Za sprawą „Piety” Kim Ki-duk, genialny samouk i przewrażliwiony kabotyn w jednym, potwierdza pozycję pupila światowej krytyki filmowej.

Chociaż twórca „Krokodyla” słynie z realizowania niskobudżetowych filmów artystycznych, jego historia układa się we wzór rodem z hollywoodzkich biografii. Kilka lat temu Kim Ki-duk przegrał walkę z depresją i przerwał obiecującą karierę. Zamiast harować na planie filmowym, zaszył się w górskiej chacie nieopodal Seulu. Swoje doświadczenia z tamtego okresu zawarł w dokumencie „Arirang”. Filmem nawiązującym do koreańskiej piosenki ludowej Kim Ki-duk wyśpiewał sobie nagrodę Un Certain Regard na festiwalu w Cannes. Sukces uspokoił wewnętrzne demony i pozwolił reżyserowi na powrót do pracy. „Pieta” – pierwsza fabuła zrealizowana przez Kim Ki-duka po kilkuletniej przerwie – miała odpowiedzieć na pytanie o jego rzeczywistą formę. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Koreański reżyser znokautował konkurencję i – dzięki zdobyciu Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji – odniósł największy sukces w karierze. Krzepiący mit ma jednak w sobie fałszywą nutę.

Melodramatycznie ckliwa i ostentacyjnie brutalna „Pieta” nie zasługuje na towarzyszący jej podziw. W porównaniu z arcydziełami pokroju „Wyspy” i „Pustego domu” sprawia wrażenie nie do końca udanego eksperymentu. W świecie Kim Ki-duka na pewno nie zmieniło się jedno: po obejrzeniu filmu wciąż nie chcielibyśmy zostać psychoanalitykiem reżysera. „Pieta” roi się od wyjętych z koszmarnego snu erupcji przemocy i scen przypominających ilustracje z podręcznika seksualnych perwersji. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie filmu główny bohater gwałci kobietę podającą się za jego matkę. By uzasadnić swoje zachowanie, tonem oprycha ze szmiry klasy B cedzi: „Jeśli kiedyś mogłem z ciebie wyjść, teraz mogę z powrotem wejść”. Równie dziwaczne koncepty nie powinny być dla fanów reżysera żadnym zaskoczeniem.

Kim Ki-duk już dawno udowodnił, że pozostaje za pan brat z estetyką szoku. W swoich najlepszych filmach potrafił doskonale wyważyć proporcje między brutalnością a liryzmem. Przy okazji koreański twórca nie rościł sobie pretensji do społecznego zaangażowania i uniwersalizowania osobistych odczuć. Poczucie gniewu i niezgody na rzeczywistość wypływało prosto z jego wnętrza. Zatrzymywało się na granicy ekshibicjonizmu, by wstrząsać widza swą niepokojącą szczerością. W podobny sposób trudno byłoby mówić o „Piecie”. Film Kim Ki-duka wydaje się mocno zakorzeniony w otaczającej rzeczywistości. Umieszczenie akcji w środowisku mafijnych egzekutorów długów wygląda na oczywiste nawiązanie do szalejącego w świecie kryzysu finansowego. Religijne odniesienia, wyeksponowane już w tytule, każą potraktować „Pietę” jako wyznanie kaznodziei nawołującego słuchaczy do przewartościowania miałkiego życia. Kim Ki-duk doskonale wie, że nie do twarzy mu w takich szatach. Być może właśnie dlatego w „Piecie” miesza wątki biblijne z wpływami buddyjskimi, a formułę moralitetu wpisuje w ramy kina eksploatacji. Wytwarzająca się przy tej okazji gmatwanina sensów prowadzi interpretatora na manowce i każe przyznać mu się do bezradności. Co jednak, jeśli w ten sposób „Pieta” maskuje tylko swoją intelektualną pustkę? Jurorzy zeszłorocznego festiwalu w Wenecji uznali, że najbezpieczniej będzie zignorować to kłopotliwe pytanie.

Pieta | Korea Południowa 2012 | reżyseria: Kim Ki-duk | dystrybucja: Aurora Films | czas: 104 min | Recenzja: Piotr Czerkawski | Ocena: 3 / 6