Wydawca zapowiada, że „W otchłani mroku” to początek nowego cyklu. Komisarz Edward Popielski, dawny lwowski policjant, szybko nas jeszcze nie opuści. Trudno to jednak uznać za porywającą wiadomość.

Powtarzalność prozy Marka Krajewskiego – wierzę, że wymuszona popularnością jego książek, a nie ambicjami pisarza – może znużyć nawet największych wielbicieli retrokryminałów. Popielski, który po wojnie osiadł we Wrocławiu, zostaje wynajęty przez profesorów podziemnego gimnazjum, by wykryć pośród ich uczniów agenta bezpieki. Pozornie proste zadanie zmienia się szybko w grę o życie, w którą wplątani będą także trzej degeneraci z Armii Czerwonej, stary ubecki wróg Popielskiego i budzący grozę oficer NKWD.

Cała ta historia wpisana jest na dodatek we współczesne ramy, żeby zagadkom i tajemnicom końca nie było. Wszystko podane w typowym dla kryminałów Krajewskiego turpistycznym sosie: niemal każda strona cuchnie rynsztokiem, prawie wszyscy bohaterowie na skutek wojennych traum zamienili się w bestie, śmierć, choroby i wszelkie zło czyhają za rogiem, a kobiety dzielą się na szpetne i sprzedajne, piękne i sprzedajne oraz siostrę Popielskiego. Część akcji poznajemy dzięki pamiętnikom komisarza – dobrze, że tylko część, ich styl bywa bowiem, delikatnie mówiąc, nieznośny.

„Mocno się zaciągnąwszy końcówką papierosa, energicznie wydmuchnąłem dym” – nawet sztywny lwowski policjant z klasycznym wykształceniem nie napisałby czegoś takiego we wspomnieniach dotyczących jednego z najniebezpieczniejszych śledztw w swojej karierze. Ironizuję, choć przecież nie mam wątpliwości, że autor „Śmierci w Breslau” nie stracił pisarskiego pazura, wciąż potrafi zaskoczyć i skonstruować zapadające w pamięć sceny. Ale całość niebezpiecznie zbliża się do granicy autoparodii. W „W otchłani mroku” kolejne makabryczne opisy, zamiast wstrząsać, nudzą, o erotyce lepiej nie wspominać, zaś erudycja zamienia się w zwyczajne przechwałki.

W otchłani mroku | Marek Krajewski | Znak 2013 | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 2 / 6