"Romeo i Julia" w warszawskim Teatrze Powszechnym nie ma ani siły, ani sensu. Trudno dociec, po co właściwie ten spektakl powstał.

Oczekiwania były ogromne, tymczasem mamy jedno z najbardziej przykrych rozczarowań sezonu. Grażyna Kania ostatnio przecież nie chybiła. Na małej scenie tego samego Teatru Powszechnego przygotowała „Sieroty” Dennisa Kelly’ego – mocną opowieść o traumie wszechobecnego strachu w wielkim mieście. Prawdziwy tryumf zanotowała w Narodowym, gdzie zrealizowała „W mrocznym mrocznym domu” Neila LaBute’a. Oba spektakle na troje aktorów, oba brutalne, ale i empatyczne wobec postaci. W obu umiało wybrzmieć każde słowo, wrażenie było potężne. W kontekście fiaska Szekspirowskiej inscenizacji można przypuszczać, że przesiąknięta niemiecką estetyką autorka lepiej się czuje, gdy ma wprost opisywać współczesność, kierując światła na pojedyncze postaci. Tymczasem w „Romeo i Julii” przez scenę Powszechnego przewala się tłum i nikt w nim nie jest naprawdę ważny. „Przewala” to jednak niewłaściwe słowo. Raczej poleguje, bowiem przez całą przestrzeń gry ciągnie się ogromna biała kanapa. Aktorzy na niej siadają, kładą się, kiedy nie biorą udziału w akcji, obserwują kolegów. Czasem wydaje się, że i oni zmuszeni do czysto mechanicznych działań nie mogą ukryć znudzenia widowiskiem, w jakim zostali obsadzeni. Ponad ową feralną kanapą unosi się neon z napisem „Love”, czasem rozświetlony, a innym razem nie. Fatalna, wtórna scenografia Stephana Testiego ma pozbawić nas wątpliwości, że nie przyszliśmy na nobliwą tragedię, ale drapieżny teatr współczesny. Jest w tym tyle subtelności, co w uderzeniu sierpem między oczy. Albo tyle co w pierwszej scenie, gdy Montecchi (Kazimierz Kaczor) i Capuletti (Mariusz Benoit) zwierają się z sobą w zapaśniczym uścisku. Po chwili padają na ziemię, a na nich inni wykonawcy. I mamy w Powszechnym młyn jak na porządnym meczu rugby.

Zawstydzająca jest w tym „Romeo i Julii” reżyserska bezradność Grażyny Kani. Nie dość, że nie wie ona, co w istocie chce powiedzieć swoją inscenizacją (wynurzenia o miłości Marty Kaczyńskiej i syna Tuska są na poziomie przedstawienia), to jeszcze nie umie zbudować poszczególnych sekwencji ani tym bardziej poprowadzić aktorów. Romeo Jacka Belera ma być wyrazistym łobuzem, a w ogóle nie przyciąga uwagi. Na domiar złego, kiedy zostaje wygnany do Mantui, reżyser kieruje go na drabinkę pod ścianą sceny, bo najwidoczniej nie wie, co z biedakiem począć. Sławomir Pacek w roli Merkucja mówi z knajackim zaśpiewem, znanym z „Fazy Delta”. Tam jednak grał wulgarnego kibola, a tu Szekspira. Mała różnica.

Anna Moskal wciela się we współczesną celebrytkę, a Eliza Borowska jako Marta próbuje ratować rodzajowością. Mariusz Benoit zaś marszczy brwi jak ojciec chrzestny. I tyle. Każda rola z innej bajki, każda niedokończona, z każdej przebija zagubienie i porzucenie przez reżyserkę. Jedynie Katarzyna Maria Zielińska (Julia) broni się naturalnością, choć i jej brakuje ręki inscenizatora. Podobał mi się także Mariusz Wojciechowski jako kurczowo ściskający bukiet kwiatów Parys. Zbyt rzadko oglądany w Powszechnym aktor dał w tej epizodycznej przecież partii chwilami wzruszające studium zgody na wszelkie upokorzenia. Parys zazwyczaj bywa niezauważany. Tymczasem Wojciechowski z Zielińską sami zapracowali na drugą gwiazdkę. Reszta niech lepiej pozostanie milczeniem.

Romeo i Julia | William Szekspir | reżyseria: Grażyna Kania | Teatr Powszechny w Warszawie | Recenzja: Jacek Wakar, Polskie Radio | Ocena: 2 / 6