Granie u Polańskiego to był przywilej – Nastassja Kinski opowiada o przełomowych momentach swojej kariery.

A więc kocha pani Lecha Wałęsę?

Nawiązuje pani do wypowiedzianego przeze mnie zdania, które zostało wykorzystane w kampanii prezydenckiej w 1990 roku? No tak, a kto go nie kocha?

Paru pewnie by się znalazło…

Pewnie tak. Nie lubię polityki, zwykle trudno mnie namówić na takie deklaracje. Zrobiłam wyjątek dla Lecha Wałęsy, szczegółów zbyt mocno nie pamiętam. Gdy podejmowałam decyzję, uważałam, że mój głos jest ważny, że popieram go przez wzgląd na jego przeszłość, na rolę, jaką odegrał w walce z komunizmem. Dzisiaj mieszkam w USA, ale urodziłam się w Berlinie, jestem bardzo związana z Europą, trudną, pogmatwaną historią mojego kraju czy w ogóle całego kontynentu.

Często pracowała pani w Europie, zresztą z wieloma uznanymi reżyserami, m.in. z Wendersem i Konczałowskim. Który był pani najbliższy?

Każdy z nich był istotny, każdy z tych twórców na swój sposób mnie ukształtował, pomógł dojrzeć, rozwinąć warsztat aktorski.Wim był pierwszym reżyserem, który mnie zaangażował do filmu, od niego wszystko się zaczęło. Myślę, że nie mogłam trafić lepiej.Wenders jest bardzo spokojnym człowiekiem. Jest cichy, tajemniczy, wie, co chce osiągnąć, konsekwentnie dąży do celu, jest też niezwykle poukładanym człowiekiem. Cieszę się, bo mogę powiedzieć, że pierwsze kroki w zawodzie stawiałam u reżysera, który do dzisiaj pozostaje dla mnie ważny, nie tylko jako filmowiec, przede wszystkim jako człowiek. To mój autorytet.

Miała pani 14 lat, gdy zadebiutowała w „Fałszywym ruchu” Wendersa. Świat filmu nie budził obaw?

Budził, ogromne. Byłam zdenerwowana, na szczęście Wim mi bardzo pomagał, troszczył się o mnie. Deprymowała mnie obecność ekipy filmowej, z drugiej strony wszyscy byli dla mnie niezwykle mili. Ja po prostu nie wiedziałam, kto się czym konkretnie zajmuje, dziwiłam się, że taki sztab pracuje nad jedną produkcją. Wim wprowadził mnie w świat kina, zawdzięczam mu chyba najwięcej. Ważne było również spotkanie Hanny Schygully, która grała też w jego filmie. Jej przyjaźń, poczucie akceptacji spowodowało, że w pewnym momencie poczułam się pewnie i bezpiecznie.

A jak wspomina pani współpracę z Romanem Polańskim?

Zagrałam w jego filmie „Tess” w 1979 roku. To niezwykłe doświadczenie, lubię i cenię ten film. W dorobku Polańskiego „Tess” bardzo się wyróżnia. Ale to też zasługa książki – Roman wybrał wspaniałą historię do adaptacji. Książkę Thomasa Hardy’ego „Tess of the d’Urbervilles” czytałam wiele razy, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Mieliśmy długi okres przygotowań, Polański starannie przygotował się do ekranizacji. Ja też długo pracowałam, musiałam zgubić twardy akcent, rozmyślałam o intencjach postaci, analizowałam, budowałam jej zaplecze emocjonalne – chłód, pewną delikatność, a jednocześnie potrzebę kochania. Roman Polański do końca wahał się, kogo obsadzić w tytułowej roli. Pracowałam nad postacią bez gwarancji, że zostanę zatrudniona. Na moment przed rozpoczęciem zdjęć zorganizowano ostateczny casting i wygrałam. Byłam szczęśliwa, choć łatwo nie było.

„Tess” uhonorowano trzema Oscarami, BAFTĄ, trzema Cezarami, w pani ręce powędrował Złoty Glob.

Nasz wysiłek się opłacił, film obsypano nagrodami. Ale Roman Polański to wymagający reżyser, z chwilą wejścia na plan żarty się kończą. Wspominam Romana jako człowieka z wizją, który konsekwentnie i skrupulatnie potrafi tę wizję przełożyć na język kina i pokazać na ekranie. Nawet jeśli efekt końcowy różni się nieco od pierwotnego pomysłu. Polański zawsze był perfekcyjne przygotowany, wiedział wszystko o postaciach, bohaterach filmu, był uważny, skupiony. Miałam poczucie, że on stoi za swoimi aktorami – w tym sensie, że zawsze mogłam na niego liczyć, potrafił mnie wesprzeć w trudnych chwilach, rozwiać moje wątpliwości lub utwierdzić w przekonaniach. Nigdy nie zostawił mnie samej z problemem. Nie przeczę, współpraca z nim była ciężka, jest po prostu wymagającym filmowcem, dlatego miałam prawo się denerwować. Jednocześnie to był wielki przywilej grać u niego.

Wybuchowy temperament ma też Nikita Michałkow, któremu partnerowała pani w filmie „Skrzywdzeni i poniżeni”. To kolejna adaptacja, tym razem klasyk literatury rosyjskiej.

Wzruszam się, gdy myślę o tej produkcji. Po rolach u Polańskiego, Konczałowskiego,Wendersa, współpracę z rosyjskim reżyserem Andrejem Eshpajem wspominam najcieplej, a Dostojewski, który napisał „Skrzywdzonych i poniżonych” w 1861 roku, od lat jest moim ulubionym pisarzem. Rola Nataszy była z pewnością aktorskim wyzwaniem, także ze względu na to, że panowały ciężkie warunki na planie. Praktycznie w ogóle nie mieliśmy pieniędzy. Michałkow bardzo nas wspierał, to znawca kina, filmowiec wielkiego formatu. Fajnie było obserwować go na planie, choć współpraca z nim też nie należała do łatwych – trudno było przeforsować pewne rozwiązania, kilka razy doszło do ostrych dyskusji. Michałkow to osobowość, jak każda niebanalna osobowość lubi od czasu do czasu postawić na swoim, porządzić, zrobić po swojemu.

Wróćmy jeszcze na moment do początku pani kariery. Czy fakt, że pani ojciec Klaus Kinski był aktorem, zaważył na pani wyborze?

Absolutnie nie.W ogóle nie miało to dla mnie znaczenia. Dzieci często powielają wybory rodziców. Ale ja zawsze myślałam, że powielając wybory swoich rodziców, popełnię przede wszystkim ich błędy, dlatego nie jestem przypadkiem „niedaleko pada jabłko od jabłoni”. I nie chcę rozmawiać o moim ojcu.

Dlaczego zatem aktorstwo?

Zadecydował przypadek, szczęście, los? Brałam udział w turnieju tańca i podczas eliminacji zobaczyła mnie żona Wima Wendersa. I tak to się potoczyło, jedno zdarzenie uruchomiło kolejne. Głęboko wierzę, że pewne rzeczy dzieją się same, muszą się same wydarzyć, trzeba tylko być w odpowiednim czasie i miejscu. Ja aktorką być nie chciałam, nie planowałam tego.W dzieciństwie poznałam środowisko filmowców, dość szybko stworzyłam sobie negatywny obraz tego światka. Oczywiście kochałam filmy, lubiłam chodzić do kina, ale postanowiłam trzymać się z daleka od tej podejrzanej branży. Miałam dość określone marzenia, chciałam zajmować się tańcem, zawodowo planowałam zdawać na medycynę. Czyli uporządkowane, ułożone, spokojne życie.Wyszło kompletnie na odwrót.

Powiedziała pani na początku tego spotkania, że choć dziś mieszka w Ameryce, czuje się związana z Europą. Chodzi o sentyment, wspomnienie Berlina Zachodniego, gdzie się pani urodziła, czy może bardziej o kulturę, wartości, obyczajowość Starego Kontynentu?

Zawsze czułam się obywatelką świata, uważałam, że mogę żyć wszędzie. Zresztą tak było, mieszkałam w wielu różnych miejscach na świecie – urodziłam się w Berlinie, wychowałam we Włoszech. Dzisiaj mieszkam w Ameryce, to jest mój dom, czuję się tu u siebie. Niektórzy uważają, że Ameryka to dżungla, niebezpieczna, pełna pułapek, złych ludzi. Nigdzie indziej nie poznałam tylu wspaniałych osób, co tutaj, tak złożonych osobowości, utalentowanych artystów. To jest trochę dżungla, w której musisz walczyć o swoje, walczyć o to, by nie zatracić siebie, z drugiej strony, ludzie potrafią być solidarni i bezinteresowni nie tylko w obliczu wielkich tragedii, też na co dzień. Musisz tylko poprosić, a okażą ci wsparcie.Wracając jednak do pani pytania – dobrze mi w Ameryce, czuję się bezpiecznie,mam przytulny dom, ale z Europą łączy mnie wciąż silna więź, nawet nie tyle z Berlinem, ile z europejskim systemem wartości. Trudno jest mi to zdefiniować, ale intuicyjnie czuję, że ludzie mnie tu rozumieją, czują,myślą podobnie. Tu jest mój stary dom, powietrze, którym najlepiej mi się oddycha.