W świetnym „Pocałunku” w warszawskim Teatrze Ateneum jest liryzm, humor, ale i zaskakująco dużo cynizmu. No i Marzena Trybała oraz Krzysztof Tyniec. Wyborni.

Jeżeli dobrze czytam pomysł dyrektora Andrzeja Domalika, wspieranego przez kierownika literackiego Tadeusza Nyczka, na Scenę 61 w teatrze na Powiślu, streściłbym go hasłem „Małe sztuki z wybitnymi aktorami”. W minionym już sezonie mieliśmy najpierw „Siłę przyzwyczajenia”, rzecz niemałą, bo zawierającą w sobie niemal wszystkie ważne tematy twórczości Thomasa Bernharda. One wybrzmiały, ale najważniejsza w tym przedstawieniu była wirtuozerska rola dawno niewidzianego Krzysztofa Gosztyły, świadomie dialogująca z kreacją Tadeusza Łomnickiego w „Komediancie” tego samego autora. Było także „W progu” – sztuczka Glena Bergera taka sobie, ale jej słabości wynagradzał bliski kontakt z Marianem Opanią. Dobrze, że w Ateneum przypomnieli sobie, że mają takich aktorów, i pod nich kroją repertuar.

„Pocałunek” zobaczyłem dopiero w lipcu, dwa miesiące po premierze, nadrabiając zaległości. Upalny wieczór, na niewielkiej widowni ani jednego pustego miejsca. Chociaż reżyser stałej publiczności Ateneum nie może być znany, podobnie zresztą jak i sztuka holenderskiego autora Gera Thijsa. Nawet dla specjalistów tamtejsza dramaturgia jest terytorium absolutnie niezbadanym. Kilka lat temu emocjonowaliśmy się „Tragediami rzymskimi” Szekspira w inscenizacji Ivo van Hove’a z Toneelgroep w Amsterdamie, pokazywanymi na wrocławskim Festiwalu Dialog. Potem ta sama znakomita grupa przywiozła do Wrocławia swojego „Płatonowa” Czechowa. Te dwa spektakle wystarczyły, abyśmy zzielenieli z zazdrości. Stało się jasne – szczególnie po tym pierwszym spektaklu – że coś podobnego u nas nie mogłoby się zdarzyć. Choćby z powodów technicznych, ale kwestie artystyczne też nie były do zlekceważenia.

I to by było na tyle, gdy idzie o naszą znajomość holenderskiego teatru. „Pocałunek” jest jaskółką, która wiosny nie czyni, ale zaostrza apetyt na kolejne sztuki z Niderlandów. Potencjał w tych autorach musi tkwić ogromny.

Ger Thijs jako aktor grywał w Toneelgroep i jego doświadczenia praktyka widać od pierwszej chwili w tekście „Pocałunku”. Sytuacja na wskroś stereotypowa – mężczyzna po przejściach, kobieta z przeszłością. Kilka spotkań, tylko pozornie przypadkowych, zrzucanie masek, odsłanianie ran, zwierzenia z nieudanego życia. Siła dramatu tkwi zatem nie w tym, że Thijs wymyśla nową rewolucyjną recepturę, ale że w dobrze znanej znacząco zmienia proporcje składników. Owszem, dałoby się od biedy nazwać jego sztukę komedią romantyczną, tyle że autora wyraźnie nie bawi pompowanie sielankowej atmosfery, właściwej dla tego gatunku. Niby okoliczności przyrody są sympatyczne, ale co chwila coś burzy nastrój. Postaci chcą dobrze, ale raz po raz nawzajem się ranią. Jak w życiu. Bronią stają się słowa, w konstruowaniu dialogów Thijs jest wyjątkowo biegły. Przyznam, że dawno takiego słownego ping-ponga ze sceny nie słyszałem.

Dialog u Thijsa ma swój rytm i służy budowaniu napięcia. Czuje to reżyser Adam Sajnuk, szef Teatru Konsekwentnego (dziś Teatr WarSawy), debiutujący na scenie głównego nurtu. Ten, kto zaproponował ten tekst Sajnukowi, musiał doskonale znać jego temperament. W swoich poprzednich przedstawieniach z sukcesem łączył on ton serio ze śmiechem i z groteską. Tym razem jest podobnie. Wszystko w tym „Pocałunku” się udało, ale najwięcej zależało od aktorów. Marzena Trybała gra kobietę świadomą swego uroku, która przechodzi właśnie przez smugę cienia. Podejrzewając u siebie chorobę, postanawia zamknąć się przed światem, nie dzielić z nikim emocjami. Trybała punktuje to celnie, gra z rzadką delikatnością. Krzysztof Tyniec jest jeszcze bardziej efektowny. Z upodobaniem szydzi ze swego wizerunku wiecznego chłopca, mocno go nadwerężając kabotyństwem, ale też pełną wdzięku łobuzerią. Zatem – znów mała sztuka z wybitnymi aktorami!

Pocałunek | Ger Thijs | reżyseria: Adam Sajnuk | Teatr Ateneum w Warszawie | Recenzja: Jacek Wakar, Polskie Radio | Ocena: 5 / 6