Gdy lokator Białego Domu kicha, cały świat powinien mieć katar. W praktyce nic takiego się nie dzieje, bo od ponad stu lat zdrowi prezydenci USA są wyjątkami potwierdzającymi regułę.
Pomimo wieku i nadwagi prezydent Donald Trump do zeszłego tygodnia mógł uchodzić za okaz zdrowia. Przynajmniej fizycznego, bo amerykańscy psychiatrzy chętnie diagnozowali u niego liczne zaburzenia psychiczne.
Minęły trzy lata od zaprzysiężenia Trumpa, podczas których świat polityki i rynki finansowe przywykły do niego. Jednak w końcu nadszedł kryzys, którego tak się obawiały – ale jego sprawcą nie jest prezydent, lecz SARS-CoV-2. Koronawirus zaatakował Biały Dom, i to miesiąc przed wyborami.
Po tym zdarzeniu panikowały jedynie media. W realnym świecie wielkich obaw z racji tego, iż przywódca najpotężniejszego mocarstwa ma poważne problemy ze zdrowiem, nie widać. Choć konsekwencje takiego stanu rzeczy wcześniej czy później zawsze są widoczne.
Nie taki słodki miś
Na początku 2006 r. w magazynie „Journal of Social and Clinical Psychology” ukazał się tekst podsumowujący badania przeprowadzone przez naukowców z Uniwersytetu Wirginii. Na podstawie źródeł historycznych sporządzili oni ocenę zdrowia psychicznego 37 prezydentów USA: zaczęli od George’a Washingtona, skończyli na Richardzie Nixonie. Według badaczy osiemnastu lokatorów Białego Domu cierpiało na zaburzenia psychiczne, z czego w przypadku dziewięciu były one bardzo poważne.
Na pierwszym miejscu ich zestawienia uplasował się Theodore Roosevelt. Dziś kojarzony ze słodkimi misiami do przytulania „Teddy’s Bear”. Nazwę tę w 1902 r. wymyślił, dla zaprojektowanych przez siebie przytulanek, prowadzący sklepik na Brooklynie Morris Mitchom. Zaś Roosevelt nie miał nic przeciwko temu, by misie, sprzedawane przez emigranta z Rosji, nosiły jego imię. Ocieplały one wizerunek przywódcy, który miał wprawdzie posturę niedźwiedzia, lecz nie był potulnym misiem.
„Niepohamowany, wojowniczy i entuzjastyczny” – opisywał Roosevelta „New York Sun”, kiedy ten na początku lat 90. XIX w. został członkiem Komisji Służby Cywilnej. Urząd ten traktowano jako spokojną synekurę dla wybijających się działaczy rządzącego ugrupowania – w jego wypadku chodziło o republikanów. Tymczasem młody polityk ruszył do boju, chcąc reformować pracę rządowej administracji. Nie unikał też zajmowania się sprawami, które wykraczały poza jego urzędowe kompetencje. Po tym, jak w lutym 1893 r. Senat zablokował decyzję prezydenta o przyłączeniu Hawajów do Stanów Zjednoczonych, mało znany członek Komisji Służby Cywilnej wygłosił płomienną mowę do marynarzy. „Rezygnacja z aneksji Hawajów była zbrodnią przeciwko białej cywilizacji” – perorował.
Wkrótce liderzy republikanów mieli go dość, lecz wyborcy go uwielbiali. Dlatego w 1895 r. nowy prezydent, któremu udało się anektować Hawaje, zaoferował walecznemu politykowi inne stanowisko: zastępcy sekretarza marynarki wojennej. Nie minęło wiele czasu, a Roosevelt zaczął domagać się wojny z Hiszpanią o Kubę. „Żadne pokojowe zwycięstwo nie może się równać z triumfem wojennym” – twierdził.
Szczęście mu sprzyjało. 15 lutego 1898 r. w hawańskim porcie wyleciał w powietrze pancernik „Maine” – o podłożenie bomby USA oskarżyły Hiszpanów. Tak zaczęła się upragniona przez Roosevelta wojna. Opuścił on Waszyngton wraz ze zwołanym przez siebie oddziałem ochotników, by latem 1898 r. zjawić się na Kubie. Tam brawurowo dowodził podczas walk. Wprawdzie z tego powodu ochotnicy ponosili duże straty, lecz i tak uwielbiali szalonego pułkownika. Podczas szturmu na dobrze przygotowane do obrony wzgórze San Juan Roosevelt uznał, że prowadzenie ostrzału artyleryjskiego to marnowanie czasu. Dosiadł konia i nakazał swoim ludziom atak. Pomimo gradu hiszpańskich kul ani jedna nawet go nie drasnęła, zaś żołnierze, widząc taki przykład dany im przez dowódcę, w godzinę opanowali sieć umocnień, uznawanych za niemożliwe do zdobycia.
Wojenna sława sprawiła, że wkrótce po powrocie do domu Theodore Roosevelt wygrał wybory na gubernatora stanu Nowy Jork. To dało mu szansę pokazać, na co tak naprawdę go stać.
Mania lepsza od depresji
Według naukowców z Uniwersytetu Wirginii bohater spod San Juan cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową, która objawia się stanami euforii i depresji. Po powrocie z wojny, na fali popularności, ubiegający się o reelekcję William McKinley zaproponował Rooseveltowi posadę wiceprezydenta. 6 września 1901 r., pół roku po wyborach, anarchista Leon Czolgosz zastrzelił McKinley’a. W ten sposób niestabilny psychicznie polityk został prezydentem USA. Najciekawsze jest to, iż pasował do wyzwań, jakie wówczas stały przez krajem. Wojowniczy przywódca, którego życiowe motto brzmiało „Mów łagodnie i miej przy sobie gruby kij, a zajdziesz daleko”, cały czas łaknął walki.
Na początek wziął na celownik trusty. Wedle szacunków magazynu „Forbes” z 2007 r., majątek Johna D. Rockefellera, posiadany przez niego na początku XX w., dziś byłby wart 318 mld dol., zaś wartość korporacji J.P. Morgana to jakieś pół biliona współczesnych dolarów. Ogarnięty chęcią działania Roosevelt zrobił to, na co nie mieli odwagi inni politycy. Wziął do ręki gruby kij w postaci pakietu ustaw, które przeforsował w Kongresie, po czym zainicjował proces rozbijania trustów monopolizujących rynki.
Zaczął od spółki kolejowej Northern Securities Company J.P. Morgana, który nawet osobiście przybył do Białego Domu, by negocjować kompromis. „Jeżeli popełniliśmy coś złego, niech pan przyśle swojego człowieka do mojego człowieka i oni to już załatwią” – zaproponował Morgan, który tak rozwiązywał sporne sprawy z poprzednimi prezydentami. „Tego się nie da zrobić” – uciął Roosevelt, wskazując gościowi drzwi. Niedługo potem rozpoczął rozbijanie koncernu naftowego Standard Oil Rockefellera.
Równie zdecydowanie prezydent działał na niwie polityki zagranicznej. Uznając, że amerykańska flota musi posiadać możność jak najszybszego przemieszczania się między Atlantykiem a Pacyfikiem, zabrał się do odrywania Panamy od Kolumbii. Już jako suwerenne państwo Panama wyraziła zgodę, aby pod egidą rządu USA został przekopany przez jej terytorium kanał, pozostający pod kontrolą Amerykanów. Kolejnym krokiem Roosevelta stało się rozciągnięcie wpływów USA na Amerykę Południową. Waszyngton kolejnymi groźbami zmusił europejskie mocarstwa, by całkowicie się z niej wycofały. W niecałe dwie kadencje prezydent wypchnął z tego regionu Hiszpanię, Wielką Brytanię, Francję i Niemcy. Na dokładkę jako pierwszy z lokatorów Białego Domu dostał pokojowego Nobla za prowadzenie mediacji między skonfliktowanymi Japonią i Rosją.
Gdy upłynęła druga kadencja, Roosevelt nie ubiegał się o kolejną. Wolał rozrywki i podróże, lecz już po dwóch latach zatęsknił za polityką. Rzucił więc wyzwanie urzędującemu prezydentowi Williamowi Taftowi i zaczął ubiegać się o nominację Partii Republikańskiej na jej kandydata w nadchodzących głosowaniu. Jednak, choć pamiętano o jego sukcesach, w stronnictwie narastał strach przed osobą, która nieustannie chciała dominować. Dlatego partia postawiła na Tafta.
Chory nie w porę
Roosevelt przypłacił ciężką depresją odrzucenie przez macierzyste stronnictwo. Gdy ta w końcu minęła, założył Partię Postępu i nominował siebie na kandydata w wyborach 1912 r. Dzięki waleczności zdobył 600 tys. głosów więcej od Tafta, lecz za sprawą rozbicia elektoratu republikanów wygrał kandydat demokratów Thomas Woodrow Wilson.
Ten wywodzący się ze świata akademickiego idealista pragnął przysłużyć się dobru ludzkości. Gdy w 1917 r. Stany Zjednoczone przystępowały do wojny po stronie Wielkiej Brytanii i Francji, podczas wystąpienia w Kongresie oznajmił, że robią to, aby „bronić zasad pokoju i sprawiedliwości”. Wkrótce okazało się to nie tylko zręcznymi sloganami. Wilson zmusił europejskie imperia kolonialne do zgody na przyjęcie zasady o samostanowieniu narodów. Równie ważną rolę w zamyśle Wilson powinna po wojnie odgrywać Liga Narodów, dbając o przestrzeganie międzynarodowych porozumień oraz pokojowe rozstrzyganie sporów.
Snując wizję lepszego świata, prezydent nie wziął pod uwagę, iż nie zawsze musi cieszyć się doskonałym zdrowiem. Tymczasem Amerykanie nie dali się porwać wspaniałym pomysłom demokraty i w 1918 r. oddali większość w Senacie i Izbie Reprezentantów w ręce republikanów. Ci zaś obiecywali powrót do polityki izolacjonizmu. Po tej klęsce w kwietniu 1919 r. Wilson doznał wylewu. Jako że przebywał właśnie na konferencji pokojowej w Paryżu, otoczeniu przywódcy udało się zataić ten fakt przed opinią publiczną, a miał on ogromne znaczenie. „W istocie można powiedzieć, iż słabnące zdrowie umacniało wiarę Wilsona w słuszność obranej drogi i jego upór w odrzucaniu porozumienia z krytykującymi go republikanami” – pisze Paul Johnson w książce „Historia świata od Rewolucji Październikowej do «Solidarności»”.
Ignorując oferowany przez Kongres kompromis, Wilson ruszył w podróż po USA, by przekonywać wyborców do swojej wizji światowego ładu. Pod koniec września 1919 r. doznał drugiego wylewu, a miesiąc później trzeciego. „Gdyby Wilson został uznany za niezdolnego do pełnienia obowiązków, odpowiednio poprawiony traktat pokojowy przeszedłby bez większego trudu głosowanie w Senacie” – twierdzi Johnson. Z racji paraliżu lewej połowy ciała i niemożności utrzymania koncentracji, przekazanie władzy wiceprezydentowi było całkowicie uzasadnione. Ale ciężko chory prezydent stanowczo odmawiał. Jednocześnie uparcie domagając się przystąpienia Stanów Zjednoczonych do Ligii Narodów oraz przyjęcia wszelkich zobowiązań wobec Europy, jakie zapisał w traktacie.
Na dokładkę najważniejsze decyzje, w tym personalne, zaczęła podejmować za męża Edith Wilson. Szybko zyskała przezwisko „sekretnego prezydenta” lub „regentki”. Jej faktyczne rządy trwały aż siedemnaście miesięcy. W tym czasie Senat odrzucił wszystkie ustalenia, które wcześniej prezydent Wilson poczynił z europejskimi sojusznikami, na koniec odmawiając zgody na wstąpienie USA do Ligi Narodów.
Ulubiony pacjent Stalina
„Choroba Franklina wbrew pozorom okazała się błogosławieństwem” – zapisała we wspomnieniach Eleonora Roosevelt. „Dała mu bowiem siłę i odwagę, której przedtem nie miał. Musiał zastanowić się nad sensem życia i nauczyć się najważniejszego: nieskończonej cierpliwości i wytrwałości” – twierdziła.
Do 1921 r. kariera Franklina D. Roosevelta dreptała w miejscu. Kuzyn sławnego prezydenta osiągnął w administracji Woodrowa Wilsona stanowisko asystenta sekretarza marynarki i nic nie zapowiadało się, by mógł awansować. W sierpniu 1921 r. wraz z rodziną wyjechał na wakacje do Kanady. Pływając jachtem po zatoce, dwa razy kąpał się w lodowato zimnej wodzie. Następnego dnia zbudził się z wysoką gorączką i odkrył, iż jest sparaliżowany od pasa w dół. Lekarze orzekli, że jego organizm zaatakowała choroba Heinego-Medina. Przez kilka następnych lat głównym zajęciem Roosevelta była walka, by nie utracić władzy w rękach. Gdy wygrał, zaczął uczyć się chodzić. W końcu samodzielnie poruszał się na wózku inwalidzkim, a kiedy usztywnił nogi stalowanymi szynami, to potrafił przejść kilka kroków.
Do życia publicznego powrócił, zakładając wraz z żoną fundację wspierającą badania nad lekiem mogącym pokonać polio. Po czym w 1928 r. wystartował w wyborach na gubernatora stanu Nowy Jork i je wygrał. Był już wtedy innym człowiekiem – twardym i zdecydowanym. „Jeśli ktoś spędził dwa lata w łóżku, starając się uruchomić swój duży palec u nogi, wszystko inne wydaje się wówczas bardzo łatwe” – lubił mawiać.
Gdy Amerykę dotknął Wielki Kryzys, Franklin D. Roosevelt wystartował w wyborach prezydenckich z ramienia Partii Demokratycznej. Wówczas to zawarł niepisane porozumienie z mediami, iż te nie będą wspominać o jego kalectwie. Odtąd prasa omijała ten temat, a podczas robienia zdjęć oraz kręcenia filmów tak ustawiano aparaty i kamery, by widz nie mógł dostrzec kalectwa człowieka, który jako jedyny w historii USA czterokrotnie wygrywał wybory prezydenckie.
Ukrywanie niedomagań głowy państwa weszło w krew również współpracownikom Roosevelta. Tymczasem stan jego zdrowia stale się pogarszał, co stało się jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic. Na początku tego stulecia zastępca redaktora naczelnego „New York Post” Eric Fettmann oraz znakomity neurolog Steven Lomazow, prezes Neurological Association of New Jersey, rozpoczęli dziennikarskie śledztwo, mające ustalić, jak rzeczywiście miewał się Roosevelt w ostatnich latach swoich rządów. Zebrane relacje, odkryte dokumenty i notatki sporządzone przez członków ówczesnej administracji tworzą wstrząsający obraz powoli umierającego człowieka, który coraz mniej rozumiał z otaczającej go rzeczywistości. A działo się to w momencie, gdy prezydent USA wspólnie z premierem Winstonem Churchillem oraz Józefem Stalinem kreślił powojenny kształt świata.
Podczas konferencji w Teheranie i Jałcie poruszający się na wózku Roosevelt zmagał się z nadciśnieniem i zwapnieniem żył. Cierpiał także na niedotlenienie mózgu, które prowadziło do utraty przytomności. „Nie ma wątpliwości, że Roosevelt cierpiał na częste, epizodyczne zaniki świadomości, znane neurologom jako napady częściowe złożone. Świadkami tego było dziesiątki obserwatorów, którzy pozostawili swoje relacje” – piszą w książce „FDR’s Deadly Secret” Fettmann i Lomazow.
Fakt, że z powodu niedotlenienia mózgu i mikrowylewów prezydent kompletnie utracił sprawność intelektualną, nie uszedł uwagi Józefa Stalina. Przebiegły tyran zadbał, by w Teheranie i Jałcie zaskakiwać wszystkich niezapowiedzianymi wizytami w kwaterze Roosevelta. Dzięki czemu rozmawiał z nim w cztery oczy. Zaważyło to nie tylko na losach Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej. „8 lutego 1945 r. o godz. 15.30 Józef Stalin wszedł na prywatne spotkanie z Rooseveltem i w ciągu trzydziestu minut, bez wiedzy lub zgody przywódców Chin, odebrał wszystko to, o co Chińczycy walczyli czternaście lat, tracąc dwadzieścia milionów istnień ludzkich” – piszą Fettmann i Lomazow. Półprzytomny prezydent zgodził się wówczas, by pod kontrolę ZSRR oddać terytoria Mongolii Zewnętrznej oraz trasy kolejowe przecinające północne Chiny. W razie sprzeciwu Pekinu Roosevelt gotów był wesprzeć Kreml w egzekucji podjętych pod dyktando Stalina postanowień.
Ówczesny układ sił w świecie sprawiał, że to Waszyngton miał decydujący głos, a bezradny premier Wielkiej Brytanii mógł tylko przyjmować do wiadomości decyzje amerykańskiego prezydenta. Ten zaś stawał się coraz bardziej bezwolnym narzędziem w rękach Stalina. Szczęściem dla interesów strategicznych USA kolejny wylew 12 kwietnia 1945 r. zakończył życie Franklina D. Roosevelta, co w Waszyngtonie przyjęto z trudno skrywaną ulgą.
Ściśle tajne
Po II wojnie kolejni prezydenci USA sprawiali wrażenie osób wręcz tryskających tężyzną fizyczną. Świadczyło to przede wszystkim o tym, że bardzo skutecznie udawało się utrzymywać sekrety dotyczące lokatorów Białego Domu.
Zawsze rześki, były głównodowodzący sił alianckich w Europie Zachodniej gen. Dwight Eisenhower podczas prezydentury przeszedł zawał serca i udar. Jednak i tak mógł uchodzić za okaz zdrowia w porównaniu ze swoim następcą, dużo od niego młodszym Johnem F. Kennedym. W książce „Chorzy, którzy nami rządzą” Pierre Accoce i Pierre Rentchnic wyliczyli przypadłości, które dotknęły JFK. W młodości dwukrotnie znajdował się o włos od śmierci, zakażony malarią, a następnie gronkowcem. Do tego doszła choroba Addisona. Wywołuje ją złe funkcjonowanie gruczołów nadnercza i niedostateczne wydzielanie hormonów: adrenaliny, hydrokortyzonu, kortykosteronu i aldosteronu. Ich brak prowadzi do stopniowego wyniszczenia organizmu. Szczęściem dla Kennedy’ego na początku lat 50. naukowcy zsyntetyzowali sztuczny kortyzon, częściowo zastępujący naturalny. Jednak chorzy na chorobę Addisona, nawet przyjmując go, często popadają w apatię, a ok. 50 proc. doznaje przewlekłych stanów depresyjnych, przerywanych okresami nadmiernego pobudzenia. Cierpią też na bezsenność oraz zaburzenia pamięci. Na to nakładały się dwie przypadłości, z którymi Kennedy zmagał się od dzieciństwa: astma i uszkodzenie kręgosłupa.
„Wieczorem 18 kwietnia 1961 r. prezydent sprawiał wrażenie bardzo wyczerpanego. Przerwał w pół słowa i przez godzinę spacerował w ciemności. Następnego dnia Pierre Salinger zobaczył go płaczącego w sypialni. Jackie Kennedy powiedziała teściowej, że mąż dosłownie zalewa się łzami i jest w głębokiej depresji, niemal takiej jak ta, którą przeszedł po operacji kręgosłupa” – opisuje ówczesną codzienność w Białym Domu Dawid Owen w książce „Chorzy u władzy”. A mimo wszystko ów schorowany człowiek potrafił wygrać wybory, sprawnie zarządzać supermocarstwem, a w 1962 r. nie dopuścić do rozlokowania przez ZSRR broni atomowej na Kubie. Równie zaskakujące jest to, iż media podejrzewały JFK wyłącznie o seksoholizm.
Podobnie rzecz się miała z kolejnymi prezydentami. Objawy choroby afektywnej dwubiegunowej u Lyndona B. Johnsona zaczęto odkrywać długo potem, jak zakończył urzędowanie. Z jeszcze większym niepokojem personel Białego Domu obserwował poczynania Richarda Nixona, u którego alkoholizm i skłonności do paranoi łączyły się ze stanami depresyjnymi na pograniczu załamania nerwowego. Nic dziwnego, że dokumentacja medyczna, sporządzona przez jego osobistego lekarza, została objęta klauzulą tajności na okres 75 lat.
Również następni prezydenci po odejściu z Białego Domu nie palili się, by ujawniać prawdę o tym, jak funkcjonowały ich organizmy, gdy rządzili atomowym supermocarstwem. Zapewne dzięki temu nie tylko amerykańscy wyborcy potrafią nadal spać spokojniej.