Sporo w tym właśnie jego zasługi, sam utwór tytułowy zajmuje bowiem na oko czwartą część książki. Pozostałe dwieście stronic wyszło spod pióra syna twórcy Śródziemia, który z kronikarską precyzją poświęca się analizie stylistycznej utworu oraz wpisaniu „Upadku...” w szersze konteksty legend arturiańskich oraz monumentalnej twórczości ojca. Rozpoczętego na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku poematu Tolkienowi ukończyć się nie udało – tak jak dziesiątek innych napoczętych dzieł. Najprawdopodobniej padł on ofiarą nieokiełznanej wyobraźni swojego autora, który zajął się czymś zupełnie innym, być może nawet „Hobbitem”. Nie umniejsza to oczywiście jego wartości literackiej, ten pisany współczesną angielszczyzną (polskie wydanie zawiera dwie wersje językowe) aliteracyjny poemat zajmować powinien miejsce wyjątkowe, gdyż – jak pisze zresztą sam Christopher Tolkien – jest w pewnym sensie kontrą dla wersji legendy spisanej przez Geoffreya z Monmouth, uznawanej często za stanowiącą podstawę wielu dalszych wariacji. Nie jest to w żadnym razie literacki recykling rzeczy, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego, lecz kolejny skarb znaleziony w skrzyni bez dna stojącej gdzieś w gabinecie oksfordzkiego profesora

Upadek króla Artura | J.R.R. Tolkien | przeł. Katarzyna Staniewska, Agnieszka Sylwanowicz | Prószyński i S-ka 2013 | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 5 / 6