Oto świetni „Bracia Sisters” Patricka De- Witta, western, z którego zostały już tylko dekoracje i małe sprawy małych ludzi.

Wyobraźcie sobie antywesternowe „Przełomy Missouri” Arthura Penna skrzyżowane z komizmem kina braci Coen, awszystko napisane aforystycznym stylem, gdzieś między Twainem a Vonnegutem. Kiedy szukałem najbliższych literackich krewnych „Braci Sisters”, przyszedł mi do głowy jeszcze „Mały wielki człowiek”Thomasa Bergera – ale DeWitt, Kanadyjczyk urodzony w 1975 r., w dekadę po ukazaniu się powieści Bergera, niewątpliwie taszczy również na grzbiecie cały bagaż późniejszych amerykańskich rozliczeń z pionierską legendą Dzikiego Zachodu, wzbogacony zresztą zdrową dawką cynizmu.

Pełna absurdu komedia De- Witta, osadzona w umownych realiach Kalifornii czasów gorączki złota, opowiada o rodzeństwie trudniącym się morderstwami na zlecenie. Porywczego Charliego i lirycznego Eliego, tytułowych braci Sisters, tajemniczy Komandor wysyła do San Francisco, by odnaleźli i zgładzili domorosłego wynalazcę Warma, który rzekomo oszukał Komandora winteresach. Jest to zatem powieść drogi, ale podana niespiesznie, na zimno, w krótkich i soczystych anegdotach. Autor sprawia, że zaczynamy czuć sympatię względem morderców i kibicować ich misji, surową moralność westernu odwieszamy na kołek w jakiejś zakurzonej szafie – bo w świecie braci Sisters nie istnieje ani dobro, ani zło, są tylko żałosne interesy życiowych rozbitków, którzy, jak cały Dziki Zachód, narodzili się pod dość nieciekawą gwiazdą.

Bracia Sisters | Patrick DeWitt | przeł. Paweł Schreiber | Czarne 2013 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6