"Jeździec znikąd” powstawał w bólach przez kilka lat, kłopoty finansowe spowodowały kilkukrotne przesunięcie premiery. A gdy wreszcie trafił na ekrany kin, amerykańska krytyka dosłownie go zmiażdżyła, ciepłe słowa zachowując wyłącznie dla pary głównych bohaterów. I przyznaję, że nie rozumiem tak skrajnie negatywnych reakcji, jakie „Jeździec...” wywołał. Może wynikały z tego, że Gore Verbinski dość bezpardonowo rozprawił się z legendą amerykańskiej popkultury (krytycy europejscy dostrzegli bowiem znacznie więcej zalet jego filmu). Przychylny recenzent „Forbesa” wysunął nawet teorię, że amerykańscy dziennikarze są „głodni finansowej wtopy”, w związku z czym wybrali film Verbinskiego jako łatwą ofiarę. Tylko czy naprawdę taką łatwą?
Owszem, „Jeździec znikąd” może zdezorientować widzów. Z jednej strony mamy bowiem komiksowo umowną historię zamaskowanego pogromcy zła, z drugiej zaskakująco naturalistycznie przedstawione realia Dzikiego Zachodu. Brud i krew zderzone z sekwencjami zaiste slapstickowymi; w jednej scenie śmierć, w następnej szalona galopada w rytm uwertury z „Wilhelma Tella” Rossiniego. W tle banalne dialogi i całkiem poważne rozliczenia z amerykańską historią. Film Verbinskiego jest chaotyczny, nieprzewidywalny, reżysera chwilami zbytnio ponosi fantazja, ale w tym szaleństwie jest jednak metoda. Wszak całą historię pozna- jemy z ust stuletniego Indianina Tonto, w 1933 r. służącego jako żywy eksponat w lunaparkowej ekspozycji poświęconej legendom Dzikiego Zachodu.
Ponad sześćdziesiąt lat wcześniej Tonto (Johnny Depp) uratował od śmierci młodego prawnika Johna Reida (Armie Hammer), którego brat Dan zginął z rąk zwyrodniałego bandyty Butcha Cavendisha (William Fichtner). Teraz John – ukrywający się za maską a la Zorro – oraz Tonto muszą stawić czoła bandzie Butcha, a przy okazji rozprawić się z chciwym i okrutnym Lathamem Cole’em (Tom Wilkinson), zarządcą budowy kolei transkontynentalnej. Wątków w opowieści o zamaskowanym jeźdźcu pojawi się zresztą więcej – wszystkie splotą się w szalonym, wybuchowym finale zaiste godnym letniego blockbustera.
Tyle że „Jeździec znikąd” typowym blockbusterem nie jest. Obsadzony gwiazdami, świetnie sfilmowany i pełen wysokiej próby efektów specjalnych jest jednocześnie produkcją o wiele ambitniejszą niż typowe letnie przeboje. Verbinski zasłania się przygodowo-awanturniczą fabułą, ale stara się mówić o ważnych rzeczach. Tworzy nowoczesne widowisko, a jednocześnie odwołuje się nie tylko do pulpowego oryginału (o którym więcej przeczytasz w ramce pod recenzją), lecz także do dzieł Johna Forda i spaghetti westernów Sergia Leone. Być może za dużo chciał powiedzieć i pokazać, może powinien się skupić wyłącznie na rozrywkowej stronie swojego filmu, tak jak zrobił to w „Piratach z Karaibów”. Być może „Jeździec znikąd” okazał się zbyt wymagający dla publiczności w lecie szukającej w kinie jedynie mocnych wrażeń i sprawnej klimatyzacji.
Jeździec znikąd | USA 2013 | reży- seria: Gore Verbinski | dystrybucja: Disney | czas: 149 min | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 4 / 6