„Konstelacje” w warszawskim Teatrze Polonia to rollercoaster – od śmiechu do wzruszenia. Adam Sajnuk, Maria Seweryn oraz Grzegorz Małecki stworzyli sceniczny przebój idealny.

Gdybym parał się pisaniem sztuk teatralnych, na „Konstelacje” patrzyłbym niechybnie z poczuciem gryzącej zazdrości. Ich autor, Anglik Nick Payne, to przecież jeszcze szczaw, ledwie 28-latek, a już w dorobku ma dziesięć dramatów. Najbardziej znany z nich to właśnie „Konstelacje”. Payne dostał za niego liczne nagrody, grano go między innymi w londyńskim Royal Court Theathre ze znakomitymi recenzjami. Sądząc po wystawionej w Polonii sztuce, brytyjski pisarz uczciwie zapracował na swój sukces. Dawno nie słyszałem ze sceny tekstu tak brawurowego, prowokacyjnie mieszczącego w sobie farsę, dramat małżeński, a wreszcie opowieść o umieraniu. Payne zwodzi widownię, najpierw serwując jej szampańską zabawę, aby za chwilę śmiech zamarł na ustach. Odtąd kiedy ktoś mnie zapyta o dramaturgiczny przebój dla szerokiej widowni, odpowiem bez wahania – „Konstelacje”. Zabawne, absurdalne, gorzkie, ironiczne, wzruszające.

W sztuce zawarł Payne ogromny potencjał, do ludzi sceny należy go wykorzystać. W Polonii udało się to fantastycznie, choć dla realizatorów „Konstelacje” muszą być twardym orzechem do zgryzienia. Mamy tu bowiem ją i jego w kilkunastu sekwencjach, z których każda grana jest w co najmniej kilku wariantach. Różnią się one rozłożeniem akcentów, raz ona prowadzi dialog, raz on, przede wszystkim zaś różnią się emocjonalnym napięciem. Słowa czasami śmieszą, ale sytuacja już nie, bo Payne każe swym bohaterom prowadzić grę o dominację. A jednocześnie opowiada o rodzącej się między nimi bliskości, silniejszej niż szara codzienność. „Konstelacje” są przecież melodramatem, miłosną historią, której przyszło rozwinąć się w wyjątkowo niesprzyjających okolicznościach. Tam bowiem, gdzie inni autorzy cieszyliby się miłymi chwilami stworzonych przez siebie postaci, Payne sypie im piach w szprychy. I z zabawy nici.

Trwa ładowanie wpisu

Adam Sajnuk, szef Teatru Konsekwentnego, reżyserując w Polonii, pozostał wierny swemu stylowi. Jego teatr opiera się na szybkim, błyskotliwym dialogu, żonglerce nastrojami oraz braku jednoznaczności. Niemal pusta scena zamknięta ruchomymi lustrzanymi zastawkami, w tle grana na żywo muzyka Gwidona Cybulskiego i Joachima Lamży, często ironicznie dyktująca rytm przedstawienia. Nie da się ukryć, że przyzwyczajonej do eleganckiej rozrywki publiczności teatru Krystyny Jandy urychtował Sajnuk wieczór co najmniej ekstrawagancki.

W tej konwencji doskonale odnaleźli się aktorzy. Maria Seweryn gra panią naukowiec (fizyk kwantowy), która ucieka w badania przed prawdziwym życiem, chociaż wyczuwa, że ono jest zupełnie gdzie indziej. Bywa emfatyczna, nieco wulgarna, a za chwilę – w obliczu tragedii – przejmująco wyciszona. Grzegorz Małecki jako pszczelarz, wytwórca miodu, pokazuje całą gorycz nieudanego życia, rozterki wiecznego dzieciaka, a na koniec przyspieszone dojrzewanie do współodczuwania cierpienia.

Mocne role. Dzięki nim ta opowieść o sile przypadku, życiowej odysei oraz mierzeniu się z czasem brzmi w Polonii tak wyraziście. A że nie jest odkrywcza? Może i nie, w końcu Payne nie udaje Czechowa. A jednak w swoim gatunku i tak rzecz wybitna.

Konstelacje | reżyseria: Adam Sajnuk | Teatr Polonia w Warszawie | Recenzja: Jacek Wakar, Polskie Radio | Ocena: 6 / 6