Mathieu Amalric: Jest 11 o świcie, kelner nie przynosi kawy, a ja nie umiem komentować filmów. Musimy to robić? Przecież widział pan „Wenus w futrze”, wszystko pan już wie.
A pan? Dowiedział się pan czegoś o sobie, pracując przy „Wenus...”?
Nie. Nie odkrywam siebie na ekranie, nie uczę się niczego o sobie z ról. Musiałbym analizować, wracać myślami do materiału, do swojej gry. A w życiu trzeba iść do przodu.
Gra pan reżysera teatralnego, który przesłuchuje aktorkę do roli w przedstawieniu. Jednak casting szybko zamienia się w pojedynek, perwersyjną grę między kobietą a mężczyzną.
Takie filmy są potrzebne. Kiedyś wydawało nam się, że z czasem robimy się bardziej tolerancyjni i otwarci. Tymczasem stało się odwrotnie. Dzisiejsza Francja jest więzieniem. Otaczają nas zakazy i nakazy. Wszyscy wokół mówią mi, jak mam dbać o organizm i pielęgnować ciało, co mi wolno robić, a czego nie. Lekarze, przyjaciele, dziennikarze z kolorowych magazynów, panie w telewizji. A przecież najważniejsze to bawić się, eksperymentować, przekraczać własne granice. Także w relacjach z kobietami. Związek jest zawsze walką, pojedynkiem dwóch energii. Chyba że ktoś powoli wypala się w nudnej, mieszczańskiej stagnacji.
Pana ekranową partnerką jest Emmanuelle Seigner, żona Romana Polańskiego.
Czy to nie wspaniałe? Roman uwiecznia kobietę, którą kocha. Przecież to właśnie dla niej postanowił nakręcić film po francusku. Emmanuelle jest zresztą niesamowita. Wnosi na ekran tajemnicę, zmienia maski w ciągu chwili. Raz jest bezbronna, zaraz później grubiańska i arogancka, epatuje seksem albo fascynuje intelektem. Ma wielką aktorską intuicję.
Czuje pan, że pański bohater jest alter ego Polańskiego? Nawet fryzurę ma pan w filmie identyczną jak reżyser w młodości.
Przypominam go fizycznie. Ale grałem bufona, z którego drwiliśmy. Głupiego faceta, który myśli, że w tym poniżającym wobec kobiet i aktorek świecie kina i teatru piastuje władzę. I za wszelką cenę chce z niej skorzystać. To typowe zachowanie słabych, niepewnych siebie reżyserów. Roman taki nie jest.
Jakim jest reżyserem?
Przede wszystkim to człowiek z pasją. Kocha każdy element pracy nad filmem, na planie poświęca uwagę wszystkim twórcom. Dokładnie sprawdza rekwizyty, makijaż aktorów, kostiumy. W rozmowach z aktorami jest precyzyjny i wymagający. Do mnie zadzwonił z propozycją na 10 dni przed zdjęciami. Musiałem w mgnieniu oka nauczyć się tekstu, zabrakło czasu na próby. Ale on miał tę rolę w głowie. Dawał konkretne, szczegółowe wskazówki, zwracał uwagę na każdy drobiazg, lekkie odchylenie nadgarstka albo źle postawioną stopę. Zwłaszcza kiedy mój bohater udaje kobietę. A Polański jest w tym świetny, pamięta pan „Lokatora”? Często też przerywa ujęcia, każe powtarzać cały tekst od nowa, ciągle szuka ujęć, odpowiedniego kąta kamery. Ale na tym polega jego siła: kiedy obejrzałem film, zapomniałem o tym całym szaleństwie na planie.
Polański ma opinię reżysera trudnego, zmuszającego aktorów do wielkiego wysiłku. Dlaczego w ogóle zgodził się pan u niego zagrać?
Żartuje pan? Kiedy byłem nastolatkiem, to m.in. dzieła Polańskiego sprawiły, że zapragnąłem zajmować się kinem. On ma swój styl. Można włączyć na chwilę dowolną scenę z jego filmów i od razu rozpoznać, kto za nią stoi. Dlatego u niego zagrałem. Nie przyciągają mnie pieniądze. Mam ich tyle, że nie potrzebuję dorabiać w złych filmach. Nie jestem tylko aktorem, więc nie muszę przypominać o sobie widowni. Jeśli zgadzam się przyjąć jakąś rolę, to wyłącznie z zachwytu nad reżyserami. Z chęci poznania ich warsztatu, alchemii ich kina.
Były spotkania, które pana zaskoczyły?
Jasne. Ostatnio fascynuje mnie Wes Anderson. Łączy w sobie wariata z rzemieślnikiem. Potrafi jednocześnie wzbudzać w widzach śmiech i łzy. Kiedyś wziąłem udział we francuskim dubbingu do „Fantastycznego pana lisa”, teraz grałem w „The Grand Hotel Budapest”. Wes niemal nie wyłącza kamery, mimo że pracuje na taśmie 35 mm. I nieustannie coś mówi w tle. Nie przeszkadza mu, że to wszystko się nagrywa, na żywo instruuje: „Idziesz, idziesz, dotykasz stołu, bierzesz długopis, a teraz pióro, porównaj, zatrzymaj się, odłóż pióro”. Jest kopalnią entuzjazmu.
Mówi pan o Polańskim, Andersonie. Ale dla wielu widzów jest pan przede wszystkim czarnym charakterem z „Quantum of Solace”. Nie bał się pan tego romansu z popkulturą?
To żaden romans, tylko przygoda i ostra szkoła życia. Musiałem bić się na planie, upadać tak, aby nic sobie zrobić, mogłem biegać, uciekać po pustyni. I uchylać się od małych ładunków, które wybuchały mi pod stopami. Pirotechnik mówił: „Póki będziesz biegł, nic ci się nie stanie”. Produkcje tego typu są jak olbrzymie place zabaw. A przecież aktorzy to przede wszystkim kuglarze.
Ciągle mówi pan o tym zawodzie z niechęcią. A przecież gra pan bardzo dużo. Stworzył pan kreację w „Motylu i skafandrze”.
Moim życiem jest pisanie i reżyserowanie. Zawsze tak było i myślę, że nic tego nie zmieni. Ale lubię poznawać różne perspektywy. Zaczynałem karierę jako technik, asystowałem montażyście, reżyserowi. Później Arnaud Desplauchin odkrył we nie aktora i zatrudnił przy „O co chodzi w seksie”. Ale moje serce jest po drugiej stronie kamery. Może dlatego twórcy chętnie proponują mi role? Wiem, co znaczy samotność reżysera. Rozumiem ich zawód.
Nie ceni pan aktorstwa?
Cenię poszczególne role i ich wykonawców. Ale sam zawód? Absolutnie nie. To reżyserzy robią z ludzi aktorów. Kocham obsadzać amatorów, wciągać ich w magię robienia filmu. A jednocześnie kraść od nich świeżość, witalność, inteligencję. Także o tej relacji jest „Wenus w futrze”.
„Wenus...” jest też satyrą na francuską klasę średnią. Pana środowisko. Wracał pan myślami do domu rodzinnego?
Nie. Moi rodzice byli intelektualistami. Ojciec pracował jako korespondent zagraniczny, matka była krytyczką literacką. Traktowali swój zawód poważnie, mieli misję. Daleko im do mieszczanina z filmu. Ten etos dzisiaj zaginął. Staram się o nim pamiętać.
Często podkreśla pan, że – choć próbował się pan buntować – swoje spojrzenie na świat wyniósł właśnie z domu, mówi pan o swoich korzeniach, także polskich. Jest coś, co panu w trudniejszych momentach przypomina, jaką drogą iść?
To wszystko nie jest takie proste. Moja babcia rzeczywiście pochodziła z Krakowa, ale przyjechała do Paryża jako dwulatka i była paryżanką. To był 1904 rok. Wszyscy krewni, polscy Żydzi, zginęli, nie odebrałem żydowskiej edukacji, nie dorastałem w tej religii. Ale to babcia nauczyła mnie kochać życie, bo ono może w każdej chwili się skończyć. I chyba właśnie żydowskie gorzkie poczucie humoru niesie mnie przez świat. Przeświadczenie, że to wszystko jest jak żart. I chciałbym, żeby był dobry.