Dużo czasu musiałeś poświęcić studiom nad nordyckimi mitami, przygotowując się do roli?
Początkowo miałem nawet ambicję co nieco na ten temat przeczytać, ale kiedy zacząłem i zobaczyłem, ile tego jest, odpuściłem, dochodząc do wniosku, że życia mi nie starczy na przerobienie choćby połowy. Lecz zainteresował mnie sam koncept: pewne motywy stale się powtarzają, w różnych kulturach, i nawet dzisiaj, w XXI wieku, nadal w nich tkwimy. Ostatecznie polegałem jednak na scenariuszu i Alanie Taylorze, reżyserze. Myślę, że dostałem tę rolę właśnie dlatego, że ja i Alan postrzegamy moją postać dokładnie tak samo. Nakręciliśmy kilka scen, które odnoszą się bezpośrednio do nordyckiej mitologii oraz relacji Malekitha z Odynem, ale zostały wycięte i zobaczymy je pewnie dopiero na płytach. Żałuję, że wyleciały, bo są moim zdaniem bardzo ważne, żeby w pełni zrozumieć motywację mojej postaci.
Nie chcesz chyba zniechęcić czytelników do obejrzenia filmu.
Nie, nie, moja postać i bez tego jest, że tak powiem nieskromnie, fascynująca. To przecież najczarniejszy z czarnych charakterów, zelota, maniak, fundamentalista, któremu po głowie chodzi jedynie zemsta i zniszczenie.
I posługuje się stworzonym specjalnie na potrzeby filmu elfim językiem.
Język ten został stworzony przez profesjonalistę, eksperta w zakresie lingwistyki, który pracował już przy „Grze o tron”. Bazuje on na fińskim, bo jest to język mało znany i niewielu ludzi rozpozna jego konstrukcję czy poszczególne słowa. Przesłano nam rozpisane fonetycznie kwestie do nauczenia się wraz z tłumaczeniem na angielski, żebyśmy wiedzieli, co mówimy. To oczywiście kluczowe, aby nadać słowom odpowiednią, nasączoną emocjami barwę. Na planie obecny był również trener od emisji głosu, który pomagał także Chrisowi Hemsworthowi z jego akcentem.
To zwyczajny bajer. Czy ma znaczenie dla fabuły, portretu kreowanej przez ciebie postaci?
Między innymi dzięki językowi Alan chciał pokazać, że mroczne elfy to starożytna rasa, odróżnić je od mieszkańców Asgardu. Ale nie tylko język świadczy o odrębności elfów, lecz także poglądy religijne, system wierzeń. Nadaliśmy tym samym fantastyce autentyzmu i głębi.
Oraz wygląd. Twój make-up wygląda odpowiednio paskudnie.
Nałożenie charakteryzacji zajmowało sześć godzin i nie będę krył, że wychodząc z garderoby na plan, byłem autentycznie wkurzony, więc nie musiałem wiele grać. Nie można jednak narzekać na takie rzeczy, trzeba wykonywać swoją pracę. Podobnie jest z szumem wokół decyzji obsadowych filmów Marvela – jeśli czytałbym opinie w internecie odnośnie do mojego angażu i wziął je sobie do serca, pewnie zamarłbym z przerażenia, na ten film czekają miliony. Nie przeczę jednak, że bawiłem się wyśmienicie. Dobrze jest móc od czasu do czasu zagrać kogoś złego do szpiku kości.
Łatwo ci było wczuć się w postać?
Zdradzę, że myślałem o sobie jak o humanoidalnym gadzie, zapewne z uwagi na pozbawione jakiegokolwiek wyrazu oczy Malekitha. Łatwo też wmówiłem sobie, że jego serce bije wolniej niż nasze. To podstępna jaszczurka. Miałem też przed oczami Nosferatu z genialnego filmu, który uwielbiałem jako dziecko.
Nosferatu? Nawet on miał w sobie więcej ludzkich cech niż Malekith.
Jak najbardziej, lecz, o czym już wspominałem, sceny, kiedy Malekith mówi, że tak się wyrażę, po ludzku, zostały wycięte. Jako aktor nie mam na to żadnego wpływu. Film to dzieło reżysera i sporo się dzieje już po zakończeniu zdjęć. Co nie znaczy, że Malekith jest płaski i jednowymiarowy, co to, to nie. Tylko jeszcze bardziej nieludzki.
Nie boisz się reakcji fanów, ale nie wierzę, że nie jesteś ciekaw, jak odbiorą film.
Potrafię zrozumieć prawdziwą pasję i wierzę w swoje aktorskie umiejętności, więc myślę, że fani komiksu i poprzedniego filmu będą zadowoleni. A jeśli nie, cóż, przejdę nad tym do porządku dziennego. Powtórzę – nie wolno się takimi rzeczami przejmować, kiedy jesteś aktorem. Trzeba wychodzić naprzeciw podobnym lękom. Komiksowy Malekith nie jest tak niebezpieczny i tak potężny jak ten filmowy, i liczę na to, że dlatego się spodoba.
Dla tej roli odrzuciłeś parę innych propozycji. Nie żałujesz?
Trudno jest zachować entuzjazm, kiedy mija osiem godzin, zanim wejdziesz przed kamerę, ale myślę, że mi się to udało. Dobrze pamiętam czasy bezrobocia. Byłem aktorem bez roli i pracowałem jako model w szkołach plastycznych; czułem się wtedy niczym eksponat, więc nic nie jest mi straszne. Poza tym w przypadku „Thora” zostałem nagrodzony, bowiem grałem z Anthonym Hopkinsem, u Alana Taylora, który doskonale rozumiał moją rolę i to, jak ważne dla fabuły są elfy.
Czułeś się skrępowany obecnością Hopkinsa?
To coś nie do opisania. Kiedy jest się na planie obok tak doświadczonego i uwielbianego aktora, z mnóstwem nagród na koncie, jest to siłą rzeczy krępujące, ale Anthony doskonale o tym wie i jak prawdziwy dżentelmen nie daje ci odczuć, że jest prawdziwym gigantem, stara się, abyś poczuł się w jego towarzystwie swobodnie. To profesjonalista, który chce wykonać swoją pracę jak najlepiej, a nie czuć na sobie czyjeś rozmarzone oczy. Po raz pierwszy widziałem go na scenie, kiedy miałem 19 lat, więc występ u jego boku to dla mnie wyjątkowa chwila. Pewnie on sam czuł się podobnie, kiedy poznał Laurence’a Oliviera.
Będziemy oglądać cię częściej w hollywoodzkich produkcjach?
Problem tkwi w tym, że kocham brytyjski teatr i brytyjską telewizję. Pracowałem przy amerykańskich filmach, w następnym roku zobaczysz mnie w amerykańskiej telewizji. Mogę grać wszędzie, ale zawsze będę wracał do domu. Rozmawiał Bartosz Czartoryski