Z seansu „We mgle” podczas ubiegłorocznego festiwalu w Karlowych Warach zapamiętałem przede wszystkim posępne, zapadające w pamięć obrazy kurzawy. Mgła z filmu Łoźnicy najmocniej przetrwała w pamięci

Coraz śmielej poczynający sobie w fabule dokumentalista Siergiej Łoźnica jest kontynuatorem gatunku określanego przez samych Rosjan jako „czernucha”. Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku na gruzowiskach dawnego sowieckiego imperium pojawiło się pokolenie młodych reżyserów odważnie bazujących na społecznej apatii. Teza ich filmów była oczywista. Im dotkliwszy będzie portret Rosji, tym większy wywoła oddźwięk u widzów. Kino z tamtego okresu nie bawiło się w ezopowy język niedomówień i romanse Anny Kareniny, pokazywało rzeczywistość skundloną, zawszoną, brudną i chromą. Tego rodzaju filmy powstawały za rządów Gorbaczowa i Jelcyna, ale niemal zupełnie zniknęły za dyktatury w białych rękawiczkach Putina i Miedwiediewa. Rosja chciała być krajem sukcesu. I była: przynajmniej na ekranie. Ruską „czarnuchę” oglądaliśmy jedynie od czasu do czasu w kinie Aleksieja Mizgiriowa, Pawła Łungina czy zmarłego kilka dni temu Aleksieja Bałabanowa.

Kontynuator tej linii Siergiej Łoźnica w nowym filmie „We mgle” przywołuje stonowane odcienie sowieckiej czerni. Środek wojny, 1942 r. Na zachodzie ZSRR, czyli terenie obecnej Białorusi, trwają walki lokalnych partyzantów z wrogiem. W pobliskiej wsi wykoleja się pociąg. Jednym z oskarżonych jest Suszenja, pracownik kolei – chociaż udaje mu się ujść z życiem, nie ustają podejrzenia, że zdradził. Uciekający staje się ściganym, dwoje partyzantów chce dopaść ofiarę, ale żadne rozwiązanie nie będzie ostateczne, dane raz na zawsze. Tytułowa mgła neutralizuje klarowność myślenia, rozrzedza przejrzystość. W rzeczywistości sportretowanej przez Łoźnicę nigdy do końca nie wiadomo, kto jest dobry, kto zły; kto patriotą, kto zdrajcą. „We mgle” to fabularna dokumentacja egzystencjalnej postawy granicznej, w której życie i śmierć wydają się doświadczeniami równoległymi.

Sceny z udziałem Suszenji – chroniącego humanizm za wszelką cenę – wydają się koniecznym ogniwem dla neutralizacji złego czasu. Łoźnica z talentem dokumentalisty zestawia dwie skrajności. Oto Rassija z oleodrukowej czytanki. Pięknie, gdzie tylko nie spojrzeć. Lasy, nisko zawieszone niebo, pola jak z czytanki Lermontowa. Sielanka? Nie, totalne spsienie. W ludziach buzują instynkty, z których najważniejsza jest żądza życia i wspominanie egzystencji przed wojennym tąpnięciem. Łoźnica nie lukruje posępnej opowieści. Nie rywalizuje z wojennym kinem akcji, a kostiumy autorstwa Doroty Roqueplo („Młyn i krzyż”, „Sala samobójców”) sprawiają wrażenie autentyku, zniszczone, brudne, zawszone. Twarze bohaterów są najczęściej apatyczne, pozbawione ekspresji. W czasach zarazy chce się tylko płakać. Czasami także śmiać, czasami zabijać.

Z seansu „We mgle” podczas ubiegłorocznego festiwalu w Karlowych Warach zapamiętałem przede wszystkim posępne, zapadające w pamięć obrazy kurzawy. Mgła z filmu Łoźnicy najmocniej przetrwała w pamięci. Wędrówka bez końca, w bezkresie leśnej kniei. We mgle, w stuporze, z na wpół otwartymi ustami, stale przełykając ślinę. Wędruje Suszenja, a razem z nim ambiwalentni obserwatorzy – widzowie. I w pewnym momencie nie chodzi już wcale ani o ostateczny wyrok, ani o wymiar kary. Liczy się sens wędrówki we mgle. Pojedynczy lunatycy, mikroby wielkiej historii rozmywają się w powietrzu. Ale przecież wędrowali. To oni ocalają świat.

We mgle | Niemcy,Rosja 2012 | reżyseria: Siergiej Łoźnica | dystrybucja: Against Gravity | czas: 130 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 4 / 6