W przejmującej „Podróży zimowej” Maja Kleczewska zabiera nas do piekła, zderzając liryzm z okrucieństwem. Piękne, choć przerażające przedstawienie.

Piekło otaczają muślinowe zasłony, za nimi lustra odbijające każde zło. Zabawkowe maskotki wygrywają zniekształcone melodie, ale za chwilę przez chaos przebiją się pieśni Schuberta. Świat najnowszego spektaklu Mai Kleczewskiej niełatwo poddaje się jednoznacznym interpretacjom, trudno dla wszystkich obrazów „Podróży zimowej” znaleźć wspólny mianownik. Można powiedzieć jedynie, że wszystkie mają w sobie niepokojącą esencjonalność. Kleczewska, która ostatnio testowała wytrzymałość widzów inscenizacjami poszatkowanymi, celowo rozwlekłymi, czasem manierycznymi, tym razem wyrzuciła ze swojego teatru wszystko, co niekonieczne. Jakby chciała na nowo określić własną reżyserską strategię, nie rezygnując ze znaków rozpoznawczych swoich poprzednich spektakli. Tyle że już nie przepisuje Ajschylosa ani Szekspira, ale podąża za Elfriede Jelinek, jak trzy lata temu we wstrząsającym przedstawieniu „Babel”. Rzecz jasna nowy spektakl Kleczewskiej nie przynosi powrotu do klasycznej dramaturgii, tradycyjnych dialogów, linearnej akcji. Tego już chyba w jej teatrze nie będzie. Wciąż pozostajemy w świecie celowo niedomkniętym, bez początku i bez zakończenia. Jednak siłą „Podróży zimowej” jest fenomenalna adaptacja tekstu noblistki. Reżyser wraz z dramaturgiem Łukaszem Chotkowskim tworzą drobiazgową partyturę aktorskich monologów, interakcji oraz solowych etiud, a wszystko wywodzą wprost z tekstu Jelinek. Piekielnie precyzyjna robota. Kleczewska z Chotkowskim tym razem postawili na redukcję zamiast nadmiernego mnożenia atrakcji. Osiągnęli w ten sposób rzadką krystaliczność opowieści.

„Podróż zimowa” pochodzi z roku 2011, jest bodaj najnowszym tekstem Jelinek. Jak „Babel” stanowi potok słów układających się w bezkompromisowe oskarżenie Austrii wraz z jej codziennymi patologiami. Noblistka nienawiść do swojego kraju odziedziczyła po innych wielkich rodakach, z Thomasem Bernhardem na czele, ale nie da się zawęzić znaczenia jej utworu do rozprawy z wyłącznie austriackimi upiorami. To prawda, jesteśmy w piwnicy Fritzla, słuchamy spowiedzi przez wiele lat wykorzystywanej przez ojca dziewczyny. Mamy też echa uwięzienia i przetrzymywania Nataschy Kampusch. Jelinek wyciąga kolejne trupy z austriackich szaf, z lubością biczuje własne społeczeństwo. Jednak diagnoza pisarki nie zatrzymuje się na bogatym Wiedniu i jego przedmieściach. „Podróż zimowa” to mocne rozliczenie ze światem, w którym zło staje się niezauważalną normą, bo jego skalę zaciemnia banalność kolejnych powszednich zbrodni. Tę myśl najwyraźniej daje się wyczytać z przedstawienia Kleczewskiej, podejmującej tu wielki temat swojego teatru, obecny w najważniejszych jej przedstawieniach. Wszystkie one stanowią historie toksycznych rodzin, na których gruncie pojawia się trudne do rozpoznania zło. A potem drąży skałę...

Tym razem jednak Kleczewska nie poprzestaje jedynie na takiej konstatacji, powstrzymuje się też przed spektakularnymi oskarżeniami. Zwyrodniały ojciec w interpretacji Mateusza Łasowskiego ma w sobie przerażającą zwyczajność, nie wyróżnia się z tłumu. Sczepiona z dmuchaną sekslalą Karolina Adamczyk przede wszystkim pragnie odbudować relację w matką, bo jest od niej uzależniona. Beata Ziejka gra idealną gospodynię i opowiada, co kryją różne piwnice, przygotowując metodycznie owocowy koktajl. Na koniec tylko doprawia go prochami z urny. W świecie Kleczewskiej jest miejsce na okrutny humor sąsiadujący z bezprzykładnym okrucieństwem. Jednym z najbardziej wstrząsających momentów jest monolog gwałconej córki (wspaniała Julia Wyszyńska). Zaraz potem szop pracz (równie dobry Michał Czachor) wygłasza brutalną filipikę przeciw wszystkim ofiarom, próbującym zrzucić na barki zdrowych i sytych swoje nieszczęścia. Na koniec zaś Kleczewska sama definiuje siebie. Obraca w proch sceniczny świat podczas szalonej orgii, z litrami farby, pierzem i kolorowym pyłem. Aktorzy tarzają się w tym wszystkim nago, a reżyser puszcza oko do widowni. Choć bywa oskarżana o uleganie nowoczesnej hucpie, wie, jak przerobić ją na sztukę. I wtedy wszystko ze wszystkim się zgadza, chociaż jest bardzo mokro i bardzo czerwono. Na koniec Michał Czachor w charakterystycznej dla pisarki fryzurze, spódnicy i szpilkach rozpoczyna ostatni monolog „Podróży zimowej”, pisany jako osobiste wyznanie Elfriede Jelinek. „Dalej chce pani, żebyśmy dalej wysłuchiwali tej samej pani śpiewki” – pyta wielokroć matowym, miękkim, monotonnym głosem. Pyta do wyrzygania, niektórzy wychodzą. Przypomina się przedziwny koncert – performance Sebastiana Pawlaka w „Babel”, też na granicy wytrzymałości. Kleczewska bierze pytania Jelinek za własne, jeszcze ubiera je w serię przerażających, ale pięknych obrazów. W aktorach Teatru Polskiego w Bydgoszczy wzmocnionych dwojgiem (Beata Ziejka, Jakub Firewicz) z Teatru Powszechnego w Łodzi znajduje towarzyszy swojej podróży. Ten spektakl pokazuje sens ostatnich poszukiwań artystki. Czasem chybiła, czasem wpadała w grafomanię. Tym razem jednak zbliżyła się do arcydzieła.

Podróż zimowa | Elfriede Jelinek | reżyseria: Maja Kleczewska,Teatr Polski w Bydgoszczy i Teatr Powszechny w Łodzi | Recenzja: Jacek Wakar, Polskie Radio | Ocena: 6 / 6