"Lód" Jacka Dukaja na teatralnej scenie? To wydaje się niemożliwe. A jednak Janusz Opryński spróbował. Drugiego tak zakrojonego projektu jak Polska długa i szeroka nie znajdziecie

Po »Braciach Karamazow« było nam żal opuścić przestrzenie wielkich dialogów, znaczących sporów o kształt świata, dlatego też sięgnęliśmy po wielką współczesną narrację, po powieść Jacka Dukaja »Lód«” – pisze w reżyserskiej eksplikacji szef lubelskiego Teatru Provisorium. Przypomnijmy: oparty na wielkiej powieści Fiodora Dostojewskiego spektakl był owocem długotrwałych prób czytanych i analitycznych, wielokrotnych spotkań Opryńskiego z filozofem Cezarym Wodzińskim, który rzecz na nowo przetłumaczył i swoją myślą naznaczył interpretację klasycznego dzieła. „Bracia Karamazow” powstali pod szyldem Provisorium, ale Opryński zebrał do nich grupę poszukujących aktorów z całego kraju. Starego Fiodora genialnie grał Adam Woronowicz, Iwana wcale nie gorzej Łukasz Lewandowski. Do tego Karolina Porcari, Magdalena Warzecha, sprowadzony z Płocka Mariusz Pogonowski, Anastazja Bernad, Tomasz Bazan i inni. Ze stałego zespołu lubelskiego teatru jedynie Jacek Brzeziński. Scenografię przygotowali Jerzy Rudzki z Robertem Kuśmirowskim, opracowanie muzyczne Marek Dyjak. Pod sztandarem tego przedsięwzięcia spotkali się zatem artyści z różnych dziedzin czy wręcz światów, którzy dotąd nie mieli ze sobą prawie nic wspólnego. Janusz Opryński zaraził ich swoją ideą, co zaowocowało energią dobrze wyczuwalną podczas premiery w czerwcu 2011 roku. Przedstawienie stało się wydarzeniem sezonu. Opryński ukazał dziewiętnastowieczną Rosję pogrążoną w nieustannym transie, dowartościował lekceważone zazwyczaj przez inscenizatorów Dostojewskiego postaci kobiece, a klucza do zrozumienia „Braci Karamazow” szukał w uczuciach, przeczytał wielką powieść bardziej przez miłość niż przez filozofię.

Stało się jasne, że nie wyrzekając się alternatywnej tradycji Provisorium, Opryński otworzył swoją poprzednią premierą nowy rozdział. Pozostał szyld lubelskiej sceny i pamięć o jej dokonaniach, ale „Braci” oraz „Lód” powołała do życia nowa w istocie grupa artystyczna. Trzeba pamiętać o tym przy oglądaniu jej ostatniego przedstawienia, bo sprawa tkwi nie tylko w powinowactwach Dukaja i Dostojewskiego, lecz także w tym, że przy obu spektaklach powstało coś na kształt wspólnoty. W naszych nastawionych na bieżący odbiór i natychmiastowy sukces czasach to sytuacja bez precedensu. Nie przenosi się to jednoznacznie na efekt, ale zdecydowanie go wspiera. Dlatego nową ekipę Janusza Opryńskiego tym razem zasiloną między innymi przez aktorów Elizę Borowską i Sławomira Grzymkowskiego oraz scenografkę Justynę Łagowską traktuję jako fenomen. A „Lód” uznaję za kolejne formujące ich wspólne postrzeganie sztuki doświadczenie. Powieść Jacka Dukaja liczy sobie ponad 1100 stron. Zagrać ją w całości oznaczałoby nie wypuszczać widzów z teatru pewnie przez dobę. Reżyser opowiada, że na pierwsze spotkanie przyniósł adaptację liczącą stron dwieście, która oczywiście okazała się niemożliwa do wykonania i musiała ulegać redukcjom. Skończyło się na spektaklu, który wraz z przerwą trwa cztery godziny, a i tak stawia przed publicznością nie lada wyzwanie. „Bracia Karamazow” – nie tak wiele krótsi – przez cały czas skupiali uwagę. Tym razem, przyznaję, zdarzają się momenty zawieszenia koncentracji, odklejenia od scenicznych zdarzeń. Widowisko ma swoje kulminacje, ale też sekwencje mniej znaczące, na które jakby zabrakło twórcom werwy.

Nie ułatwia to odbioru, ale w konfrontacji z powieścią Dukaja było chyba nieuniknione. Czytać „Lód” to przecież mierzyć się ze światem. Próbować za autorem na nowo pisać historię XX wieku wraz z jej konsekwencjami. Wadzić się z literacką tradycją, dziedzictwem intelektualnym, przede wszystkim Rosji XIX stulecia. Stąd naturalna wydaje się decyzja, aby „Lodem” zająć się bezpośrednio po „Braciach Karamazow”, oraz konkluzja, że bez ich lektury i adaptacji nowego przedstawienia zwyczajnie by nie było. Wreszcie grać „Lód” to dotykać szaleństwa myśli nieokiełznanych i próbować nadać im na scenie jakikolwiek ład. No i ostatnie – najważniejsze. Obserwując prace Janusza Opryńskiego, dochodzę do wniosku, że brakuje mu czasu na działania o ograniczonej skali i podzielają to jego współpracownicy. „Lód” jest projektem może najbardziej maksymalistycznym. Próbuje objąć całość. Dlatego w jakiś sposób z góry skazany był na porażkę. Ile razy coś podobnego udało się w teatrze? Pewnie Tadeuszowi Kantorowi, niekiedy Jerzemu Grzegorzewskiemu, Krystianowi Lupie, Jerzemu Jarockiemu, wcześniej Swinarskiemu. Tyle że pracowali oni zazwyczaj przy formach zamkniętych, konstrukcjach ściśle określonych. Tymczasem „Lód” teatr na nowo musi wypełnić sobą. I bywa w tym starciu bezradny. Niektóre sceny porywają, inne zdają się zbyt statyczne, nie dają szans na aktorskie uniesienia. Skądinąd widać, iż siły poszczególnych wykonawców są jednak zróżnicowane.

Mamy rok 1924. Wybuch meteorytu tunguskiego sprawia, że świat spowija lód. Polska nie wydostała się spod niewoli rosyjskiej, na Syberii Piłsudski wysadza pociągi. Rywalizują ze sobą dwa stronnictwa. Liedniacy chcą, by zostało, jak jest. Ottiepielnicy chcą odmrozić świat. W oko tego konfliktu trafia Benedykt Gierosławski, trochę dandys, trochę filozof, który za sowitą opłatą zaproponowaną przez rosyjskie Ministerstwo Zimy ma pojechać na Syberię, aby odnaleźć swego przebywającego tam na zesłaniu ojca. Nazywany Ojcem Mrozem ma on niezwykłe umiejętności dające szansę na odmrożenie świata. „Lód” Jacka Dukaja stanowi alternatywną wersję historii, na scenę nie da się przenieść wszystkich jego meandrów. I tak jesteśmy bombardowani kaskadami słów, lawinami informacji. Niewykluczone, że nawet czytelnicy powieści się w nich pogubią. Janusz Opryński nie może zatem dostępnymi dla sceny środkami próbować odwzorowywać treści książki. Stawia na ogromny dyskurs rozpisany na wiele dwójkowych rozmów i sporów. Odbija się w nich chociażby idea XIX-wiecznego rosyjskiego filozofa prawosławnego Nikołaja Fiodorowa, wzywającego do wskrzeszenia wszystkich zmarłych. Lubelski twórca próbuje poprzez Dukaja podjąć na nowo narrację, na wzór tych zapisanych u największych – u Dostojewskiego, w „Czarodziejskiej górze” Tomasza Manna. Założenie – znów – ekstremalnie maksymalistyczne, tyle że tekst Dukaja niełatwy nawet w lekturze stawia opór, i to zarówno aktorom, jak i widzom. Pod tym względem nie udało się Opryńskiemu powtórzyć sukcesu „Braci Karamazow”, bo to arcydzieło mamy w krwiobiegu, z jego bohaterami, w całym ich skomplikowaniu, jesteśmy jednak oswojeni.

Przez pierwszą dwugodzinną część spektaklu jedziemy wraz z Benedyktem Gierosławskim (Sławomir Grzymkowski) koleją transsyberyjską i jest to oczywiście jego podróż ku samopoznaniu. Justyna Łagowska na szynach umieściła mansjony, udające przedziały w pociągu. Przemierza je bohater, spotykając coraz to innych partnerów do dyskusji, wdając się w romans z hrabiną Jeleną, przyglądając się szalonym eksperymentom Nikoli Tesli (Łukasz Lewandowski). Owe przedziały poruszają się po szynach, co wzmocnione dyskretnymi wizualizacjami daje wrażenie ruchu, a może nawet transu, tak istotnego w teatrze Janusza Opryńskiego. Druga koncentruje się na samych poszukiwaniach ojca na skutej lodem ziemi. Łączy je postać Benedykta. Wspaniały Sławomir Grzymkowski niemal nie schodzi ze sceny. Wyrzuca z siebie kilometry słów (trudno mi przypomnieć sobie w teatrze tych rozmiarów rolę), uczy się z nami języka Dukaja, na nowo siebie buduje, aby wszechobecny, a wzięty chyba od Stachury, przedrostek „się” zastąpić wreszcie „ja”. Grzymkowski nie ucieka w odmęty metafizyki. Jest boleśnie cielesny, konkretny w swym bólu i mocny w hedonistycznym zapamiętaniu. Na nowo odkrywamy znanego przecież z wielu innych spektakli aktora. Imponująco formą bawi się Łukasz Lewandowski, lekko ironiczna jest Eliza Borowska, jak trzeba wyniosła Karolina Porcari. Do tego wykonywana na żywo przez świetny kwartet muzyka Rafała Rozmusa. Z „Lodu” wychodzi się z przekonaniem, że teatr bywa jeszcze sprawą poważną, może podejmować najbardziej fundamentalne pytania. To bardzo dużo, nawet kiedy okaże się wobec nich medium nie zawsze wystarczającym. Tak czy inaczej lubelski „Lód” jest doświadczeniem ekstremalnym. Warto je przeżyć – przyjąć albo odrzucić.