Jedna z najpopularniejszych pisarek na świecie wydała kryminał pod pseudonimem Robert Galbraith, by zaznać uroków anonimowości. Wielki sekret wyszedł jednak na jaw w wyniku dziennikarskiego śledztwa i niedyskrecji firmy prawniczej.

Po tym, jak dzięki serii książek o przygodach Harry’ego Pottera przeszła do historii literatury, Joanne Rowling wiedziała, że każde jej kolejne dzieło będzie oceniane przez pryzmat historii o nastoletnim czarodzieju. Dlatego też gdy tylko pisarka zaczęła mówić o rozpoczęciu prac nad pierwszą powieścią skierowaną do dorosłego czytelnika, pojawiały się też sugestie, że wyda ją pod pseudonimem. Ostatecznie na okładce „Trafnego wyboru” znalazło się jej prawdziwe nazwisko, co argumentowała przekonaniem, że nawet gdyby starała się ukryć swoją tożsamość, dziennikarze bardzo szybko by to przejrzeli, przede wszystkim uznała jednak, że otwarte zmierzenie się z ewentualną krytyką wymaga więcej odwagi. Choć już na samym początku kariery uciekła się do pewnej powszechnie stosowanej sztuczki, która miała pomóc jej debiutanckiej powieści w trudach zdobywania zaufania czytelników. Chodzi o popularne posługiwanie się nie pełnym imieniem, a inicjałami, dzięki czemu na pierwszy rzut oka trudniej określić płeć autorki, co w gatunkach tak zdominowanych przez mężczyzn jak fantasy czy science fiction chroni przed wciąż obecnymi uprzedzeniami. Dlatego właśnie Joanne Rowling stała się J.K. Rowling, mimo iż nie ma nawet drugiego imienia.

Za maską pseudonimu

Podpisywanie twórczości wymyślonym imieniem i nazwiskiem to praktyka tak stara jak sama literatura i wciąż powszechnie stosowana. Pisarze i pisarki używają pseudonimów literackich z najróżniejszych powodów, prawda jest taka, że niektórzy z nich wcale nie robią tego, by schować się za fałszywą tożsamością. Choćby Samuela Langhorne’e Clemensa znamy jako Marka Twaina, bo po prostu lubił żeglugę, do której nawiązuje to miano, z kolei Bolesław Prus na początku kariery dziennikarskiej postanowił zachować prawdziwe nazwisko, Aleksander Głowacki, do podpisywania wyłącznie najważniejszych artykułów. Niektórzy twórcy postępowali tak, kierując się jak najbardziej poważnymi przesłankami. Igor Ostachowicz, były sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w rządzie Donalda Tuska, horror „Potwór i panna” wydał jako Julian Rebes, co zapewne wiązało się z obawami, jak publikacja kontrowersyjnej książki mogłaby wpłynąć na jego karierę polityczną. Podobnie życie zawodowe od twórczości literackiej rozgraniczał Charles Lutwidge Dodgson (znany jako Lewis Carroll), wciąż zaś robią tak dwaj polscy twórcy fantastyki Wit Szostak i Marek S. Huberath, odróżniając w ten sposób pisaną przez siebie fikcję od prac naukowych i działalności dydaktycznej. Na zbliżony pomysł wpadł również niezwykle popularny w Polsce Albert William Du Aimé (czytelnicy znają go jako Williama Whartona), który swoje obrazy podpisywał prawdziwym nazwiskiem, książki z kolei pseudonimem; gdy jego powieści odniosły sukces, posiadanie fałszywej tożsamości umożliwiło mu dalsze funkcjonowanie w spokoju, bez celebryckiego zgiełku i towarzystwa tłumu dziennikarzy. Voltaire (właśc. François-Marie Arouet) obawiał się reperkusji związanych z kontrowersyjnością swoich utworów i brakiem poczucia humoru u ówczesnego władcy Francji. George Orwell (naprawdę Eric Blair) ponoć wstydził się swojego pochodzenia, a Zygmunt Krasiński często krył się za pseudonimami Henryk Ligęza i Spirydion Prawdzicki ze strachu przed gniewem ojca. Oczywiście istnieje także pewna grupa pisarzy i pisarek, którzy używali bądź też wciąż używają pseudonimów jako masek skutecznie kryjących ich prawdziwą tożsamość. Do dzisiaj, mimo ukazania się kilkunastu powieści autorstwa K.J. Parker, czytelnicy nie wiedzą nawet, czy wyszły one spod pióra kobiety, czy mężczyzny. Podobnie niewiele wiadomo o Johnie Twelvie Hawksie, autorze bestsellerowego „Travelera”, z którym nawet jego amerykański wydawca porozumiewa się za pomocą internetu i niemożliwego do wyśledzenia telefonu satelitarnego, wyposażonego dodatkowo w urządzenia zmieniające brzmienie głosu. Niemałym skandalem skończyło się zaś używanie kilku pseudonimów przez Romana Kacewa, który jako jedyny autor w historii dwukrotnie został uhonorowany prestiżową Nagrodą Goncourtów. Sęk w tym, że wyróżnienie to można zdobyć tylko raz w życiu, a Kacew obszedł regulamin, bo akademia nagrody doceniła zarówno jego powieść „Korzenie nieba”, opublikowaną pod nazwiskiem Romain Gary, jak i wydane blisko dwadzieścia lat później „Życie przed sobą”, podpisane jako Émile Ajar. Tajemnicę prawdziwej tożsamości Ajara udało się Kacewowi zachować do samego końca – prawda wyszła na jaw dopiero dzięki opublikowanej po śmierci pisarza książce „Vie et mort d’Émile Ajar”.

Wyćwierkany sekret

W przypadku J.K. Rowling fakt, iż to ona kryje się za nazwiskiem Robert Galbraith, wyszedł na jaw już trzy miesiące po publikacji „Wołania kukułki”. Daleko jej więc do skuteczności Parker czy Kacewa, nie może się równać także ze Stephenem Kingiem, który na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku wydał aż pięć powieści pod pseudonimem Richard Bachman, zanim prawda o tożsamości autora „Wielkiego marszu” i „Uciekiniera” wyszła na jaw (robił to, żeby móc publikować więcej niż jedną książkę rocznie). Brytyjka ma jednak coś wspólnego z kultowym autorem horrorów. Podobnie jak on liczyła między innymi na obiektywizm związany z ocenianiem zupełnie nowego autora (dodatkowym atutem publikowania pod pseudonimem była dla niej możliwość uniknięcia ogromnego zgiełku i poruszenia, który tradycyjnie towarzyszyłby wydaniu czegokolwiek pod własnym nazwiskiem). Efekty tego eksperymentu są bardzo ciekawe. Przede wszystkim, podobnie jak to mało miejsce w przypadku pierwszej części przygód Harry’ego Pottera, „Wołanie…” zostało odrzucone przez kilkanaście wydawnictw – ci redaktorzy, którzy przyznali się publicznie do odesłania Rowling z kwitkiem, argumentowali to trudnym rynkiem i kłopotami z wypromowaniem zupełnie nieznanego pisarza (za jakiego uważali Galbraitha) oraz faktem, że choć powieść im się podobała, nie byli zachwyceni. Ostatecznie książkę kupiło Sphere Books, a więc imprint giganta Little Brown, który wydał poprzednią powieść Rowling, „Trafny wybór”. Ten zbieg okoliczności stał się podstawą spekulacji, że zamieszanie z Galbraithem i odkryciem jego tożsamości było ustawioną akcją marketingową, gdy jednak na jaw wyszły szczegóły przecieku, dywagacje ucichły. Informację o tym, że autorką „Wołania kukułki” jest J.K. Rowling, na początku lipca podało „The Sunday Times”. Redaktorka gazety miała przeczytać powieść i uznać, że jest zbyt dobra, jak na debiut, przeprowadziła więc dziennikarskie śledztwo i zleciła analizę lingwistyczną tekstu. Nieco później ujawniono jednak, że nie nos redaktorki, a brak dyskrecji reprezentujących Rowling prawników sprawił, iż wszyscy poznali sekret Brytyjki. Owszem, India Knight z „The Sunday Timesa” faktycznie uznała „Wołanie…” za wyjątkowo dojrzały debiut, którym to przemyśleniem podzieliła się w portalu społecznościowym Twitter. W odpowiedzi na jej wpis niejaka Jude Callegari napisała, że to dlatego, iż kryminał wyszedł spod pióra rowling, i to właśnie ta informacja naprowadziła redaktorkę na trop sensacji. Kim była tajemnicza Callegari? Najlepszą przyjaciółką żony jednego z partnerów w firmie prawniczej Russells Solicitors, Chrisa Gossage’a, który licząc na dyskrecję, powierzył jej sekret swojej klientki.

Leniwy kryminał

Rowling była – delikatnie mówiąc – zła na swoich prawników. W wywiadach powtarzała, że bycie Robertem Galbraithem było dla niej cudownym uczuciem i żałuje, że jej tajemnica została tak szybko odkryta. co zamierzała, chyba jednak osiągnęła, bo dostała definitywną odpowiedź na pytanie, czy bez nazwiska jest w stanie powtórzyć ogromny sukces sprzed lat. otóż nie. mimo wielu bardzo pozytywnych recenzji, w tym pióra innych uznanych autorów kryminałów, „Wołanie kukułki” do lipca sprzedawało się raczej słabo – wedle różnych źródeł było to od 500 do 1500 egzemplarzy w twardej oprawie. Z jednej strony odpowiada za to rynek i fakt, że wśród zalewu nie tylko kryminałów, lecz także innych książek każdy debiutant ma wyjątkowo trudne zadanie, i nawet mnóstwo pochwalnych recenzji nie jest w stanie wiele pomóc. Prawda jest jednak taka, że rację miała redaktorka wydawnictwa Orion, pisząc, iż „Wołanie…” to książka dobra, trudno się nią jednak zachwycać. Przede wszystkim nie sprawdza się jako kryminał. Niby od dawna było wiadomo, że Rowling jest fanką gatunku, w pierwszych książkach z serii o Harrym Potterze udowodniła, że potrafi konstruować skomplikowane i świetnie przemyślane fabuły, oparte właśnie na iście kryminalnych zagadkach, gdy jednak przyszło do napisania powieści czystej gatunkowo, wyszedł jej festiwal gadających głów. Zaczyna się od tajemniczej śmierci supermodelki. Wedle ustaleń policyjnego śledztwa ponad wszelką wątpliwość było to samobójstwo. Z takim wyjaśnieniem nie zgadza się jednak brat ofiary, zatrudnia więc prywatnego detektywa, by ten jeszcze raz przyjrzał się całej sprawie i potwierdził, czy to prawda, że piękna Lula Landry rzuciła się z balkonu swojego apartamentu. W celu rozwiania nurtujących go wątpliwości detektyw przygotowuje listę osób, które albo pamiętnej nocy były w budynku, albo znały modelkę i mogą rzucić nieco światła na jej stan psychiczny, po czym metodycznie spotyka się z każdym z nich i przepytuje dokładnie. W efekcie tempo jest bardzo leniwe, w całej książce znalazła się tylko jedna scena akcji, czyli szarpanina w biurze, reszta to rozmowy w kawiarniach, pubach i restauracjach, dużo korzystania z Google’a, trochę przeglądania prasy plotkarskiej oraz jedna wizyta w klubie nocnym. Żadnych pościgów, strzelanin i niebezpiecznej gry z mordercą, raczej mozolne dopasowywanie do siebie kolejnych elementów układanki. Skoro nie fabułą, czym w takim razie zajmowała się rowling? Bohaterami, co nie powinno dziwić nikogo, kto czytał jej poprzednią powieść. Podobnie jak w „trudnym wyborze”, bardziej istotne od tego, co się dzieje, było to, komu się to przydarza. trzeba przyznać, że Brytyjka jak mało kto potrafi kreować postacie, mnóstwo czasu i wysiłku poświęca budowaniu skomplikowanych życiorysów, czynieniu kolejnych bohaterów jak najbardziej wiarygodnymi i nadawaniu im indywidualnych cech (znakiem charakterystycznym jej prozy jest stylizacja wypowiedzi, tak że niemal każda kolejna postać przemawia własnym głosem). tym razem było to jednak za mało. owszem, prywatny detektyw Cormoran Strike, choć pod pewnymi względami bardzo sztampowy (kolejny ponury, niestroniący od szklanki i nieradzący sobie z kobietami wybitny śledczy), ma w sobie magnetyzm, ileż jednak można obserwować, jak wyciąga zeznania z kolejnych świadków? tym bardziej że Rowling jednak przekombinowała, tak bardzo zapętlając fabułę i mnożąc mylne tropy, że czytelnik niespecjalnie może nadążać za postępami w śledztwie i jedynym, co mu pozostaje, jest odkrywanie kolejnych faktów z życia głównego bohatera. „Wołanie kukułki” jest więc powieścią dużo słabszą zarówno od tych ze sztandarowego cyklu Brytyjki, jak i od obyczajowego „trudnego wyboru”, w którym akcja toczyła się w podobnie leniwym tempie, jednakże wiele wynagradzały ciekawe obserwacje socjologiczne. Nowa książka J.K.Rowling ani nie angażuje tak bardzo, jak powinien to robić dobry kryminał, ani nie oferuje zbyt wiele poza kilkoma momentami refleksji nad naturą etyki dziennikarskiej i ceną życia celebryty. może w zapowiadanej już na 2014 rok kontynuacji przygód Cormorana Strike’a Brytyjka wzniesie się na wyższy poziom i zaserwuje czytelnikom powieść godną jednej z najpopularniejszych pisarek na świecie.