Specjalny pokaz „Iluminacji” Krzysztofa Zanussiego będzie jednym z wydarzeń festiwalu Młodzi i Film.

Zdjęcia do „Iluminacji” trwały cztery miesiące. Przyznał pan w jednym z wywiadów, że nigdy nie realizował tak długo żadnego z innych swoich filmów. Więc z jednej strony komfort pracy, a z drugiej – ingerencja cenzury, bo przecież wiele scen musiał pan wyciąć w montażu.

To jest cały paradoks PRL-u, że pewne rzeczy były możliwe i władza w pewnych kwestia była dość wielkoduszna, a w innych małostkowa. Wycięcie sekwencji strajków studenckich z 1968 r. zubożyło film o cały wymiar społeczny, ale musiałem się z tym pogodzić – cenzura miała wówczas ostateczną władzę, a samą decyzję przekazał mi członek biura politycznego KC pan Szydlak, który po Gierku był drugą najważniejszą osobą w państwie. On bardzo logicznie argumentował: nie będziecie wy – filmowcy, narzucali nam rewizji zdarzeń politycznych, o których jeśli będziemy chcieli, to sami będziemy decydować. Pozwolenie na to, żeby o tym było wspomniane w filmie, oznaczało, że władza się na to zgadza. Co było swoją drogą dość osobliwe, bo w żadnym demokratycznym kraju władza nie może sobie powiedzieć, że głos filmowca i to, że mu na coś pozwolą, to jest wyraz ich własnej opinii. Filmowcowi, jak każdemu innemu artyście, powinno być wolno mieć opinię, która w niczym, w żadnym punkcie, nie spotyka się z opinią władz. A tutaj upaństwowienie kultury było w tym sensie przez nich samych odczuwane jako rzecz oczywista: kultura to jest to, na co my pozwalamy.

Ale to jeden z elementów…

Tak, jeden, ale nie jedyny. Ja miałem do czynienia z innym jeszcze problemem natury cenzuralnej. Mianowicie w „Iluminacji” jest parę drastyczności na ekranie. We Francji, gdzie film wszedł do kin i był bardzo dobrze eksploatowany komercjalnie, opatrzony został ostrzeżeniem, że widzowie szczególnie wrażliwi mogą się spodziewać drastycznych scen. Chodziło między innymi o scenę operacji mózgu. Rzeczywiście, musiałem ją mocno skrócić.

Autocenzurował się pan sam…

Tak było, bo nie wiedziałem, jak ludzie zareagują. W czasie pierwszych próbnych pokazów odnotowałem parę omdleń na widowni. Okazuje się, że jedni mają ogromną wrażliwość na tego typu sceny, inni nie. Ja mam małą wrażliwość, mam za to dużą pasję medyczną, mogę krew oglądać z bliska, są inne rzeczy, które wzbudzają we mnie grozę.

Jakie?

Bardzo wzruszam się losem zwierząt, bardzo mi przykro, gdy podejrzewam, że zwierzę w filmie cierpiało. Nawet czasem, gdy człowiek udaje cierpienie, zdarza się, że mnie to bardzo mocno porusza. Sam jestem zdziwiony, bo jestem dość chłodnym człowiekiem i opanowanym. „La Strady” boję się czasami oglądać, łzy leją się po pysku. Więc nie krew, ale prawdziwe ludzkie sprawy mnie wzruszają. Wracając do „Iluminacji” – z mocnymi scenami nie było poczucia miary, nie wiedzieliśmy wówczas, jaka jest średnia wrażliwość widza. Na premierze też ktoś zemdlał, więc łatwo było tę granicę przekroczyć, jak się okazało. Były propozycje, żeby sceny operacji pokazać w czerni i bieli – jak krew nie jest czerwona, to ponoć mniej działa, mniej boli. To niemądre, ale taka sugestia krążyła.

Jak pan wspomina ten okres czteromiesięcznej pracy?

Każdy film jest transem. Teraz skończyłem zdjęcia do filmu, które trwały dwa miesiące i były rozbite na trzy kraje, i też mam poczucie, że wychodzę z transu. Budzę się i spostrzegam rzeczywistość, bo ona nie istniała przez dwa miesiące pracy na planie. Nic nie istniało poza dylematami: co jutro nakręcimy, gdzie postawić kamerę, co powiedzieć aktorom, jak to zagrać? Tak było i 40 lat temu. To jest obsesja, monotemat. Pracując nad „Iluminacją”, nie mogłem na nic narzekać. Spotkałem się z mnogością aspektów, obcowałem z bogactwem ludzi i zdarzeń.

W „Iluminacji” wykorzystał pan wypowiedzi naukowców: filozofów takich jak Władysław Tatarkiewicz, ale też fizyków i astronomów. Konsultantami naukowymi filmu byli m.in. Feliks Kaczanowski, Jerzy Prokopiuk, Andrzej Trzebski, Włodzimierz Zonn. Łatwo było ich namówić do współpracy?

To byli ludzie, których ja znałem wcześniej, z czasów, kiedy byłem jeszcze studentem. Cała strona fizyków, to byli moi profesorowie albo moi koledzy z wydziału. Zgodzili się wystąpić, nie mieli żadnych oporów. Ale najbardziej niesłychane było to, że zgodził się wziąć udział w filmie profesor Tatarkiewicz, który był już wówczas sędziwym i wielkim autorytetem. Zgodził się na funkcję dość służebną, po prostu wygłosił to, co jest hasłem z encyklopedii, którą sam napisał. Zrobił to niezwykle elegancko. Miał już wówczas kłopoty ze słuchem, jak przyszło do pierwszej projekcji filmu, urządziliśmy mu specjalne nagłośnienie, takie, że ściany drżały. Przyznał po seansie, że jest to pierwszy film, który słyszy od lat. Dotąd oglądał głównie zagraniczne produkcje – nie wie tak do końca, co w nich słychać, ale tylko te miały napisy.

Co było punktem wyjścia dla historii o młodym studencie fizyki, dla którego śmierć kolegi staje się punktem zwrotnym w życiu, weryfikuje to życie? Fizyka w jego założeniach miała rzeczywistość porządkować, a w sumie doprowadziła do jej dekonstrukcji, reinterpretacji.

Sam studiowałem fizykę i wiem, że jej zdolność porządkowania jest ograniczona. Ale jest to wspaniała dziedzina. Zakochałem się w fizyce, ta miłość pozostała żywa do dzisiaj, ale nieodwzajemniona. Przestałem się umizgać. Na szczęście moja miłość do kina spotkała się z wzajemnością, więc nie narzekam.

Niewątpliwie czas moich studiów to było niebywale bogate środowisko i wspaniała dziedzina. Ilość niezwykłych postaw i charakterów, nie spotkałem tego już nigdzie potem. To miało dla mnie ogromne znaczenie, to mnie ukształtowało. O tym świecie też chciałem opowiedzieć.

Dużo jest wątków biograficznych?

Nie w zdarzeniach, bo nie przeżyłem takiego romansu, nie miałem takiego dziecka. To wszystko nie jest moja historia, nie miałem prób samobójczych, ale bywałem w klasztorze na Bielanach w Krakowie. To jest kawałek mojej własnej, prawdziwej biografii, jest ona również zawarta w myślach, które targają bohaterem. To jest tok moich rozterek. Spotkanie z psychiatrią to jest realny ślad, bo ja też się zderzyłem w pewnym momencie życia z czyjąś psychiczną chorobą i przeżyłem to bardzo mocno – było to odkrycie, prawda o tym, jak wiele jest rzeczy tajemniczych i niewytłumaczalnych. Jednym słowem nie ma prostej kalki biograficznej, natomiast myślowo to na pewno jest moja historia.

Moją uwagę zwracają kostiumy Anny Sheppard, jej czujne na detal oko…

Tak, bardzo czujnie te kostiumy skonstruowała, a trzeba pamiętać, że był to czas wczesnego PRL-u. Tam się przewijały różne światy – i świat profesorski, i świat nowej, socjalistycznej burżuazji. Ten kod kostiumów oddający przynależność do klasy był konsekwentny i bardzo precyzyjny. Dopóki była w kraju, zawsze pracowaliśmy razem. Świetny kostiumograf, wspaniały człowiek, byliśmy dość mocno zaprzyjaźnieni. Bardzo dobrze, że kariera zaniosła ją tak daleko, ale szkoda, że przez to robimy filmy bez niej, bo chętnie do naszej współpracy bym powracał.

Dzisiaj „Iluminacja” jest zrekonstruowana cyfrowo, miała premierowy pokaz w Warszawie, będzie również pokazywana na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”. Mając do dyspozycji zdobycze i narzędzia współczesnej technologii, jak bardzo ingerował pan w formę czy w treść filmu?

Postawiłem na umiar. Nie ma z nami Edwarda Kłosińskiego, autora zdjęć, który pewnie zrobiłby to inaczej. Ja nie chciałem być wierny temu, co żeśmy wtedy zrobili, chciałem, aby „Iluminacja” była łatwa w odbiorze dzisiaj, dla współczesnego widza z jego wrażliwością i emocjonalnością. Dlatego zatarliśmy różnicę pomiędzy materiałami kręconymi na taśmie 16 mm i na 35 mm. Wydało mi się, że dziś to nie ma już żadnego znaczenia, przyjęliśmy jedną wspólną platformę. Staraliśmy się zachować powściągliwość kolorystyczną, którą założyliśmy od samego początku, i ona taka została. To była rekonstrukcja dość pokorna.

Film mimo cięć i ograniczeń cenzury zdobył liczne nagrody, był odczytywalny za granicą, zdobył uznanie w wielu kręgach.

Te nagrody były dla mnie ważne, bo przecież film prawie rok nie wchodził na ekrany, władze odwlekały decyzje o premierze. Niby nie było zakazu, ale też nikt nie był specjalnie zadowolony, że „Iluminacja” powstała. Festiwal w Locarno był przełomowy, film otrzymał Grand Prix, a to był liczący się festiwal. Swoją drogą przedstawiciele władzy bardzo lubili, jak polscy twórcy byli doceniani za granicą, więc byłem tu w Polsce i źle, i dobrze postrzegany. Dużo później przyszła nagroda „Wielki Jantar” na festiwalu w Koszalinie, która zresztą też była wyrazem nieposłuszeństwa, bo przecież przyznana została na festiwalu partyjnym. Widać było jednak, że w tym nowym pokoleniu partyjnym jest jakiś ferment, inne myślenie, ludzie chcą sobie pozwolić na pewną niezależność. Bardzo to doceniałem, wiedząc, z czyich rąk tę nagrodę odbieram.

Przed nami 32. edycja festiwalu „Młodzi i Film” (24–29.06), na której pokazana zostanie „Iluminacja” w rocznicę przyznania nagrody. Jak pan wspomina edycję z 1973 r.?

Zawsze jest to radość. A wtedy była szczególnie duża, bo poczułem, że ktoś za mną w kraju stoi. Że są ludzie, którzy chcą takiego kina i będą go bronić. Zaryzykowali, przyznając mi nagrodę, wiedzieli bowiem, że przedstawiciele władzy nie będą zadowoleni z takiej decyzji. Dobrze to odnotowałem, jak zresztą każdy pozytywny gest wykonany w moją stronę. Takie gesty należy pamiętać całe życie. I ja pamiętam.

„Młodzi i film” to festiwal debiutów. Według pana ten pierwszy film jest najtrudniejszy, czy dopiero później, z drugim, a może nawet trzecim, czwartym tytułem przychodzą prawdziwe wyzwania, coś próbuje się udowodnić, sprawdzić samego siebie?

I drugi, i trzeci film to szalenie ważne i ciężkie momenty w dorobku. To nieprawda, że debiut jest najtrudniejszy. Często przy debiucie nie rozumiemy w ogóle, jaki mechanizm na tym świecie działa, jesteśmy śmielsi, niż byśmy byli, gdybyśmy rozumieli, co robimy. To mi przypomina anegdotę o czeladniku jubilerskim z Amsterdamu. Kiedy przyszło do oszlifowania drogocennego kamienia, wszyscy doświadczeni szlifierze odmówili mu pomocy ze strachu. Wówczas uradzono mu, żeby oddać kamień takiemu, który się na tym nie zna. I on to dobrze oszlifował, bo nie wiedział, ile to było warte.