Kolektywizacja filmowców, tworzenie muzeów oraz przywracanie teatrom moralnego spokoju – tak w ciągu 4 lat rządów obozu Zjednoczonej Prawicy wyglądała dobra zmiana w kulturze.
Na półmetku kadencji rząd pochwalił się, że w ciągu dwóch lat zwiększył o 20 proc. wydatki na kulturę – to ponad 4 mld zł do dyspozycji szefa resortu kultury. Prognozy finansowe na ostatni rok przed wyborami były równie entuzjastyczne – w porównaniu do 2018 r. dosypano ministrowi o ponad jedną dziesiątą więcej pieniędzy.
Z ubiegłorocznych danych wynika, że najbardziej zyskały muzea. Skonsumowały prawie 590 mln zł, niemal jedną trzecią wszystkich wydatków. Drugie na liście centra kultury i sztuki otrzymały 259 mln zł (13,7 proc.), a następne w kolejce teatry – 203 mln zł (10,8 proc.). Na ten rok przewidziano 369 mln zł na realizację wieloletnich programów rządowych (m.in. na nowe muzea, wspieranie czytelnictwa czy obchody 100-lecia odzyskania niepodległości). Opozycję uwierało, że na pierwszym planie wydatków jest polityka historyczna i dziedzictwo narodowe, jakby pozostała kultura była mniej istotna, lecz ministerstwo świadomie tak ustawiło priorytety, aby reedukować z naszej historii opinię publiczną na całym świecie.
W ciągu czterech lat resort pokazał, że nie skąpi grosza na wszystko, co polskie, narodowe i tradycyjne. Dlatego zapłacił prawie pół miliarda złotych z rezerwy budżetowej za kolekcję Czartoryskich, choć zdaniem ekspertów kupił nie najcenniejsze zbiory, lecz resztki dobytku znanej familii. Łoży też co roku przeszło 20 mln zł na utrzymanie Polskiej Opery Królewskiej, którą założył tylko po to, aby przygarnąć muzyków zwolnionych z Warszawskiej Opery Kameralnej. W ramach tej dobroczynnej misji ministerstwo wydaje ponad cztery razy więcej niż wtedy, gdyby udało się porozumieć z samorządem Mazowsza w kwestii stałej dotacji dla WOK w wysokości 4,5 mln zł w ramach współprowadzenia tej instytucji.
W 2018 r. rekordowa liczba aż 700 dotacji o łącznej wartości ok. 140 mln zł została przyznana na ochronę zabytków. W ciągu ostatnich trzech lat zainwestowano ponad pół miliona złotych w rewitalizację Sanktuarium w Kalwarii Pacławskiej czy przeszło 200 tys. zł w remont zabytkowego drewnianego kościoła w Nakonowie (woj. kujawsko-pomorskie).
W tegorocznym budżecie ministerstwa znalazły się środki na nowe inwestycje: 48,5 mln zł na kompleks Muzeum Józefa Piłsudskiego w Sulejówku; 218,5 mln zł na zapewnienie stałej siedziby Muzeum Historii Polski czy 20 mln zł na powstałe z inicjatywy o. Tadeusza Rydzyka Muzeum „Pamięć i Tożsamość” im. św. Jana Pawła II, które ma być gotowe w przyszłym roku. W tym roku 6,2 mln zł dotacji dostało też jeszcze nieotwarte Muzeum Getta Warszawskiego. Właśnie muzea w ostatnich czterech latach stały się oczkiem w głowie ministerstwa. Istotne zmiany dotknęły też teatry oraz kinematografię.

Muzea dumy, teatry zadumy

Od momentu powołania Piotra Glińskiego na ministra kultury ponad 30 instytucji kulturalnych i muzeów objęto państwowym mecenatem na zasadzie współprowadzenia ich z samorządami. Na tej liście znalazły się m.in.: ludowe zespoły pieśni i tańca Śląsk i Mazowsze, Filharmonia im. M. Karłowicza w Szczecinie czy Centrum Paderewskiego w Kąśnej Dolnej. Kiedy obóz zjednoczonej prawicy dochodził do władzy, MKiDN współprowadziło 29 instytucji samorządowych. Teraz, to dane z pierwszego półrocza tego roku, jest ich w sumie 44.
Do tej listy dołączyły kolejne placówki teatralne: Teatr Polski w Warszawie i Teatr Muzyczny w Łodzi. Łącznie resort ma pośredni wpływ na dziesięć teatrów (marszałek województwa powołuje dyrektora w uzgodnieniu z ministrem), a bezpośrednio zarządza trzema: Teatrem Wielkim – Operą Narodową, Teatrem Narodowym w Warszawie i Starym Teatrem w Krakowie. W tym ostatnim – po upływie kadencji Jana Klaty na stanowisku dyrektora – wymieniono go na takiego, który z obrazoburczej instytucji uczyni ostoję konserwatywnych wartości. Duet Marek Mikos – Michał Gieleta szybko się jednak poróżnił. Część aktorów opuściła zespół, a Mikos oddał władzę radzie artystycznej (zostawiając sobie władzę administracyjną), bo to był warunek, aby w Starym Teatrze mogły się odbywać jakiekolwiek premiery.
Nie powiodła się również próba sanacji Teatru Polskiego we Wrocławiu (od 2005 r. jest współprowadzony przez MKiDN). Odwołanego Krzysztofa Mieszkowskiego zastąpił Cezary Morawski. Od tamtej pory spektakle miały gwarantować wysoki poziom nie tylko artystyczny, ale przede wszystkim moralny i nie drażnić widzów antyreligijnym przekazem. Nowy dyrektor zraził do siebie zespół, a cieniem na jego wyborze kładły się rzekome nieprawidłowości podczas procedury konkursowej. Scena Morawskiego nie miała pomysłu na repertuar – wystawiała głównie sztuki prywatnych teatrów albo odświeżane spektakle z przeszłości. Pod koniec 2018 r. dyrektor został odwołany, po tym jak Najwyższa Izba Kontroli zarzuciła mu finansowe nieprawidłowości, wykazując przy tym ponad milionowy dług i znaczący odpływ publiczności.
– Mamy do czynienia z szeregiem reakcji na kryzysy – tak politykę kulturalną PiS względem teatrów ocenia dr Grzegorz Kondrasiuk, teatrolog i krytyk teatralny z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. – Widać próby wzmocnienia tendencji tradycjonalistycznych z jednoczesnym zachowaniem odziedziczonego status quo. Co do przebiegu konkursów i nominacji, często ma na nie wpływ samorząd lokalny, a decyzje dotyczące obsady stanowisk kierowniczych są efektem zakulisowych gier i negocjacji. Ministerstwo ma więc tylko pewien obszar do działania i w ramach dostępnych narzędzi próbuje realizować swoją politykę kulturalną. Tak robił lub starał się robić każdy rząd po 1989 r. i w samym mechanizmie nie ma nic negatywnego – dodaje.
Według Głównego Urzędu Statystycznego w 2017 r. działalność sceniczną prowadziło 187 teatrów i instytucji muzycznych posiadających własny zespół artystyczny. W tym czasie 65 tys. przedstawień i koncertów zgromadziło ponad 13 mln widzów i słuchaczy, co oznacza, że jeden występ oglądały i słuchały średnio 203 osoby. To znaczący kulturalny elektorat, a rząd chce, aby teatr edukował widza na obywatela świadomego katolickich i patriotycznych wartości. Stąd m.in. oburzenie radnego PiS w Lublinie na inscenizacje sztuk „Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie” i „Bracia Grimm dla dorosłych” wystawiane w Teatrze im. Osterwy, które miały demoralizować widzów i być „niezgodne z przekonaniami pewnych grup społecznych”.
Przy takich zdarzeniach wraca pytanie o granice wolności teatrów i rozumienie ich misji społecznej. – Teatr nigdy nie ma za dużo swobody. Jest weryfikowany przez publiczność, krytykę, organ finansujący czy zamówienia festiwalowe. Bywa, że te oczekiwania się wykluczają. Co powinno być priorytetem teatrów? Dobry poziom artystyczny; reinterpretacja rodzimego kanonu kulturowego, ale bez skrajnego upolitycznienia; porozumienie z widownią oraz stała działalność repertuarowa, oferująca różnorodny estetycznie, światopoglądowo i pokoleniowo program – wylicza Kondrasiuk.
Poza teatrami szczególnie cenne dla rządzących są muzea, bo w ich mniemaniu to izby pamięci stojące na straży państwotwórczej (zarazem narodowej) tradycji, którą politycy lubią ugniatać niczym plastelinę na kształt własnych wyobrażeń i narzucać w ten sposób obowiązującą narrację o przeszłości. Według stanu na sierpień 2019 r. rejestr muzeów obejmuje 847 placówek, z czego 21 jest zarządzanych przez państwo (17 przez MKiDN), a 27 współprowadzone przez ministra i samorząd, w tym pięć dopiero jest „w organizacji”: Muzeum – Dom Rodziny Pileckich w Ostrowi Mazowieckiej, Muzeum Pamięci Mieszkańców Ziemi Oświęcimskiej, Muzeum „Pamięć i Tożsamość” św. Jana Pawła II w Toruniu, Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce i Narodowe Muzeum Techniki w Warszawie.
Jeszcze na półmetku kadencji minister Gliński informował o planowanej rozbudowie sieci muzeów o 15 nowych instytucji. Są przymiarki, aby Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II Wojny Światowej im. Rodziny Ulmów w Markowej koło Łańcuta miało filię na nowojorskim Manhattanie, co może być dość kosztowne. Z kolei zakup Pałacu Lubomirskich od UMCS w Lublinie pod budowę Muzeum Ziem Wschodnich Dawnej Rzeczpospolitej kosztował resort 10,7 mln zł.
Najgłośniejszą muzealną ofensywą ministra Glińskiego była fuzja Muzeum II Wojny Światowej (powołanego jeszcze za rządów PO) z Muzeum Westerplatte i Wojny 1939 (założonego zaraz po wygraniu wyborów przez PiS, ale jeszcze nieotwartego). W sprawie połączenia obu placówek wypowiedział się Naczelny Sąd Administracyjny, który umożliwił tę procedurę. MIIWŚ już w chwili powołania w 2008 r. wywoływało protesty po prawej stronie politycznego sporu; mówiono, że muzeum zastępujące polski punkt widzenia historii opowieścią o niemieckim męczeństwie i na potrzeby europejskiej narracji zostało powołane do „dezintegracji narodu”. PiS wprowadził więc zmiany do głównej wystawy celem podkreślenia bohaterstwa Polaków w ratowaniu Żydów (ów zabieg kosztował prawie 582 tys. zł). A trzy miesiące temu przyjęło w Sejmie specustawę w kwestii przejęcia od gdańskiego samorządu jurysdykcji nad Westerplatte, gdzie powstanie zespolone z MIIWŚ Muzeum Westerplatte i Wojny 1939 (koszt inwestycji to ok. 150 mln zł), które należycie uczci pamięć o Polakach poległych w czasie wojny.

Nierealny Hollywood nad Wisłą

Fuzje to jeden z preferowanych sposobów zawiadywania kulturą przez ministra Glińskiego. Łączy ze sobą nie tylko muzea, ale też instytucje powołane w celu archiwizowania kulturowego dorobku na różne sposoby: analogowy (Filmoteka Narodowa) i cyfrowy (Narodowy Instytut Audiowizualny). Kiedy dwa lata temu powstała FINA (Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny), członkowie rady NIA napisali list do wicepremiera Glińskiego, aby wycofał się z tego pomysłu, bo połączenie instytucji o odrębnych strategiach zarządzania archiwum przyniesie tylko szkodę dorobkowi audiowizualnemu kultury polskiej. Minister nie przychylił się do tych głosów.
Centralistyczne zarządzanie dotknęło również produkcje filmowe. Pod koniec sierpnia zapadła decyzja o rozwiązaniu Studia Filmowego Tor. Resort przyznał, że studia i zespoły filmowe to firmy producenckie utrzymywane niemal wyłącznie za państwowe pieniądze i obsadzone przez grupy uprzywilejowane, a wspierać należy wszystkich twórców, nie tylko wybranych. Lekiem na przywrócenie sprawiedliwości ma być kolektywizacja filmowców. To – zdaniem resortu – także polisa gwarantująca sukces eksportowy polskiej kinematografii. W procesie scalenia wzięły udział studia filmowe – Tor, Kadr, Zebra, Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych oraz Studio Miniatur Filmowych. Krytycy tego pomysłu mówią, że w PRL była gospodarka centralnie sterowana, a teraz będziemy mieli centralnie sterowaną kulturę.
Czym będzie się zajmowała nowa instytucja, która miała zostać powołana 1 października? – Produkcją i koprodukcją filmów o tematyce historycznej, społecznej i familijnej, a także filmów i seriali animowanych, które będą popularyzować wiedzę o polskiej kinematografii. Połączenie studiów ma zwiększyć szanse na pozyskanie zagranicznych inwestorów oraz realizację wysokobudżetowych produkcji filmowych w Polsce – wyjaśnia Anna Bocian z biura prasowego MKiDN.
Taki twór z pewnością będzie dysponował większymi środkami, jeśli doliczyć fundusze z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej i innych źródeł państwowych. Ale są i wady tego rozwiązania. – Będzie ono miało znaczenie dla rynku wewnętrznego, który jeszcze bardziej uzależni się od dotacji. Nie pomoże to konkurencyjności Polski na rynku międzynarodowym – uważa dr hab. Arkadiusz Lewicki z Zakładu Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Wrocławskiego. I na dowód podaje liczby. Średni koszt produkcji hollywoodzkiego filmu wynosi 90 mln dol., europejskiego – 3,6 mln dol., polskiego – 1,5 mln dol. W dodatku aż 75 proc. światowego rynku filmowego opanowało 5–6 największych amerykańskich wytwórni. Z takim potentatem trudno rywalizować.
Rządzący, zamiast twardo stąpać po ziemi, wolą bujać w obłokach i śnić sny o potędze polskiego kina, zapowiadając wysyp superprodukcji ojczyźnianych w treści i hollywoodzkich w formie. Przed wyborami w 2015 r. politycy PiS prześcigali się w obietnicach, że trzeba zrobić filmy o rotmistrzu Witoldzie Pileckim, kurierze Janie Karskim czy rodzinie Ulmów i nie żałować na to pieniędzy. Na razie udało się sportretować Karskiego (budżet wyniósł 17,5 mln zł). Mimo międzynarodowej obsady, w rolę legendarnego kuriera nie wcielił się Mel Gibson, Tom Cruise ani Clint Eastwood, choć Polska Fundacja Narodowa, która miała robić polskie filmy z amerykańskim rozmachem, podobno prowadziła rozmowy z gwiazdami światowego kina.
Tylko czy stać nas na Hollywood nad Wisłą? Budżet PISF na dofinansowanie produkcji filmowych w 2018 r. wyniósł ok. 129 mln zł, czyli 33 mln dol., co równa się jednej trzeciej budżetu jednego filmu amerykańskiego. Eksperci szacują, że nawet gdyby PFN dołożyła do tego 100 mln zł, to i tak nie wystarczy na jedną produkcję na światowym poziomie, i to pod warunkiem, że PISF wszystkie roczne środki przeznaczyłby na jeden film, co dziś jest prawnie niemożliwe, bo może wesprzeć jeden tytuł maksymalną dotacją 6 mln zł. Poza tym, jaka jest gwarancja, że taki obraz sprzedałby się za granicą i spodobał światowej publiczności? Rynek filmowy obarczony jest dużym ryzykiem, a powodzenie filmu zależy od dystrybutora, reakcji publiczności, premier innych tytułów w tym samym czasie czy nawet od skandali obyczajowych wśród aktorów, co miewa marketingowe uzasadnienie.
O sukces trudno. Niełatwo wyjść na zero. – Aby taki film zwrócił się z dystrybucji w Polsce, musiałoby go obejrzeć ok. 10–12 mln widzów. Dla porównania „Kler” przy frekwencji ok. 5 mln zarobił niecałe 100 mln zł, więc osiągnięcie ponad dwa razy lepszego wyniku jest chyba niemożliwe. Nagrodzoną Oscarem „Idę” w Europie obejrzało ok. miliona widzów, a w USA niecałe 500 tys. Podobne wyniki miała „Zimna wojna”. Chyba tylko „Twój Vincent” radził sobie nieco lepiej – ok. 1,8 mln widzów w Europie i 750 tys. w USA, ale to z kolei koprodukcja polsko-brytyjska. Naprawdę trudno o zwrot nakładów w wysokości 60 mln dol. – szacuje Lewicki.
Gdyby jednak uprzeć się na superprodukcję, same dobre chęci polityków i patriotyczne zaklęcia nie wystarczą. Trzeba znaleźć amerykańskiego partnera z górnej półki (którąś z czołowych wytwórni), który zapewni dodatkowe pieniądze i światową dystrybucję. Bo rynek dochodów z filmów jest poukładany – 70 proc. zysków generują filmy amerykańskie, 25 proc. te krajowe, a zaledwie 5 proc. wyprodukowane w innych krajach.
Kłopot w tym, że na kino miłe rządzącym nie ma wielkiego popytu. „Smoleńsk” obejrzało 462 tys. widzów, „Historię Roja” – 310 tys. W dodatku gdyby nie publiczna zbiórka pieniędzy, być może żadnego z tych filmów nie udałoby się zrealizować. Skoro w Polsce zainteresowanie było umiarkowane, trudno prorokować światowy sukces. Ale rząd nie traci rezonu. Marzą mu się gry komputerowe o naszych bohaterach. W tym celu miałoby powstać Centrum Gier Wideo i przyciągnąć do Polski zagranicznych inwestorów. Rząd jest im w stanie zaoferować miliard złotych.
– Ten pomysł pachnie zagrywką PR-ową. Wsparcie rządowe mogłoby zaszkodzić twórcom polskich gier, bo prowadziłoby do oczywistych podejrzeń o powiązania „państwowe”, które w środowisku ceniącym sobie niezależność jest postrzegane mało przychylnie. Oczywiście inwestorzy chętni na pozyskanie pieniędzy na pewno się znajdą, same gry „patriotyczne” także powstaną, ale zagra w nie garstka osób. Na palcach jednej ręki policzyć można tytuły bądź serie skupiające się na historii pojedynczego kraju, które odniosły światowy sukces. A i te powstawały z budżetów prywatnych i to dlatego, że sama koncepcja gry wydawała się ciekawa, a kontekst historyczny odgrywał tu drugorzędną rolę – mówi Łukasz Gołąbiowski z magazynu „Komputer Świat”. Nie jest wykluczone, że jeśli PiS będzie rządziło drugą kadencję, to Centrum Gier Wideo powstanie.

Dotacyjny kij lub marchewka

Minister Gliński oddał do użytku sporo nowych instytucji, m.in.: Narodowy Instytut Architektury i Urbanistyki, Narodowy Instytut Polskiego Dziedzictwa Kulturowego za Granicą „Polonika”, Instytut (Pileckiego) Solidarności i Męstwa czy Instytut Literatury. Powołał też program dotacyjny „Niepodległa”, aby z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości zachęcić samorządy i organizacje pozarządowe do organizowania patriotycznych wydarzeń – w puli było 200 mln zł. Duże kontrowersje wywołało powstanie Instytutu Literatury (jako tworu pokrywającego się kompetencyjnie z Instytutem Książki) z budżetem 6 mln zł, w ramach którego powstał kwartalnik „Nowy Zapis”. Twórcy tam publikujący mieli otrzymywać 500 zł za wydrukowany wiersz, co poeta Jacek Podsiadło ironicznie określił „lirycznym 500 plus”.
Ale minister nie tylko daje, buduje, otwiera i powołuje, bo również odmawia współpracy. W pierwszym roku jego urzędowania pracę stracili dyrektor Instytutu Książki Grzegorz Gauden (za brak skutecznych działań w powstrzymywaniu spadku czytelnictwa), szef Instytutu Adama Mickiewicza Paweł Potoroczyn (z powodu utraty zaufania przez resort) oraz dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu Krzysztof Mieszkowski (kością niezgody była premiera spektaklu „Śmierć i dziewczyna”, w czasie której – zdaniem ministra – doszło do promocji pornografii za pieniądze publiczne).
Rok 2017 też mijał pod znakiem kadrowych czystek. Dyrektor Muzeum Łazienki Królewskie Tadeusz Zieleniewicz stwierdził, że odwołano go z powodów politycznych, a szefujący Staremu Teatrowi w Krakowie Jan Klata oraz Paweł Wodziński z bydgoskiego Teatru Polskiego nie zostali wybrani na kolejną kadencję, przegrywając konkurs z niżej notowanymi kandydatami, co skutkowało protestami aktorów. W kilku przypadkach o kierowniczej zmianie warty decydowała wspomniana fuzja instytucji – tak było w przypadku połączenia Muzeum II Wojny Światowej z Muzeum Westerplatte i Wojny 1939. Nowy twór dostał pod opiekę Karol Nawrocki, a automatycznie obowiązki dyrektora przestał pełnić Paweł Machcewicz (szef MIIWŚ), któremu minister Gliński zarzucał, że jedna z wystaw niedostatecznie eksponuje męczeństwo Polaków. Z powodu scalenia Narodowego Instytutu Audiowizualnego z Filmoteką Narodową dyrektorem tej pierwszej przestał być Michał Merczyński, który jako szef poznańskiego Malta Festival naraził się ministerstwu, zapraszając na festiwal kontrowersyjnego reżysera Oliviera Friljicia, więc nie dostał zagwarantowanej w umowie dotacji.
Kierownicze przetasowania trudno jednoznacznie uznać za dobrą zmianę. Zwłaszcza że niektóre zakwestionował sąd. Potoroczyn wygrał w sądzie pracy sprawę o odwołanie z IAM na ponad rok przed upływem kadencji, a Merczyński wywalczył odszkodowanie za przedwczesne rozwiązanie umowy. Resort musi też zwrócić zaległą dotację festiwalowi Malta.
Dotacje to najskuteczniejsza ministerialna broń. Kij na środowiska światopoglądowo obce aktualnej władzy lub marchewka dla popleczników, którzy płyną z politycznym prądem. Przez trzy lata niższą dotację będzie dostawać Europejskie Centrum Solidarności. Resort zarzuca instytucji prowadzenie agitacji politycznej za obozem Platformy Obywatelskiej oraz wybiórcze rozporządzanie zbiorową pamięcią Polaków z pominięciem innych niż Lech Wałęsa liderów Solidarności. Dlatego ministerstwo – jako jeden ze współzałożycieli ECS – będzie przeznaczał minimalną dotację w wysokości 4 mln zł.
Magazyn DGP. Okładka. 4 października 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Jedni otrzymują mniej, drudzy więcej. W tym roku na podwyżkę załapali się m.in.: Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego w Świątyni Opatrzności Bożej (z 0,3 do 2,3 mln zł), Instytut Teatralny (z 6 do 8,2 mln zł), Instytut Muzyki i Tańca (z 2,8 do 6,6 mln zł), Muzeum Narodowe w Krakowie (z 33 do 36 mln zł) czy Teatr Wielki – Opera Narodowa w Warszawie (z 83 do 87,5 mln zł). Krytycy modelu przyznawania dotacji argumentują, że resort wspiera swoich, bo w gronie tych instytucji są współprowadzone przez przychylną władzy stronę kościelną albo wpisujące się w ministerialną narrację bezkrytycznego relacjonowania historii Polski, albo w ich władzach zasiadają „sami swoi”, tj. doradca ministra czy żona prawicowego publicysty.
A minister Gliński jest zadowolony ze swojej czteroletniej pracy. Na konwencji wyborczej PiS w Łodzi powiedział, że poprzez inwestowanie w kulturę rząd podniósł aspiracje polskich rodzin i pozwolił im godnie żyć, na co wcześniej nie miały szans.