Ofiary po stronie prawicowej junty zostały opłakane, otoczone kultem, a nawet wyniesione na ołtarze. Ofiar po stronie republikańskiej – i tych wojskowych, i tych cywilnych, pogrzebanych przy drodze, w rowie, nad strumykiem – bliscy w wielu wypadkach nie mogli nawet pożegnać
/>
/>
25 października 2019 r., w czwartek, w godzinach przedpołudniowych, rząd hiszpański dokonał ekshumacji szczątków gen. Francisca Franco, dyktatora w latach 1939–1975, wcześniej wojskowego przywódcy prawicy w wojnie domowej z lat 1936–1939. Dostojne kości caudilla przetransportowano helikopterem z mauzoleum w Dolinie Poległych (Valle de los Caídos) w górach Guadarrama (50 km na północny zachód od stolicy) na podmadrycki cmentarz, gdzie pochowano je w ramach prywatnej, rodzinnej ceremonii w grobie, w którym spoczywa żona generała.
Nie był to jednak rezultat jakiegoś wypracowanego kompromisu – wydarzenia te poprzedziła długa batalia sądowa, a samej ekshumacji towarzyszyły głośne protesty zwolenników zmarłego w 1975 r. dyktatora. Polityków rządzącej obecnie w Hiszpanii Partii Socjalistycznej oskarżano o cynizm, prowadzenie kampanii wyborczej za pomocą nieboszczyków i chęć doprowadzenia do kolejnej wojny domowej. Dostało im się nawet z lewej strony – za to, że wysocy rangą przedstawiciele rządu w ogóle uczestniczyli w ceremonii w Dolinie Poległych, a także za to, że próbują w ten sposób odwrócić uwagę od kryzysu politycznego w Katalonii.
„Współczesna Hiszpania jest zbudowana na przebaczeniu – nie może jednak wspierać się na niepamięci. Publiczny hołd dla dyktatora to więcej niż anachronizm. To afront dla naszej demokracji” – skomentował premier Pedro Sánchez.
Wojna, która zniszczyła społeczeństwo
Można delikatnie zauważyć, że Hiszpania późno zabrała się za rozwiązywanie swoich problemów z pamięcią historyczną. Od zakończenia wojny domowej minęło w tym roku 80 lat. Ci, którzy wówczas byli dziećmi, jeśli żyją, dziś są starcami. „Frankizm mógłby być zbrodnią doskonałą” – mówi jeden z bohaterów znakomitego reportażu „Strup. Hiszpania rozdrapuje rany” Katarzyny Kobylarczyk, człowiek, który poświęcił wiele lat swojego życia na poszukiwanie grobów anonimowych ofiar wojny domowej. „Wystarczyło, żeby powiodło im się to, co zaplanowali: utrzymać ciszę do momentu, aż wymrą bezpośredni świadkowie”.
To się nie udało. Reportaż Kobylarczyk zdaje relację z działań masowego, oddolnego ruchu domagającego się przerwania milczenia, rewizji historii i godnego upamiętnienia ofiar, których nieoznaczonymi mogiłami usiany jest cały kraj.
Dlaczego tak późno? I dlaczego kwestia tego, jak się pamięta przeszłość, nadal wstrząsa Hiszpanią?
Wyjaśnienia zacząć należy od tego, jakiego rodzaju wojną była hiszpańska wojna domowa. Owszem, była to po części klasyczna wojna frontowa, w której łącznie po obu stronach konfliktu – prawicowej i republikańskiej – zginęło ok. 200–250 tys. żołnierzy. Owszem, obie frakcje dopuszczały się okrucieństw i masowych mordów. I owszem, była to wojna, którą europejskie mocarstwa potraktowały jako poligon doświadczalny – Niemcy i Włosi testowali tam swoje lotnictwo, siły specjalne i kadry zarządzające obozami koncentracyjnymi, Sowieci sprawdzali, jak stosować bezpośrednio na froncie polityczny terror, nawet Polska sprzedawała broń zarówno rebeliantom, jak i republikanom. Ale nade wszystko była to wojna z gatunku tych, które przynoszą cywilom śmierć (liczbę ofiar cywilnych historycy szacują na około pół miliona) i cierpienie. Wojna rozgrywająca się na tyłach, we wsiach i miasteczkach, stygmatyzująca ludzi, rozrywająca na strzępy tkankę społecznego życia, dzieląca rodziny i przyjaciół. Powiedzmy, że pewnego dnia jacyś faceci wywlekają twojego księdza proboszcza z zakrystii i wieszają go na najbliższym drzewie. A inni zabijają ci ojca, bo należał do związków zawodowych. Twojego sąsiada znajdują na polu za stodołą z kulką w głowie. Najładniejszą dziewczynę w twojej miejscowości wydaje bandytom gość, któremu nie chciała dać buzi na pikniku. Rodzina tych z naprzeciwka nagle się bogaci i mówi się, że to z szabru. Taka to była wojna. Traumę z nią związaną można pewnie porównać z tą, którą przyniosła wojna jugosłowiańska lat 90. zeszłego wieku – ale po wojnie na Bałkanach nie przyszły cztery dekady faszyzującej dyktatury przetrzymującej setki tysięcy przeciwników politycznych w obozach i więzieniach, cenzurującej prasę i literaturę, z totalitarnym apetytem podporządkowującej sobie wszystko, włącznie z pamięcią.
Historię piszą zwycięzcy
Symbolem tej dominacji frankistowskiego reżimu jest właśnie Dolina Poległych, gigantyczne mauzoleum dosłownie wykute w skale, budowane przez blisko 20 lat (między 1940 a 1959 r.) głównie rękoma więźniów politycznych, co skrupulatnie opisuje Kobylarczyk. Po części to katolicka bazylika (gdy okazało się, że przewyższa rozmiarami bazylikę św. Piotra w Watykanie, fragment od strony wejścia trzeba było zdesakralizować), po części rozległe krypty, w których złożono dziesiątki tysięcy ciał – czy raczej: kości – ofiar wojny, przy czym, co ciekawe, szczątki poległych republikanów składano tam nawet bez poinformowania ich rodzin. W zamyśle władz miał być to pomnik pojednania narodowego (zwieńczony 150-metrowym krzyżem), okazał się jednak pomnikiem historii pisanej przez zwycięzców. Problem nawet nie w tym, że panuje drastyczna nierównowaga w ocenie wojny domowej – jedni uważają, że była to przegrana wojna z faszyzmem, inni – że wygrana wojna z komunizmem. Kwestią kluczową jest właśnie sprawa pamięci – ofiary po stronie prawicowej junty zostały opłakane, otoczone kultem, a nawet wyniesione na ołtarze. Liczba beatyfikowanych katolickich męczenników tej wojny zdecydowanie przekracza już tysiąc. Ofiar po stronie republikańskiej – i tych wojskowych, i tych cywilnych, pogrzebanych przy drodze, w rowie, nad strumykiem – bliscy w wielu wypadkach nie mogli nawet pożegnać, nie mówiąc o pełnym przeżyciu żałoby.
Kiedy po śmierci gen. Franco król Juan Carlos I (a ściślej: Juan Carlos I Alfonso Víctor María de Borbón y Borbón-Dos Sicilias) nie dotrzymał obietnicy złożonej dyktatorowi i umożliwił Hiszpanii przejście od autorytaryzmu do demokracji, częścią porozumienia pod auspicjami monarchy był tzw. pakt o zapomnieniu (pacto del olvido) – najpierw nieformalny, później ujęty w ramy prawne kompromis polegający na powstrzymaniu się od historycznych rozliczeń, także takich, które doprowadziłyby do wytoczenia procesów prześladowcom i mordercom. Oczywiście umożliwiło to kadrom państwa frankistowskiego swobodne przefarbowanie się na obrońców demokracji i wolności obywatelskich, rozgrzeszyło też większość tych, którzy przez 40 lat frankizmu pozostawali bierni; była to jednak cena, jaką zwykle płaci się za ustrojowe transformacje. Ludzie chcieli patrzeć w przyszłość – znamy to dobrze z lat 90. w Polsce. Tyle że Hiszpania zaczęła wytracać gospodarczą dynamikę na przełomie wieków (szczególnie mocno dotknął ją światowy kryzys finansowy lat 2008–2012) i nagle plemienne tożsamości oraz niezagojone rany znów stały się pierwszoplanowym tematem dyskursu, tyleż medialnego, ile prywatnego. W 2007 r. lewicowy rząd José Zapatero przyjął tzw. prawo pamięci historycznej (Ley de Memoria Histórica), które nadawało oficjalnie prawa ofiarom i potomkom ofiar armii frankistowskiej oraz dyktatury. Prawo to formalnie potępiło reżim Franco, nakazało demontaż frankistowskich symboli wciąż obecnych w przestrzeni publicznej, a także zadeklarowało gotowość państwa hiszpańskiego do wspierania identyfikacji i ekshumacji szczątków ofiar represji. Rząd Zapatero przyznawał prawo do powrotu rodzinom obywateli zmuszonych przez dyktaturę do emigracji, a także oferował obywatelstwo żyjącym jeszcze członkom Brygad Międzynarodowych walczących po stronie republiki.
Duszno od krzywd
Na nowo rozgorzała dyskusja nie była, naturalnie, jednostronna. „Okazało się, że milczenie nie skrywało jedynie lęku i hańby. Hiszpanie nie byli w stanie zawrzeć zgody co do przeszłości. Historia była polityczną puszką Pandory – po otwarciu wylały się z niej stare, przepełnione nienawiścią stwierdzenia. Na rynku pojawiły się książki o tytułach w rodzaju «Mity wojny domowej. Madryccy czekiści», «Prawda o republikańskich więzieniach» albo «Bestialstwa Partii Socjalistycznej i katalońskiej lewicy»” – pisze mieszkający w Madrycie brytyjski historyk i dziennikarz Giles Tremlett w głośnym reportażu „Ghosts of Spain. Travels Through a Country’s Hidden Past” („Duchy Hiszpanii. Podróż przez ukrytą przeszłość”, Faber & Faber 2006). „Prominentny historyk narzeka w rozmowie ze mną, że to teksty przeważnie pseudohistoryczne i że, jak przypuszcza, powstały one w ramach bezpośredniej reakcji na to, że groby są znów otwarte. Tak czy owak, pozycje te trafiły na same szczyty list bestsellerów. Owe książki, w szerokim ujęciu, oskarżają ludzi leżących w tych grobach o to, że to oni właśnie w pierwszej kolejności są wszystkiemu winni, bo to lewica sprowokowała wojnę domową (...). Oto nowa wersja starego argumentu, którym szermował Franco: że ocalił Hiszpanię”.
/>
Politycy hiszpańscy raczej nie doprowadzą do narodowej zgody, ale może to uczynić literatura. Po roku 2000 tamtejszy rynek prozatorski dosłownie eksplodował powieściami rozliczającymi się z wojną domową i frankizmem. Z najważniejszych przełożonych na polski książek tego nurtu wymienię choćby wstrząsający „Uśpiony głos” Dulce Chacón (wyd. pol. Marginesy 2014, przeł. Katarzyna Okrasko i Aleksandra Wiktorowska), „Walkę kotów” Eduarda Mendozy (wyd. pol. Znak 2012, przeł. Marzena Chrobak) czy „We mgle czasów” Antonia Muñoza Moliny (wyd. pol. Świat Książki 2014, przeł. Marta Boberska). Jednak autorem, który wydaje się najgłębiej rozumieć mechanizmy samej pamięci historycznej, jest Javier Cercas – jego „Żołnierze spod Salaminy” (wyd. pol. W.A.B. 2005, przeł. Ewa Zaleska), upozowana na non-fiction „powieść o pisaniu powieści” na temat pewnego osobliwego epizodu wojny domowej, miała w Hiszpanii kilkanaście wydań i stała się dla całego pokolenia czytelników kanoniczną, pierwszą lekturą na ten temat, a także swego rodzaju instrukcją, jak prowadzić prywatne śledztwo w kwestiach delikatnych, choć tylko pozornie zapomnianych. Cercas przygląda się z wielu perspektyw sytuacji, która była dziwną anomalią w ciągu bratobójczych rzezi: oto prominentny działacz Falangi, pisarz, ideolog i polityk Rafael Sánchez Mazas (postać autentyczna), ma zostać rozstrzelany przez republikańskie wojsko w grupie innych rebelianckich szych. Gdy pluton egzekucyjny zaczyna strzelać, Sánchez Mazas ucieka, dając nura w krzaki (rzecz dzieje się w lesie). Rusza za nim pościg. Jeden z żołnierzy, młody chłopak, natrafia na zagrzebanego w liściach, przerażonego falangistę i darowuje mu życie, odwracając się i odchodząc. Z tej konfrontacji Cercas wywodzi przewrotną, ale głęboko pacyfistyczną balladę o humanizmie i bohaterstwie.
Świeżo wydany u nas „Władca cieni” to swego rodzaju pendant do „Żołnierzy spod Salaminy” – oparta na podobnym schemacie powieści non-fiction książka Cercasa bada tym razem historię rodziny samego pisarza: jego stryjeczny dziadek Manuel Mena w wieku 19 lat zginął w bitwie nad Ebro, największym i najbardziej krwawym starciu całej wojny domowej. Zginął po stronie frankistowskiej, żeby była jasność. Rodzina Cercasów z Ibahernando, małego miasteczka w Estremadurze, wydała z siebie wielu lokalnych aktywistów nowego reżimu. Cercas jednak nie napisał „Władcy cieni” po to (a przynajmniej nie tylko po to), by wyznawać grzechy swojej familii. Próbuje raczej zrozumieć, jakie motywacje mogły kierować młodym, błyskotliwym, powszechnie lubianym człowiekiem, że dał się zabić w absurdalnym konflikcie, w nieswojej sprawie, po stronie, która „wprawdzie wygrała wojnę, ale przegrała historię”. Jest w tej książce duszno od niezałatwionych spraw i krzywd pozbawionych zadośćuczynienia – ale jest tu też z tyłu mała furtka uchylona na wypadek, gdyby obie strony zapragnęły jakiejś moralnej ekspiacji. Może bez generała w Dolinie Poległych będzie trochę łatwiej.
Javier Cercas, „Władca cieni”, przeł. Ewa Zaleska, Noir sur Blanc 2019
Katarzyna Kobylarczyk, „Strup. Hiszpania rozdrapuje rany”, Czarne 2019