Facebook, Twitter, blogi nie mają żadnych tajemnic przed pisarzami. Wybitni twórcy literatury coraz chętniej chcą kreować swój wizerunek i komunikować się z czytelnikami za pośrednictwem nowych mediów.

Tegoroczna laureatka literackiego Nobla Alice Munro nie przyjechała do Sztokholmu, by osobiście odebrać nagrodę. Ale krótko po ogłoszeniu werdyktu Akademii Szwedzkiej Margaret Atwood, inna wybitna pisarka kanadyjska, a zarazem wieloletnia przyjaciółka Munro, opublikowała w internecie dwa zdjęcia, zarejestrowane podczas prywatnej celebracji, jaką panie urządziły sobie w Victorii, w British Columbia. Na jednej z fotografii pisarki pozują w przyjacielskich objęciach, w kolejnym ujęciu – trzymają w dłoniach kieliszki z szampanem. „W sekretnej kryjówce, w #Victoria BC Empress Hotel, #Alice Munro i ja miałyśmy wczoraj swoje ciche »hura«” – napisała 74-letnia Atwood, której posty na Twitterze śledzi prawie pół miliona internautów. Zaledwie kilka dni wcześniej uwagę mediów przyciągnął twitterowy post Joyce Carol Oates, cenionej amerykańskiej pisarki, trzykrotnie nominowanej do Nagrody Pulitzera i często wymienianej w gronie mocnych kandydatek do Nobla. Zdaniem jednego z serwisów internetowych Oats dopuściła się klasycznego hejtingu na Trumanie Capocie. W poście z 13 października 2013 roku czytamy: „To ironia, że zostałam jurorką Nagrody im. Trumana Capote’a, biorąc pod uwagę, że on w pewnym ćpuńskim wywiadzie powiedział, że mnie nie znosi i że powinno się mnie poddać egzekucji. LOL”. Nie wiadomo, co bardziej zdumiało czytelników: niedyplomatyczne sformułowanie „ćpuński” czy młodzieżowy skrót LOL (laughing out loud), umieszczony na końcu zdania. W międzyczasie Salman Rushdie stoczył zaciętą batalię o prawo pisarzy do twittowania. U jednych zyskał poklask, inni szydzili zeń na całego. Ale pytanie, czy cenieni autorzy powinni adaptować na własne potrzeby język internetowych portali społecznościowych, stał się w ostatnich miesiącach przedmiotem burzliwej dyskusji.

Pisarze, nawet ci najwybitniejsi, coraz częściej chcą być internetowymi celebrytami. Na Twitterze i Facebooku nie piszą tylko o swojej literackiej działalności, ale chętnie opowiadają o własnym życiu, wklejają prywatne zdjęcia, dzielą się linkami do piosenek. Na początku 2013 roku brytyjski magazyn „Telegraph” opublikował listę najbardziej aktywnych pisarzy na Twitterze. Prócz twórców literatury popularnej, takich jako Paulo Coelho czy Jackie Collins, w pierwszej dziesiątce znaleźli się m.in. Margaret Atwood i, uznany w ostatnich miesiącach za symbol internetowego lansu, autor „Szatańskich wersetów”. Palmę pierwszeństwa przyznano Neilowi Gaimanowi, który w kwestii działalności w serwisach społecznościowych zdaje się niepoprawnym nałogowcem. Do tego stopnia, że od stycznia 2014 roku zapowiedział półroczny odwyk. „Czuję, że staję się coraz bardziej zależny od telefonów i Twittera” – mówił wiosną w wywiadzie, jakiego udzielił „Guardianowi” – „To symbiotyczny związek, opierający się na ciągłej możliwości znajdowania nowych rzeczy, dzielenia się nimi. Chcę zobaczyć, kiedy wezmę sobie trochę wolnego”. Autor „Amerykańskich bogów” przekonuje, że działalność w sieci odciąga jego uwagę od pisania książek. Nic dziwnego. Na bloga, którego prowadzi, zagląda codziennie półtora miliona czytelników. Pisarz regularnie pisze też posty na Facebooku, gdzie ma grubo ponad pół miliona fanów, i Twitterze, którego śledzą dwa miliony użytkowników sieci. Gaiman przekonuje, że portale społecznościowe w pracy pisarskiej bywają przydatne. Pisząc swoją ostatnią powieść „Ocean na końcu ulicy”, brytyjski autor z powodzeniem zwrócił się do fanów z prośbą o znalezienie takich detali, jak ceny słodyczy w latach 60. Sam jednak przyznaje, że nie logując się na Twitterze i Facebooku, skończyłby książkę dużo szybciej.

Izraelski pisarz Etgar Keret twierdzi, że za Facebookiem nie przepada, choć liczba i aktywność jego fanów zdają się temu przeczyć. Kiedyś przyznał publicznie, że jest technologicznym ignorantem, a jego strona nie mogłaby działać bez pośrednictwa ludzi z internetem bardziej obeznanych. „Tak naprawdę wykuwam swoje posty i komentarze w kamieniu (albo je zapisuję, gdy kamienia nie ma pod ręką), a potem wysyłam je cudownej Hadas, która z czystego współczucia dla tych, których los nie obdarzył technologiczną mądrością, zgodziła się użyć swoich facebookowych sztuczek, by zamieszczać je online. Wiem, że to żałosne, ale to tylko pewien etap. Cały czas się uczę i szczerze przyznaję, że od października wiem już, jak pisać (i wysyłać) wiadomości w moim telefonie” – napisał półtora roku temu. Przykład Kereta dowodzi, że nawet pisarze niechętni technologicznym nowościom odczuwają potrzebę internetowego komunikowania się z czytelnikami. Jego strona na Facebooku należy do najciekawszych i najzabawniejszych profili pisarskich w sieci. Izraelski autor chętnie dzieli się osobistymi refleksjami, wspomnieniami i zdjęciami. Jego fan page szczególnie lubią czytelnicy z Polski, bo Etgar Keret często ciepło wypowiada się o kraju nad Wisłą.

Jest jednak i druga strona medalu. W całym internetowym zamieszaniu amerykański pisarz i eseista Jonathan Franzen sformułował na łamach „Guardiana” dramatyczne pytanie: „Co dzieje się złego z dzisiejszym światem?”, wywołując w anglosaskim świecie literackim istną burzę. Franzen nie tylko internetu nie posiada, ale też upatruje w nim winowajcy współczesnej degradacji literatury. W sążnistym eseju opublikowanym na łamach brytyjskiego dziennika bezlitośnie oznajmił, że w świecie internetowej demokracji wszystko ulega spłaszczeniu i spłyceniu. Sieć daje możliwość publikowania najgorszym miernotom, my zaś, sterowani po części przez wielkie koncerny pokroju Apple’a i Amazona, zatraciliśmy zdolność odróżniania rzeczy wartościowych od najzwyklejszych szmir. Pisarz ostro zaatakował Twittera, który według niego upraszcza i wulgaryzuje język. Dostało się też twittującym literatom – w tym wymienionemu z nazwiska Salmanowi Rushdiemu – którzy, zdaniem autora tekstu, tracą czas na banalne posty, zamiast zająć się tworzeniem literatury. Nie trzeba było długo czekać, by liczni oponenci Franzena przeprowadzili frontalny kontratak. Szczególnie urażeni artykułem blogerzy w niewybrednych słowach argumentowali, że amerykański autor to „nudziarz”, „stary pryk”, człowiek z innego świata i innej epoki, który o współczesnej rzeczywistości ma pojęcie nikłe. Dłużny nie pozostał publicyście Rushdie, pisząc ironicznie, iż ów „tkwi w swojej wieży z kości słoniowej”, i dowodząc, że jako pisarz posiadający Twittera znalazł się w doborowym towarzystwie, m.in. Atwood, Oates, Nathana Englandera czy Gary’ego Shteyngarta. „Przyłącz się do nas” – zachęcała przyjaźniej pisarka Maria Bustillos na łamach „New Yorkera”, sugerując, że Franzen powinien po prostu zalogować się w sieci i otworzyć na dyskusję. Słusznie, bo internet w rękach pisarza nie sprowadza się jedynie do twitterowych ploteczek i kultu celebryctwa. Pisania powieści, które istniałyby tylko wirtualnie, podejmowali się przecież tak znakomici twórcy jak Stephen King i Elfriede Jelinek. „W internecie mogę pisać o sprawach prywatnych, których nie potrafiłabym zawrzeć w książce. Niektórym może się to wydać paradoksalne, bo sieć jest przecież bardziej publiczna niż każda książka. Ale mnie nieprzyzwoite wydawałoby się pisanie rzeczy osobistych w książce” – mówiła austriacka noblistka w wywiadzie udzielonym Magdalenie Miecznickiej i Karolinie Wigurze. A choć powieść internetowa uchodzi na razie za ciekawostkę i nowinkę, być może czeka ją znacznie bogatsza przyszłość.