"R.I.P.D. Agenci z zaświatów" udowadnia, że sprawdzone pomysły, przyzwoity budżet i gwiazdorska obsada nie gwarantują sukcesu. Nie zapewnia go również komiksowa proweniencja. Być może Hollywood powinno rzadziej spoglądać na półkę z zeszytami Marvela, DC i Dark Horse i poszukać całkowicie świeżych pomysłów.

Na papierze "R.I.P.D. Agenci z zaświatów" wygląda całkiem przyzwoicie. Detektyw Nick Walker (Ryan Reynolds) ma inne plany wobec zrabowanego złota niż jego partner Bobby Hayes (Kevin Bacon). Podczas policyjnego rajdu kolega postanawia pozbyć się Walkera, który po śmierci zostaje dosłownie wciągnięty do zaświatów. Mildred Proctor (Mary-Louise Parker) stawia mu propozycję nie do odrzucenia: wstąpienie do Rest In Peace Department (R.I.P.D.) w zamian za łagodniejsze potraktowanie na sądzie ostatecznym. Walker zostaje przydzielony do szeryfa Roy'a Pulsiphera (Jeff Bridges). Panowie będą ścigać "deados" - złe dusze, które ukrywają się pod ludzką postacią.

Fabuła filmu opiera się na komiksie Petera M. Lenkova z wydawnictwa Dark Horse Entertainment jednak o oryginalnej historii nie ma tutaj mowy. Scenarzyści Phil Hay i Matt Manfredi stworzyli filmowy patchwork, śmiało pożyczając elementy z co najmniej kilku produkcji. Najbardziej widoczne są nawiązania do "Ghostbusters" i "Facetów w czerni", co samo w sobie nie jest zarzutem. Problem w tym, że wzorując się na tak dobrych produkcjach twórcy "R.I.P.D.", albo nie zrozumieli tajemnicy ich sukcesu, albo nie wystarczyło im talentu do kreatywnego rozwinięcia sprawdzonych pomysłów. Esencją wspomnianych wyżej tytułów jest skuteczne połączenie dobrego humoru, widowiskowych efektów specjalnych i ciekawej fabuły. Na tych polach reżyser Robert Schwentke osiągnął w najlepszym przypadku średni efekt.

Film kosztował 130 mln dolarów. Budżet całkiem przyzwoity, ale zupełnie niewidoczny na ekranie. Efekty wizualne (poza początkową sceną śmierci głównego bohatera) są wtórne, nieciekawe, nużące i miejscami niedopracowane. To samo można powiedzieć o fabule. Całość nie ma najmniejszego sensu, co w przypadku filmu fantasy/science fiction jest zarzutem co najmniej dyskusyjnym, ale nawet najbardziej wydumane uniwersum powinno być spójne i działać według zrozumiałych dla widza zasad. Czemu indyjskie jedzenie ujawnia prawdziwą formę "deados"? Czemu martwe dusze można zabić powtórnie, a para głównych bohaterów jest nieśmiertelna? Jeśli film akcji daje chwilę wytchnienia na roztrząsanie tak niedorzecznych kwestii, to znaczy, że nie działa na zupełnie podstawowym poziomie.

Najbardziej rozczarowuje brak humoru. Okazjonalnie trafione gagi są zasługą Mary-Louise Parker. Jeff Bridges grając XIX-wiecznego szeryfa ewidentnie korzysta ze swoich wcześniejszych aktorskich doświadczeń ("Prawdziwe męstwo"). Roy Pulsipher w jego wydaniu może być męczący, ale przynajmniej jest wyrazisty. Niestety nie można tego samego powiedzieć o Nicku Walkerze. Ciężko zrzucać całą winę na Ryana Reynoldsa, ale mdłe aktorstwo staje się powoli jego znakiem rozpoznawczym. Aktor po raz trzeci udowadnia również, że nie daje sobie rady z postaciami zaczerpniętymi z komiksów. Wcześniejsze wpadki to Deadpool, którego o dziwo ponownie zagra w 2014 roku i Zielona Latarnia - rola, której nie przyjęli ciepło nawet najwierniejsi fani komiksu DC.

"R.I.P.D. Agenci z zaświatów" udowadnia, że sprawdzone pomysły, przyzwoity budżet i gwiazdorska obsada nie gwarantują sukcesu. Nie zapewnia go również komiksowa proweniencja. Być może Hollywood powinno rzadziej spoglądać na półkę z zeszytami Marvela, DC i Dark Horse i poszukać całkowicie świeżych pomysłów.

R.i.P.D. Agenci z zaświatów | USA 2013 | reżyseria: Robert Schwentke | dystrybucja: UIP | czas: 96 min | Recenzja: Marcin Rybicki | Ocena: 2 / 6