Od nas zależy czy pójdziemy na łatwiznę i będziemy robić coś, z czego można żyć, ale niezbyt przy tym bije serce, czy nadal będziemy traktować ten trzeci film jak ten pierwszy. I ostatni. – o trudnych wyborach, osobistych emocjach i ważnych debiutach mówi Juliusz Machulski.

Spotykamy się na 32. Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych, przewodniczy pan obradom Jury Konkursu Pełnometrażowych Debiutów Fabularnych. Jak wspomina pan czas swojego debiutu?

Czy może raczej powinnam powiedzieć: debiutów – bo przecież nim zrealizował pan swój debiut kinowy, czyli „Vabank” w 1981 roku, nakręcił pan w 1979 roku film telewizyjny „Bezpośrednie połączenie”. Kiedyś był pewien mechanizm i przez to było chyba łatwiej młodym filmowcom. W socjalistycznej gospodarce planowej było miejsce również na planowanie debiutów. Jeśli wpisano w roczny plan sześć debiutów, to wiadomo było, że dojdzie do ich realizacji. Wystarczyło było zmieścić się w tej szóstce, czyli napisać taki scenariusz, na który komisja w Naczelnym Zarządzie Kinematografii zwróci uwagę. Jak już się zostało dopuszczonym do realizacji, to więcej niż pewne było, że dostanie się wystarczające pieniądze na produkcję filmu.

Niby proste.

Ale tak było. Pod tym względem było łatwiej. Był pewien rytmiczny, wpisany w system mechanizm, który sprawdzał się co roku. Ale funkcjonowało też coś takiego jak regulamin debiutu.

Co to oznaczało?

Najpierw trzeba było zrealizować krótki film telewizyjny, by móc zadebiutować w kinie. Było to możliwe, bo telewizja wówczas realizowała krótsze formy – godzinne filmy fabularne. Telewizja współpracowała z kinematografią. Wszystko to było dość precyzyjnie zaplanowane, debiut kinowy wiązał się również z obowiązkiem wcześniejszego odbycia dwóch asystentur na planach filmowych. Uważam, że to były dobre zasady, znane i jasne były kryteria debiutu, wszystko było nazwane, wiadomo było, co trzeba było spełnić, by móc debiutować. Choć z drugiej strony, może właśnie przez to było trudniej, dziś często nie trzeba nic, by zrobić pierwszy film.

Można kupić telefon komórkowy i nim nakręcić film.

To prawda, choć prawdopodobnie nie zrealizuje się w ten sposób produkcji kinowej. Choć ostatnio, filmy z powodzeniem wyświetlane w kinach, robią ludzie bez żadnego zaplecza, doświadczenia, czy filmowego wykształcenia. Dziś nie ma żadnych zasad. Każdy może wszystko. Tak jak powiedziałem, kiedyś były pewne reguły, być może ostre, ale szlifowały formę przyszłych debiutantów. Trzeba było być otartym o kino i to bardzo pomagało przy debiucie.

Jak pan wspomina czas „Vabanku”?

Wspominam jak przez mgłę, bo to dawno było. Wszyscy, którzy pracowali na planie, czyli cała ekipa i aktorzy, stanowili nierozłączną, zgraną grupę. Zdjęcia realizowaliśmy w Łodzi, która udawała przedwojenną Warszawę. Wieczory spędzaliśmy w hotelu na omawianiu scen na przyszły dzień, co dzisiaj rzadko jest możliwe. Wtedy kręciło się film dwa miesiące, był czas na przekrętki, dokrętki, rozmowy, analizy, wieczorne omawianie tego, co jest jeszcze w planach, lub, co warto i należy dodać.

Debiutować jest najtrudniej? Zwykło się mówić, że debiut określa charakter filmowego pisma, pokazuje jaka będzie zawodowa droga młodego reżysera. A może dopiero drugi film coś sankcjonuje, może trzeci potwierdza talent?

Każdy film ma swoją funkcję, ale trzeci film jest najważniejszy. Zaraz to wyjaśnię. Pierwszy film, to może być szczęście debiutanta, jak mówią Brytyjczycy. Charakter filmowego pisma można zmieniać, żonglować konwencjami z filmu na film. Ten pierwszy film jest o tyle ważny, że musi być udany, bo inaczej będzie filmem pierwszym i ostatnim. Na ogół tak bywa… Stres z tym związany jest wielki, bo jak się coś robi po raz pierwszy z dużą grupą ludzi, to nerwy są ogromne. Nie mówiąc o odpowiedzialności. Ja zawsze czułem spoczywającą na mnie odpowiedzialność, także związaną z pieniędzmi, które ktoś mi powierzał, ufając, że zrealizuję dobry film. Byłem przejęty, niezależnie czy robiłem film kiedyś, czy robię go dziś. Za każdym razem to jest test.

A drugi film?

Jest trudniejszy. O ile pierwszy film był udany, trzeba potwierdzić, że to nie był przypadek, że nie było to szczęście debiutanta, a umiejętność, talent. Wracając do tego, co już powiedziałem – trzeci film jest najtrudniejszy, i mówiąc to, cytuję François Truffaut, bo myślę że on dotknął prawdy. Zwykle zaczyna się funkcjonować w zawodzie filmowca mając w świadomości jakie powinny być te dwa pierwsze filmy. Mam wrażenie, że dwie pierwsze produkcje ma się określone, przemyślane, na pewno pomysł na nie pojawia się na długo przed tym, nim stanie się na planie. Każdy z nas jak zaczynał mniej więcej wiedział, jaką historią chciałby zadebiutować i jaką opowiedzieć przy drugim filmie. Przez całe życie gromadzi się pomysły, dlatego śmiem twierdzić, że scenariusze dwóch pierwszych filmów są najbardziej dopracowane.

Co w takim razie następuje potem?

Po dwóch pierwszych udanych filmach już się funkcjonuje w środowisku, robi się tzw. karierę, przynależy się do establishmentu filmowego. I to jest moment, który coś weryfikuje, albo sankcjonuje. Od nas zależy czy pójdziemy na łatwiznę i będziemy robić coś, z czego można żyć, ale niezbyt przy tym bije serce, czy nadal będziemy traktować ten trzeci film jak ten pierwszy. I ostatni.

Który film w pana dorobku okazał się z perspektywy czasu tym najtrudniejszym?

Myślę prostymi kategoriami, czyli o tym jak mi było trudno kręcić. Chyba najtrudniejszy był „Szwadron” – duży epicki film, z wielką ilością statystów, koni, kostiumów, a z małą ilością pieniędzy. To był stres ogromny, zwłaszcza że operator miał wypadek przy pracy. Film dużo nas kosztował, także emocjonalnie, a nie był tak dobrze przyjęty przez widzów, jak byśmy oczekiwali czy chcieli. Tego mi najbardziej szkoda, bo po to robi się filmy. „Szwadron” był polskim kandydatem do Oscara, może na pocieszenie, ale to było małe pocieszenie.

Ma pan jakąś gorzką refleksję, że bliski panu, choć trudny „Szwadron” nie zaskarbił sobie sympatii widzów, a pewnie też bliskie, ale prostsze w realizacji tzw. kultowe komedie: „Vabank”, „Seksmisja”, „Kingsajz” czy „Kiler” wciąż są pana wizytówką i to one najmocniej funkcjonują w świadomości widzów?

Nie mam na to wpływu, ale mam świadomość, że gdyby nie te moje kultowe filmy, pewnie nie mógłbym zrobić „Szwadronu”. Ja lubię kino historyczne, wydawało mi się, że będę potrafił taki film zrobić, ale to sukces moich komedii zaskarbił mi sympatię widzów, co z kolei miało swoje odbicie w słupkach box office i dzięki temu mogłem później pozwolić sobie na eksperyment typu „Szwadron”. I to poczucie mnie nie opuszcza, ale to nie jest gorzka refleksja, można to raczej przyrównać do sytuacji w wielodzietnej rodzinie – jednym dzieciom się lepiej udaje, studiują w Londynie, innym trochę gorzej się wiedzie, mają trudności... I często do tych drugich ma się dziwną słabość. Teraz zrobiłem film „AmbaSSada”, zobaczymy jak… wyrośnie.

„AmbaSSada” wchodzi do kin niebawem. Jakie dziś przed październikową premierą towarzyszą panu emocje?

Wielka ciekawość. Miałem jedną publiczną sondażową projekcję w Lublinie. Film miał świetne przyjęcie, co mnie napawa otuchą, ale nie mogę się doczekać chwili, w której film zafunkcjonuje w świadomości regularnej kinowej publiczności. Lęk to za duże słowo, ale czuję niepewność, czy film zostanie przyjęty tak jakbym chciał czy nie. Do końca nie wie się nic. To nie są takie emocje jak przy moich pierwszych filmach, aczkolwiek one miały tak fajny odbiór, że myślałem, że tak już będzie zawsze. Chciałbym, żeby „AmbaSSada” się podobała, gdyby porównywać, to film bardzo różniący się od moich dotychczasowych propozycji. Jeszcze dalej przesunąłem granice dezynwoltury filmowej, film po części grany jest po niemiecku przez polskich aktorów. Myślę że to może być ciekawe dla widza. Jestem podekscytowany, tym bardziej, że moi dystrybutorzy są dobrej myśli. Film ma bardzo dobrą energię, wychodzi się po seansie w świetnym nastroju, liczę że to zaowocuje.

Rozmawiamy o pana twórczości, a jak to jest oceniać twórczość innych? Na festiwalu „Młodzi i Film” jest pan przewodniczącym Jury Konkursu Pełnometrażowych Debiutów Fabularnych. Jutro ogłoszenie werdyktu, wybiera pan spośród propozycji młodych polskich filmowców…

Młodych i zdolnych. Mam nadzieję, że zdolnych. Jedyne emocje jakie miałem przez ten tydzień, to czy znajdzie się film, który jednogłośnie będziemy mogli ocenić jakonajlepszy, uznać jednomyślnie za najciekawszy. Wydaje mi się, że potrafię dokonać takiego wyboru, by spośród wielu różnych produkcji, wybrać tę najbardziej udaną. Do pomocy miałem głos i dobry gust wyśmienitych kolegów i koleżanek, razem staraliśmy się nie przegapić naprawdę fajnego filmu. Myślę że to się udało.

Jesteśmy w Koszalinie, słyszałam, że dysponuje pan wybornymi anegdotami na temat miejscowego Hotelu – kiedyś Jałta, potem Arka, dziś Gromada.

One są przede wszystkim niecenzuralne. Tam się działy ekscesy, wyrzucanie telewizorów przez okno, bieganie z gaśnicami… To były czasy PRL-u, o pewnych rzeczach lepiej chyba nie mówić. Byłem młodym obserwatorem, przyjechałem tu po raz pierwszy jako aktor z filmem „Personel” Krzysztofa Kieślowskiego w 1976 roku. Patrzyłem z przerażeniem na to jak bawi się starsze pokolenie kolegów, niezbyt to chyba były godne pochwały chwile.

A który debiut wspomina pan trudniej, który łatwiej – ten aktorski, czy reżyserski? A może debiut w roli producenta?

Zdecydowanie debiut reżyserski był najtrudniejszy.

To tak na koniec proszę powiedzieć, co według pana definiuje reżysera, filmowca z krwi i kości?

Niezbędnym elementem charakteru filmowca, jest właśnie charakter. Jak się nie ma charakteru, to źle się wybrało zawód.