Gdybym był debiutującym reżyserem, na pewno umieściłbym w tytule filmu słowo „szafa”. Najwyraźniej przynosi szczęście: po legendarnej etiudzie Polańskiego „Dwoje ludzi z szafą” i „Rozmowie z człowiekiem z szafy” Mariusza Grzegorzka Bodo Kox wyreżyserował „Dziewczynę z szafy”. I znowu sukces. Ale żarty na bok: debiut Koxa jest nawet zbyt perfekcyjny.

Nie ma w nim śladu niefrasobliwości czy twórczego szaleństwa. Wszystkie elementy układanki podporządkowane zostały raz przyjętej metodzie. Wątki się domykają, postaci są odpowiednio malownicze i odjechane, a aktorzy prowadzeni pewną reżyserską ręką. Zawodowstwo Koxa było dla mnie zaskoczeniem nie mniejszym niż entuzjazm wnikający z jego niektórych amatorskich osiągnięć. Wszak Kox jest jedną z najbardziej charyzmatycznych postaci polskiego kina offowego i w pewnym momencie stał się wręcz twarzą boomu na kino niezależne. Był aktorem występującym w najważniejszych filmach braci Piotra i Dominika Matwiejczyków, ze zmiennym szczęściem reżyserował także samodzielnie („Sobowtór”, „Marco P. i złodzieje rowerów”), jednak po 2007 roku wypadł z obiegu. Można było podejrzewać, że podzielił los większości samozwańczych guru polskiego offu: zmienił zawód i zniknął. Tymczasem Kox okazał się ambitniejszy i bardziej pracowity od kolegów. Zaczął od elementarza, czyli od solidnej edukacji. Studia w łódzkiej filmówce, pięcioletnie przygotowania do debiutu. Pełna pokory postawa zaprocentowała udanym filmem.

Trwa ładowanie wpisu

Konsekwencje twórczej determinacji nie są jednak wyłącznie pozytywne. „Dziewczyna z szafy” to kino uwodzicielskie, łatwo przyswajalne również przez mniej wymagającego widza, ale od pierwszej minuty czuje się, że Koxa paraliżował strach, żeby w żaden sposób nie narazić się na śmieszność. A od debiutanta oczekiwałbym raczej ryzyka i buntu niż konformizmu. W „Dziewczynie...” poszczególne elementy filmowej układanki są perfekcyjnie zestrojone, oparte na sprawdzonych scenariuszowych wzorcach, zbyt łatwo przechodzących w klisze – począwszy od wykorzystywanego w kinie setki razy problemu choroby psychicznej po wyraźne zapożyczenia z filmu skandynawskiego. Po obejrzeniu „Dziewczyny z szafy” wiem sporo na temat warsztatowych umiejętności Bodo Koxa, ale nadal nie mam pojęcia, jaki ma temperament, poglądy czy poczucie humoru.

Zdecydowanie najciekawsza w filmie jest posępna, łamiąca komediowy, lekko psychodeliczny ton, wymowa filmu. Oto troje bohaterów, trzy fotogeniczne postawy. Sympatyczny Jacek (Piotr Głowacki), jego chory na autyzm brat Tomasz (Wojciech Mecwaldowski) oraz introwertyczna sąsiadka (debiut Magdaleny Różańskiej). Tomek wpada w stany apatii lub niekontrolowanej agresji. Z kolei Jacek zagaduje brak pewności siebie. Mówi szybko i dużo, ponieważ boi się, że nie ma nic do powiedzenia, jest pusty i wyjałowiony. Magda prezentuje typ wielkomiejskiego aliena. Nie przystosowała się do obowiązujących reguł, nie walczy o nic ani o nikogo, nie potrafi działać. Wycofała się tam, gdzie bezpiecznie. Perspektywa się zacieśnia. Własne mieszkanie, własne łóżko, krzesło – w końcu tylko szafa. Robi się coraz ciaśniej, coraz duszniej. Wielu z nas dobrze zna to uczucie. Dziewczyna z szafy staje się chłopcem z kina. Raz nam ciepło, raz zimno; przekornie i na serio.

Dziewczyna z szafy | Polska 2012 | reżyseria: Bodo Kox | dystrybucja: Kino Świat | czas: 100 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 4 / 6