewski – ciepłe i lodowate, a to poszerzające pole gry, a to je unicestwiające.

Takie potraktowanie „Lodu”, a przede wszystkim publiczności, może jednak grozić odwetem. Już po premierze dało się słyszeć, że to audiobook albo w najlepszym razie słuchowisko. Nic bardziej mylnego. Niby fakt, że aktorzy Narodowego wychodzą na scenę w przypominających prywatne strojach, zasiadają na owych kanapach i wygłaszają tekst dialogów z powieści pozornie beznamiętnie, jakby ją relacjonowali. Wystarczy jednak baczniejsze spojrzenie, aby zrozumieć, że ich przezroczystość jest zaprogramowaną przez inscenizatora i fantastycznie zastawioną na nas pułapką. Bowiem aktorzy Narodowego nie tylko mówią słowami z „Lodu”, ale też tworzą na scenie sylwetki jego bohaterów. Do tego jeszcze wchodzą pomiędzy sobą w zmienne i fascynujące relacje. Oto Wiktoria Gorodeckaja i Waldemar Kownacki w etiudzie o prostytutce, która ciałem płaci taksówkarzowi za kurs, a potem tłumaczy się przed swoim alfonsem. Obie role zagrane niemal wyłącznie głosami, a są w nich oddanie i okrucieństwo – po równi. Bogomołow spowodował właśnie to, że aktorzy Narodowego stają przed nami celowo puści i przezroczyści. Mają wypełnić narrację Sorokina, uwiarygodnić drastyczność jego prozy i jej ckliwe, ocierające się o kicz, ale i wzruszenie piękno tylko głosami właśnie. I dzięki nim, a także poprzez urywane gesty budują wielką opowieść niejako ponad słowami, ponad językiem Sorokina. Powołują do życia – przepraszam za patos – całkiem osobny język teatru, jak najbardziej adekwatny do zmierzenia się z „Lodem”.

Właśnie ów język odbiera makabrycznym opisom z książki ich dosłowność, powoduje, że poszczególne sekwencje nabierają wymiaru groteski, a po chwili stają się poezją. Antyutopia Sorokina staje się pretekstem do wielu interpretacji. Mnie najbliżej do tej, która zrównuje działania Braci Serca, którzy szukają 23 tysięcy podobnych sobie, do poczynań wpatrzonych w ideologię Nietzschego krzewicieli faszyzmu. Tyle że Sorokin, a za nim Bogomołow, nie chcą mówić o ideologiach konkretnych. Jeśli już, to o totalitaryzmach jako takich. Tego rodzaju skrajnie wyciszony teatr wymaga nie tylko żelaznej konsekwencji i aptekarskiej precyzji reżysera, lecz także wyjątkowego wyczucia wykonawców. Tym bardziej że grają z wyświetlanym z tyłu tekstem „Lodu”. Trzeba zobaczyć zatem, jak ukazują beznamiętność i okrucieństwo swoich bohaterów Karol Pocheć i Przemysław Stippa, jak bawi się swoją obecnością na scenie Dobromir Dymecki, jak odrzucają swoją niewinność Bożena Stachura, Milena Suszyńska i Anna Grycewicz. Wielką lekcją prowadzenia dialogu i kontrolowania znaczenia każdego słowa jest dialog Mariusza Bonaszewskiego i Jerzego Radziwiłowicza. Radziwiłowicz ma też porażający monolog w drugiej części widowiska, kiedy wykłada początki bractwa, objaśnia różnice między zwyczajnym lodem i lodem właściwym. Znać przy tym – najwyraźniej właśnie we fragmentach należących do wielkiego aktora – że klucz do scenicznego „Lodu” tkwi w zrównoważeniu patosu fraz Sorokina ledwo dostrzegalną nutą ironii. Statyczny, trzymający się przez poprzednie minuty w cieniu Radziwiłowicz wygrywa ten kontrast idealnie.

Drugą część przedstawienia wypełnia jednak przede wszystkim opowieść Danuty Stenki wcielającej się w niejaką Hram. Była wiejską dziewuchą, co dziwiła się, że w gospodach budują wychodki. Potem została wyświęcona na wielką siostrę – na naznaczoną, na zbawiciela. Dla obcowania serc gotowa była na wszystko, z egzekucjami włącznie. Stenka pokazuje to ledwo dostrzegalnymi grymasami warg i modulacjami tonu. Ma w sobie determinację Hram i jej zaślepienie. A wszystko w uwięzieniu w doskonałym ciele, w bezruchu niemal idealnym. Wstrząsająca rola. Już na premierze „Lód” wywołał kontrowersje. Część widzów wyszła, część ostentacyjnie powstrzymała się od braw. Myślę, że Konstantin Bogomołow musiał przewidywać takie reakcje i że są one zrozumiałe. W końcu zderzył nas z radykalnym gestem artystycznym. Można go przyjąć albo odrzucić, trzeciej drogi nie ma. A że odsądzą go od czci i wiary wszyscy zakochani w teatralnych kabaretach i publicystycznych wykładach jedynie słusznej ideologii, to w sumie też dobrze. Trudno byłoby wspierać je i lubić „Lód” Bogomołowa. A tak przynajmniej będzie uczciwie.

Lód | Władimir Sorokin | reżyseria: Konstantin Bogomołow | Teatr Narodowy w Warszawie | Recenzja: Jacek Wakar, Polskie Radio | Ocena: 6 / 6