Autobiograficzny esej „Lata sześćdziesiąte” Jenny Diski zrywa z wieloma stereotypami na temat dekady kontrkulturowej rewolucji. Warto wyciągnąć wnioski na przyszłość.

Ta książka jest ostentacyjnie nieefektowna, jeśli wziąć pod uwagę temat, który w niej podjęto. Jenny Diski, urodzona w 1947 roku brytyjska pisarka, a przy tym aktywna uczestniczka kontrkulturowego zamieszania lat 60. zeszłego wieku, nie proponuje nam ani nostalgicznej apologii tamtej epoki, ani też jej potępienia. Jej esej wychodzi od autobiografii, jest więc raczej osobisty niż generalizujący. Traktuje nie tyle o samych ideach, ile raczej o mniej lub bardziej udanych próbach wcielania ich w życie – czyli o tych, często kłopotliwych, momentach, w których wielkie nadzieje musiały się konfrontować z twardą rzeczywistością, ze zwyczajnym światem, który przecież nieodmiennie darzyły rewolucyjną pogardą. Nie było po II wojnie światowej w dziejach Zachodu ważniejszej dekady (jej granice czasowe są zresztą płynne, od biedy można jej kres wyznaczyć dopiero w połowie lat 70.). Ale punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – nie wszędzie wydarzenia miały równie radykalny charakter. Diski twardo trzyma się ziemi być może dlatego, że owe czasy spędziła w Londynie, a nie w Paryżu lub Los Angeles.

Londyńska młodzież nie budowała ulicznych barykad, oszczędnie fascynowała się naukami Mao Zedonga, nie wysyłano jej także na śmierć w dziwnej, tropikalnej wojnie. Londyn przede wszystkim się bawił na przekór legendarnemu brytyjskiemu sztywniactwu. Nie bez powodu książka Diski zaczyna się od sceny w modnym butiku – ubranie było jednym z kodów kulturowych rewolty, podobnie jak muzyka, narkotyki czy wolny seks. Autorka spróbowała tego wszystkiego po trochu, mieszkając w komunach i co jakiś czas lądując na oddziałach psychiatrycznych. Niewykluczone, że po kilkudziesięciu latach – książka Diski ukazała się oryginalnie w 2008 roku – nadal to właśnie spojrzenie z Londynu ma w sobie wystarczająco wiele ironii i zdrowego rozsądku, by pozwolić autorce na sformułowanie kilku świeżych myśli, które stawiają dekadę kontrkultury w nowym świetle. Po pierwsze, mówi Diski, to nie pokolenie ówczesnych dwudziestolatków stworzyło swoją rewolucję, ale generacja ich rodziców otrząsająca się z wojennej traumy, chcąca czegoś innego i nowego dla własnych dzieci – młodym bunt przyszedł tak łatwo, bo świat Zachodu był już gotowy, aby go zaakceptować. I spieniężyć, oczywiście. Jest to bowiem również chwila narodzin zarówno globalnej kultury pop, jak i globalnej kultury alternatywnej – obie znakomicie się sprzedały.

Po drugie, ale nie mniej ważne, Diski stawia mocną, paradoksalną tezę, że rewolta lat 60. z jej lekceważeniem wspólnotowych norm, kultem indywidualizmu i agresywnym buntem przeciwko przeszłości stanowiła kamień węgielny dla ideologii późnego kapitalizmu, niejako czyszcząc przedpole dla demonicznej pani Thatcher z jej twierdzeniem, że „nie istnieje nic takiego jak społeczeństwo”, dla nieograniczonej chciwości liberalnego kapitalizmu, dla urynkowienia wszystkiego, co intymne i prywatne. „Imagine there’s no socjety” – powinien był zaśpiewać John Lennon. W swoich intuicjach Jenny Diski zbliża się do innego współczesnego krytyka epoki lat 60., Michela Houellebecqa. Tyle że Houellebecq stawia sprawę mocniej, na ostrzu noża, twierdząc, że od czasów kontrkultury, która zabiła w ludziach autentyczną chęć życia, rozpoczęła się powolna agonia naszej cywilizacji. Diski nie idzie tak daleko, bo też i nie próbuje patrzeć z tak rozległej perspektywy. Ale rewolucje pożerają własne dzieci – to jest prawda uniwersalna.

Lata sześćdziesiąte | Jenny Diski | przeł. Maciej Płaza | Officyna 2013 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6