Byty przesłaniają bycie, a na skraju Rosji te byty znikają, dzięki czemu widzialne staje się czyste bycie albo nicość. Dlatego tak ciągnie mnie na Arktykę, bo tam nicości musi być bezmiar
Magazyn DGP z 24 stycznia 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Michał Milczarek, „Donikąd. Podróże na skraj Rosji”, Wydawnictwo Czarne, 2019 r. / DGP
Michał Milczarek - filozof, podróżnik, reporter. Adiunkt w Instytucie Filologii Wschodniosłowiańskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego
fot. Materiały prasowe
Co to za mapa koło ciebie?
Pangei.
Istniejącej miliony lat temu, gdy kontynenty się jeszcze nie oddzieliły od siebie. Wolałbyś podróżować po Pangei niż po świecie w obecnym kształcie?
Nie bardzo. Pangea kojarzy mi się z jedną wielką Azją Centralną czy Syberią Południową, światem, w którym mniej jest barier geograficznych, a przez to mniej różnorodności kultur. W świecie Pangei nie byłoby cieśniny Beringa i jej bym żałował.
Dlaczego akurat jej?
Woda sama w sobie nic nie znaczy, ona odsyła do tego, co jest po drugiej stronie. Stąd metafizyka tej cieśniny – międzynarodowej linii zmiany daty, gdzie z jednej strony masz Rosję, z drugiej USA dwa imperia, które tu się schodzą, jednocześnie łączą się i nie łączą. A jeśli nie byłoby cieśniny Beringa, nie byłoby też leżących w niej Wysp Diomedesa.
I to byłoby stratą, bo...?
To dwie wyspy: rosyjska Wielka Diomeda należy do Czukotki, a amerykańska Mała Diomeda jest częścią Alaski. Dzielą je cztery kilometry, ale różnica czasu z powodu przebiegającej tam linii zmiany daty wynosi dwadzieścia godzin. Gdy stoi się na rosyjskiej Diomedzie, widać amerykańskie wczoraj, a stojąc na Diomedzie amerykańskiej, można zobaczyć rosyjskie jutro – stąd Amerykanie czukocką wyspę nazywają Tomorrow Island. Można zobaczyć to wszystko zresztą nie tylko z tych wysp – Amerykę widać też z rosyjskiego lądu i odwrotnie.
Żyjący na Dalekim Zachodzie Alaskańczycy mogą znaleźć więc ulgę w świadomości, że nigdy nie będzie końca świata – wystarczy wychylić się i zobaczyć, że Rosjanie po drugiej stronie cieśniny już żyją w przyszłości.
To dziwne doświadczenie transu. Tam dzisiaj nie do końca jest dzisiaj, bo towarzyszy mu jutro lub wczoraj.
Ludzie po obu stronach granicy utrzymują jakieś związki?
Oczywiście. Granicę zaczęto uszczelniać dopiero w latach 20. XX w., potem Sowieci wysiedlili Inuitów z Diomedy na ląd stały. Wcześniej dało się przemieszczać w jedną i drugą stronę bez przeszkód. Spałem kiedyś w sklepie na wyspie po stronie alaskańskiej – a raczej w pokoiku z paletą coca-coli – gdy w środku nocy wchodzi facet. I zaczyna opowiadać, że jego dziadek przypłynął z Diomedy radzieckiej na amerykańską i już tam został. Nie byłem dobrze rozbudzony, ale poczułem, że on przyszedł do mnie z drugiej strony mapy, jego dziadek przekroczył cały świat – a w rzeczywistości miał rzut beretem.
Czyli zanim ta granica się domknęła, wcześniej była umowna, a rzeczywistość polityczna nie nadążała za geograficzną.
Na Czukotce przed czasami radzieckimi niemal zupełnie nie było czuć obecności rosyjskiego państwa. Choć Czukotka formalnie należała do imperium, niczym to nie skutkowało. Car zaczął się nią interesować wtedy, gdy na przełomie wieków XIX i XX w pobliskim Nome na Alasce wybuchła gorączka złota. Wówczas zjawiło się mnóstwo handlarzy, którzy pływali z Ameryki do Imperium Rosyjskiego i sprzedawali broń, alkohol, rzemiosło. I dlatego alaskańska gorączka złota, która wybuchła 200–300 km od wybrzeży Rosji, wzbudziła niepokój cara. Bał się, że jego czukoccy i eskimoscy poddani zwiążą się z Ameryką.
Było to zresztą raptem dwa pokolenia po sprzedaży Amerykanom rosyjskiej Alaski w 1867 r.
Gdy Alaska należała do Rosji, nigdy nie żyło na niej jednocześnie więcej niż 700 Rosjan. Była ich tam garstka, mieli ledwie kilka osad. Mapa się tam rwała, car nie ogarniał imperium, które ciągnęło się od Wielkopolski aż po Alaskę – koło Pyzdr, najdalej kiedykolwiek na zachód wysuniętej miejscowości Rosji, widnieje dziś tabliczka: „Pyzdry i Alaska rubieżami Cesarstwa Rosyjskiego”. A w pierwszej połowie XIX w., gdyby się uprzeć, to imperium rozciągało się aż do granicy z Meksykiem, a nawet weszło z nim w spór terytorialny. Mowa o rosyjskiej faktorii handlowej Fort Ross w pobliżu San Francisco w Kalifornii, która po uzyskaniu przez Meksyk niepodległości w 1821 r. formalnie do niego należała. Meksykanie wysłali nawet w tej sprawie notę protestacyjną do Petersburga.
I na Alasce, na chwilę przed odkryciem złota, a potem ropy, imperium się poddało.
Rosjanie traktowali Alaskę jako zamorską kolonię. Bali się, że w przypadku wojny nie będą w stanie jej bronić i zostanie im odebrana, więc woleli ją sprzedać i cokolwiek zarobić. A gdyby odkryli złoto, miejscowa administracja nie mogłaby kontrolować zalewu poszukiwaczy z południa kontynentu.
Wśród przyczyn decyzji cara o sprzedaży Alaski wymienia się też koszty tłumienia powstania styczniowego – była okazja do uzupełnienia zasobów państwowej kasy.
A także koszty przegranej wojny krymskiej. Przede wszystkim jednak leżała ona zbyt daleko, była zbyt niedostępna. Z Ochocka nad Morzem Ochockim na Alaskę statek płynął półtora miesiąca. Raz na rok. Równie rzadko pływano alternatywną trasą: z Petersburga wokół przylądka Horn, dookoła obu Ameryk, obok Hawajów, gdzie często uzupełniano wodę – stąd rosyjska próba opanowania tych wysp i stworzenia tam carskiego fortu.
Mówiłeś, że Inuici i Eskimosi po obu stronach cieśniny Beringa utrzymują ze sobą kontakty. Jeśli wyślą z Alaski list do ziomków na Czukotce, to idzie na mapie w lewo czy w prawo?
W prawo. Dookoła świata. Mimo że ich krewni mieszkają 100 km dalej. List idzie dwa miesiące i, jak mi mówili Inuici, jest po drodze czytany. Te kontakty ożyły na nowo u schyłku Związku Radzieckiego, gdy lodowa kurtyna – jak w tej części świata mawiano – opadła. Ale dziś przeszkody biurokratyczne, które mnoży szczególnie Rosja, skutecznie osłabiają relacje między członkami podzielonego autochtonicznego narodu.
A jaki związek z Rosją czują rosyjscy obywatele żyjący w izolacji w tych czukockich czy kamczackich miejscach zwanych anus mundi? Tam, gdzie państwowość rosyjska do dziś bywa teoretyczna, gdzie państwo abdykowało?
To zależy od człowieka. Byłem kiedyś u pasterzy reniferów. Polarny Ural, Jamalsko-Nieniecki Okręg Autonomiczny, czyli po azjatyckiej stronie. Wypasałem renifery z koczującymi Nieńcami, którzy żyją bez prądu w czumach ze skór, bez bieżącej wody. Tam czasami na telefonie komórkowym jest jedna kreska zasięgu, czasami nie ma żadnej, je się m.in. surowe mięso.
Znają rosyjski?
Mocno kaleczą. Pytam ich o coś, a oni odpowiadają często „tak” lub „nie”, choć to nie są poprawne odpowiedzi na pytanie. Mają świadomość, że Moskwa istnieje, ale to dla nich inny świat, jakby z innej planety, bo często nie mają nawet telewizji. Część nie bardzo kojarzyła, że istnieją inne państwa poza Rosją. Rozmawiałem z Nieńcem, który pokazał mi w dokumentach swój adres: „Jamalsko-Nieniecki Okręg Autonomiczny, Tundra”. Dostał od państwa kartę do bankomatu, więc jedzie do miasta, idzie do maszyny, by wyjąć emeryturę. Ale to analfabeta, w mieście ma problem z poruszaniem się, nie rozumie napisów. Byłem u nich akurat przed wyborami. Jeden Nieniec pytał mnie, kto będzie prezydentem – Putin czy „Niedźwiedź” (Miedwiediew to po rosyjsku Niedźwiedzki – red.). Mówię mu, że Putin, a on mi: „Sało, sało” – po nieniecku oznacza to i ciepło, i dobrze.
Biorą udział w wyborach?
Tak. Przez parę tygodni helikoptery z urnami oblatują wszystkie koczowiska w całym kraju, starając się dotrzeć do wszystkich obywateli. Oni kojarzą tylko Putina, zaznaczają więc Putina – i tyle. Ten Nieniec zaczął snuć opowieść historiozoficzną: jak było za cara i Lenina to on już nie pamięta, ale wie, że za Stalina było najgorzej, za Chruszczowa dość dobrze, za Breżniewa świetnie, za Gorbaczowa i Jelcyna źle, a Putin znowu dobry. W kwadrans opowiedział mi sto lat historii Rosji. Z daleka więcej widać, a oni patrzą na Rosję trochę jak my na kosmos.
Ich czas ma inny kształt?
Wciąż jeszcze żyją do pewnego stopnia poza czasem linearnym, który płynie gdzieś daleko od nich. Bardziej istotny jest dla nich czas kolisty, cykliczny – zgodny z porami roku i cyklem życia reniferów. Wiesz, o czym tam w czumie myślałem? Czy ci pasterze bardziej hodują renifery, czy renifery bardziej hodują człowieka.
W jakim sensie?
Przecież to oni przejęli tryb życia reniferów, nie odwrotnie. Jak renifer idzie na północ, człowiek za nim. Jak na południe – człowiek za nim. Człowiek je renifera, ubiera się w jego skóry, wznosi z nich czum. Człowiek, który zyskał świadomość, okazał się pewnego rodzaju dziurą w bycie, był niedoreniferem, musiał pasożytować na tym zwierzęciu.
Ci pasterze są antropocenem, epoką zdominowaną przez człowieka, który się nie udał. Te wszystkie Norylski i Workuty zbudowane w najbardziej nieprzyjaznych miejscach globu były bezsensowne, a teraz Rosja odgina się, bo Rosjanie wyjeżdżają z miejsc, do których byli wysyłani przez cara czy Sowietów.
ZSRR w ogóle był skrajnie antropocenicznym projektem. Człowiek miał zawładnąć przyrodą, kosmosem. Bo radzieckość nie była projektem wyłącznie politycznym, miała silny wymiar ontologiczny, chciano stworzyć nowego człowieka, przeobrazić byt.
To ciekawe. Kiedy nastał moment, w którym człowiek doszedł do wniosku, że nie jest jednym ze zwierząt, ale jest ponad nimi?
Wydaje mi się, że w paleolicie człowiek musiał widzieć w sobie bękarta przyrody, który jako jedyna z istot nie miała odpowiednich pazurów, zębów czy futra i musi wszystko sobie wytworzyć. W pewnym sensie człowiek jest wygnańcem ze świata zwierząt. Potrafi mówić i myśleć, dzięki czemu podbił świat, ale czy myślenie jest pełnią czy pustką? Raczej pustką, przez którą świat przepływa. Człowiek go usensownia, podporządkowuje sobie, bo inaczej pustka będzie zbytnio doskwierała. Więc zaczął się ubierać w skóry zwierząt, wywodzić od nich totemiczną genealogię i jeść je, jak gdyby chciał się do nich upodobnić. Opowieści o raju są opowieściami o powrocie do świata zwierząt, o zapełnieniu szczeliny, która oddziela nas od zwierząt, a którą jest nasza naga świadomość. Cywilizacja jest protezą utraconej sierści.
Twierdzisz, że jeździsz po końcach świata w poszukiwaniu nicości. To podróże mające przywrócić byt do jego pierwotnej formy?
W podróżowaniu po Rosji interesuje mnie próba dotknięcia źródłowego, filozoficznego poziomu rzeczywistości. Sporo czerpię z filozofii Martina Heideggera, w której centrum znajduje się różnica ontologiczna – różnica między bytem a byciem. Byt to coś przedmiotowego, a bycie jest samym istnieniem danego bytu. Można więc powiedzieć, że bycie samo w sobie jest niczym, nicością. I owa nicość staje się na Czukotce czy wśród pasterzy reniferów bardziej widzialna, bo nie ma tam tylu bytów, rzeczy, miast, przedmiotów, zasięgu. Byty przesłaniają bycie, a na skraju Rosji te byty znikają, dzięki czemu widzialne staje się czyste bycie albo nicość. Dlatego tak ciągnie mnie na Arktykę, bo tam nicości musi być bezmiar. Trochę orientalizuję Rosję tą nicością, ale ona nie jest dla mnie czymś złym. Świadomie jej szukam, bo mnie wyzwala i odsłania źródłowy poziom rzeczywistości.
Twoja nicość grawituje w stronę buddyjskiej pustki. W buddyzmie, gdy znikną w końcu przeszkadzające emocje, zostaje pustka, czyli czysty umysł.
Tak, to z grubsza to samo.
W swoich duchowych poszukiwaniach idziesz pod prąd europejskiej filozofii, która skupiała się na ogół na tym, czym jest byt. A ty szukasz nie-bytu.
Eksplorując marginesy mapy i dalekie równoleżniki, docieram do marginesów europejskiej filozofii. Chodzę po tundrze i sobie heideggerzę.
A gdzie byłeś najbliżej nicości?
Na najbardziej wysuniętym na północ punkcie Czukotki. Dotarłem tam na piechotę, siedziałem w środku białej nocy na wysokim klifie nad Oceanem Lodowatym. Najbliższym lądem na wprost była północna Kanada, przede mną kry, polarne słońce świeciło znad Europy, gdzie było kilkanaście godzin wcześniej. Nie było nic widać, czyli było widać nic. Miałem fizyczne poczucie pustki, oglądałem swoje ręce i czułem jakbym topniał od środka, zbyt dużo było wokół niczego. Ale najwięcej nicości w Rosji jest w różnych strefach przygranicznych, do których by wjechać, należy posiadać przepustkę FSB. Służby reglamentują pustkę. Bo szpiedzy przyjdą i im nicość zabiorą. W podróżach po Rosji większym utrudnieniem bywa FSB niż dystanse.
Podróżujesz stopem, w książce piszesz, że spotkani setki kilometrów od najbliższego miasteczka kierowcy tirów, gdy na zewnątrz kabiny jest minus 30 stopni Celsjusza, zadają ci pytanie: „Po chuj tu przyjechałeś?”. Co odpowiadasz? Im też mówisz o Heideggerze i pustce?
Wówczas tracę pewność siebie, czuję zakłopotanie. Cóż mogę odpowiedzieć? Że jestem metafizycznym zboczeńcem i jaram się zaglądaniem w anus mundi? Że podglądam, podniecam się nicością? Nie zrozumieją. Więc opowiadam im, że mają piękną przyrodę. To rozumieją, zaczynają się chwalić, ile tu grzybów, ile jagód, uczę się od nich gatunków ryb łososiowatych czy borówek. Nie pytają o sens podróży tylko na Kamczatce, bo przyroda jest tam tak oszałamiająca, że nikogo turyści nie dziwią. Najtrudniej zaś jest na Kołymie, która rzeczywiście jest żopą żop, nasączoną krwią, ziemią, której przyroda nie zbawia. Wsiąkło tam za dużo krwi, człowiek zbyt zatruł Kołymę, żeby móc redukować ją do przyrody, jak Czukotkę czy Jakucję, zbrodnia zbyt mocno skalała tam pustkę.
Piszesz: „Próbowano coś stworzyć, zbudować, ale wciąż przegrywano z czasoprzestrzenią, bo nie dało się jej ogarnąć. Po okresie wzmożonego wysiłku energia się wyczerpywała i wszystko się waliło”.
Wszyscy opisują trasę kołymską, bo tam nic więcej nie ma, a jeśli chcesz się wysikać, sikasz na pobocze, na mogiły łagierników, którzy ją budowali. Na Kołymie widać, jaką cenę zapłacono za radziecki ontologiczny eksperyment.
W innym miejscu: „Zajrzałem do spożywczaka, w którym sprzedawała dziewczyna z brudnymi paznokciami i depresją w oczach – chyba już się poddała, przegrała z Kołymą,
zatraciła się”. Wszyscy chcą stamtąd wyjeżdżać?
Z Kołymy, poza poszukiwaczami złota, wydaje mi się, że tak, większość chce uciekać. Z Workuty też. Ale już z innych miast niekoniecznie. Upadek Związku Radzieckiego najdotkliwiej odczuwalny był właśnie na dalekiej rosyjskiej prowincji, znacznie bardziej niż w Moskwie czy Petersburgu. Prowincja była często sztucznie rozwijana w ramach projektu radzieckiego, ten runął, a ludzie zostali na historycznym lodzie. Z Czukotki wyjechało trzy czwarte populacji. Wszystko organizowało tam państwo, bo przecież Czukotka to wyspa na lądzie – nie prowadzą tam drogi, można dostać się tylko wodą lub powietrzem. Gdy więc państwo abdykowało, w sklepach zaczęło brakować podstawowych produktów, wszystko się przy tym rozpadało. Ludzie potrafili oddawać mieszkania za bilet do Moskwy, aby tylko stamtąd uciec. Gdy oligarcha Roman Abramowicz został w 2000 r. gubernatorem regionu, pierwsze co zrobił, było wysłanie z Władywostoku statku z żywnością. Jednak ci, którzy zostali, kochają tę ziemię i tę przestrzeń. Kochają ją nawet w takich miejscach jak miasteczko Amderma na granicy Europy i Azji, nad Morzem Karskim. Za czasów radzieckich było to 10-tysięczne wojskowe miasto zamknięte, dziś zostało, wiesz ile?
Ile?
220 osób. 98 proc. wyjechało. Jest tam tylko kilka zamieszkałych bloków, parę sklepów, a dookoła szkielety porzuconego miasta i surrealistycznie ogromne anteny radiolokacyjne skierowane w stronę bieguna – bo gdyby Amerykanie podczas zimnej wojny zaatakowali, to najkrótsza droga wiodła przez Arktykę. Zimą w Amdermie panuje noc polarna i niemal bez przerwy wieją huraganowe wiatry. W powietrzu wisi czarna mgła powstała z niesionych przez wiatr drobinek śniegu. Ludzie muszą się czymś zająć, żeby nie zwariować. W internecie nie posiedzisz, bo jest tak wolny, że strona ładuje się kilka minut. Musisz coś samemu wymyślić, bo inaczej zostanie ci alkohol albo telewizor. Dlatego przydaje się tam ADHD, nadaktywność.
O co pytają cię ludzie w najbardziej niedostępnych miejscach? Na przykład koczownicy.
Czy w moim kraju są renifery. Gdy odpowiadam, że nie ma, zamyślają się. W takim razie z czego żyjemy? Mówię, że są sarny. A oni na to od razu: czy można na nie polować i ile w skupie płacą za kilogram mięsa? Nie wiem. Więc wychodzę na ignoranta. A czy są zające? Zdarza się. A gęsi? Bywają. I ostatnie pytanie, czy macie w Polsce tundrę.
Mogą pomyśleć, że Polska jest Trzecim Światem, nie ma tam z czego żyć. A w jakim najbardziej izolowanym miejscu byłeś?
To Czukotka. Najpierw ze stolicy prowincji, Anadyru, poleciałem do Egwekinotu nad Zatoką Krzyża – tą miejscowością się jaram, bo to fragment Rosji, który leży już na półkuli zachodniej, to 179 południk długości geograficznej. Stamtąd w głąb półwyspu prowadzi jedyna na Czukotce droga lądowa, choć droga to za dużo powiedziane. To w zasadzie prywatna szutrówka wybudowana przez firmę wydobywającą złoto. Pokonywałem tę drogę autostopem, czyli łapałem kierowców ciężarówek i cystern jeżdżących do kopalni. W dobę przejechaliśmy 200 km, wszyscy kierowcy tam grubo piją, nie ma mostów, rzeki przejeżdża się brodami. Gdy dojechaliśmy, w kopalni złota wszyscy na widok turysty zrobili wielkie oczy. Dali mi łóżko i pozwolili korzystać ze stołówki dla robotników. Trzykrotne wyżywienie, zupełnie jak na all inclusive. A jak mi się skończył papier toaletowy, to poszedłem do sklepiku przykopalnianego, ale okazało się, że transakcje są tam wyłącznie bezgotówkowe, pieniądz nie funkcjonuje. Odlicza się robotnikom od pensji. Dalej leżała kolejna kopalnia, a w niej podobne zasady. Przez dziesięć dni przejechałem ponad 800 kilometrów, nie wydając po drodze ani rubla.
Fetyszyzujesz pustkę, ale czy mógłbyś pojechać na Czukotkę i tam zostać? Na razie zawsze zawracasz do Krakowa.
Szukam nicości będącej dla mnie swoistym absolutem, znajduję go w tajdze, napatrzę się, ale jak zgłodnieję, to wracam do wioski i idę do spożywczego. Uprawiam ontologiczną turystykę, bo nawet nie jestem podróżnikiem, niczego nie zdobywam. Wiem, że ten absolut mogę tylko musnąć, ponieważ jego pełne urzeczywistnienie równa się śmierci.
Michał Milczarek, „Donikąd. Podróże na skraj Rosji”, Wydawnictwo Czarne, 2019 r.