- Maria Dąbrowska zapisała, że czuć było atmosferę ekscytacji. Ludzie zdawali sobie sprawę, że nadchodzi przesilenie, może coś złego, ale z pewnością przygoda - mówi w rozmowie z DGP Marcin Wilk dziennikarz, publicysta, ostatnio ukazała się jego książka „Pokój z widokiem. Lato 1939”.
Dziennik Gazeta Prawna
Dziś wiemy, że zaatakowanie Polski przez III Rzeszę było nieuniknione. Ale wówczas, latem 1939 r., niewielu zdawało sobie sprawę z zagrożenia. Więc Polacy, mimo gęstniejącej atmosfery, udali się na wakacje. Jakie nastroje panowały w kurortach?
Jeden z dziennikarzy, będący pod koniec sierpnia w uzdrowisku w Truskawcu niedaleko Drohobycza, zanotował, że choć kuracjusze wprawdzie rozmawiali o wojnie, to „zawsze jednak jako o czymś, co może nastąpić, ale jeszcze nie dziś, nie jutro i nawet nie wiadomo, czy w tym roku”.
Skąd brało się przeświadczenie, że to jeszcze nie teraz?
Moim zdaniem kolejne doniesienia o poczynaniach naszych zachodnich oraz wschodnich sąsiadów mogły po prostu spowszednieć. Od miesięcy zdawano sobie sprawę z napiętej sytuacji politycznej, przecież III Rzesza zajęła Austrię i wymusiła na Czechosłowacji oddanie Sudetów, Sowieci prowadzili coraz agresywniejszą dyplomację, a jednak wojna nie wybuchała – więc przeciętny obywatel mógł sądzić, że taki stan rzeczy będzie się ciągnąć wręcz w nieskończoność. To my dzisiaj, mądrzy o wiedzę na temat tego, co wydarzyło się 1 września i później, z przerażeniem patrzymy na tę beztroskę. Poza tym działał też inny mechanizm, o którym opowiedziała mi jedna z moich rozmówczyń: chciała, by jej przyszłość była równie pełna przygód jak życie jej rodziców, którzy był świadkami I wojny światowej, odzyskania przez Polskę niepodległości czy wojny z bolszewikami. To teraz, po tylu latach, przyznała, że nie miała pojęcia, że dojdzie do czegoś tak strasznego. Myślę, że sporo Polaków mogło wtedy uważać w podobny sposób jak ona. Ale o ile jeszcze wczesne lato 1939 r. było spokojne, o tyle ostatni tydzień sierpnia był już nerwowy. Wcześniej, jeśli nawet dopuszczano myśl o niemieckiej inwazji, tłumaczono sobie, że nic strasznego się nam nie stanie.
Bo Edward Śmigły-Rydz w 1935 r. zapowiedział, że „nie tylko nie damy całej Polski, ale nawet guzika”? Bo liczyliśmy na zachodnich aliantów?
Również. Lecz przede wszystkim wpływ na taką postawę miało patriotyczne wychowanie, które zaowocowało wielką gotowością do walki o utrzymanie niepodległości. Patriotyzm był powszechny, uczono go w szkołach. Na dodatek wielu rządzących było wojskowymi, niemal cały kraj był przeniknięty bojowym duchem. Ale, choć Polska była jednym z większych państw Europy, to jednak nie tak wielkim i nie tak świetnie przygotowanym do wojny, jak się niektórym wydawało. Trzeba zdać sobie sprawę choćby z tego, że informacje można było wówczas pozyskać niemal wyłącznie z gazet, jednak stopień analfabetyzmu był wysoki.
Władza II RP wbijała obywateli w złudną dumę z siły Polski?
W swojej książce przyglądam się naszej narracji historycznej podczas Wystawy Światowej w Nowym Jorku, którą otwarto 30 kwietnia 1939 r. Choć była ona skierowana do Amerykanów oraz zagranicznych dyplomatów, to dzięki niej możemy poznać naszą ówczesną propagandę. Przede wszystkim, opowiadając o tysiącletnich dziejach narodu, podkreślano, że „głęboko jest on oddany idei wolności”. Pawilon, którego koszt przygotowania wyniósł milion złotych, miał być wizytówką i sygnałem, że Polska – choć odzyskała niepodległość 21 lat temu – już stała się w świecie ważnym graczem.
Czy pana rozmówcy zdradzali, jakie mieli plany na przyszłość, zanim wojna pogrzebała ich marzenia?
To były zwyczajne myśli, bo mnie interesowała codzienność. Dziewczyna marzy o tym, by jej sympatia pocałowała ją, gdy odpoczywa w hamaku. Inny chłopak szykuje się do roku szkolnego i przegląda podręczniki do geografii. Jeszcze inny marzy o rowerze marki Wilk. Ot, zwyczajne i prozaiczne, czasem romantyczne pragnienia. Oczywiście marzenia elity były nieco inne. W książce wspominam o Jerzym Jurandocie i Fryderyku Jarosym, którzy podekscytowani przygotowują się do otwarcia nowej sali teatralnej przy Marszałkowskiej 8. Start zaplanowali na 2 września.
Cała Polska była spokojna wobec zbliżającego się zagrożenia?
Nie, nadchodzące przesilenie najbardziej można było wyczuć na Wybrzeżu, a przede wszystkim w Gdańsku. Po ulicach miasta chodziły nazistowskie bojówki, budynki było udekorowane flagami ze swastyką. Jeden z bohaterów mojej książki kompletnie nie zdawał sobie sprawy z tego, jaka sytuacja panuje w tym mieście. I gdy pojechał do Gdańska w mundurku polskiego harcerza, to został zaatakowany przez członków Hitlerjugend. Inna bohaterka, polska Żydówka, czekając na statek do Szwecji, poszła na plażę. Kiedy z niej schodziła, usłyszała od strażniczki, że jest bardzo odważna. Dopiero wówczas spostrzegła, że przy wejściu jest tabliczka z napisem „Nur für Deutsche”.
To, jak rosło napięcie między Niemcami a Polską, pokazuje też historia śpiewaka i aktora Jana Kiepury.
W latach 30. robił w Niemczech karierę filmową i nawet nieźle mu szło. Ale zaczął publicznie okazywać patriotyzm, organizował koncerty, w trakcie których zbierał pieniądze na Fundusz Obrony Narodowej, więc z czasem w Niemczech zaczął być postrzegany jako wróg. Szkalowano go, wytaczając antysemickie działa, bo po matce miał żydowskie korzenie. Z ulubieńca niemieckiej publiczności stał się celem ataków.
Im bliżej końca wakacji, tym atmosfera staje się coraz bardziej złowieszcza. Czy był taki moment, w którym społeczeństwo uświadomiło sobie, że wybuch wojny to tylko kwestia czasu?
W ostatnim tygodniu sierpnia to już było wiadomo. Hitler pierwotnie planował zaatakować Polskę 26 sierpnia, więc nasze władze zarządziły cichą mobilizację – polegała na tym, że zamiast oficjalnych komunikatów i plakatów mężczyznom wręczano karty mobilizacyjne prosto do rąk.
Dlaczego?
Ponieważ cały czas trwały pertraktacje z Anglią w związku z pożyczką militarną. Nie chciano też przeprowadzać otwartej mobilizacji, bo to mogłoby dać III Rzeszy pretekst do szybkiego ataku. Ponieważ jednak cicha mobilizacja objęła i tak trzy czwarte stanu Wojska Polskiego, to wieści szybko się rozeszły. Wówczas rozpoczęły się przygotowania do wojny.
Jakie?
Zwykli obywatele wykupywali towary ze sklepów. W broszurach o „żelaznym zapasie” zalecano, by w pierwszej kolejności zaopatrywać się w produkty „trudno ulegające psuciu się oraz zawierające wysoką wartość odżywczą i cieplną, przy małej stosunkowo objętości”. Chodziło głównie o mąkę, suchary, ciasta suszone, kasze, cukier, mięso wędzone, konserwy, kostki bulionu, masło, smalec, owoce suszone, orzechy, czekoladę oraz kawę, herbatę i sól. Te produkty znikały w pierwszej kolejności. Nie obyło się, jak zresztą zawsze w takich sytuacjach, bez nieprzyjemnych sytuacji. Sprzedający towar po zawyżonych cenach paskarze korzystali z okazji.
Odbywały się także bardziej zorganizowane przygotowania?
Tak. Zaczęło się zaciemnianie miast, by w nocy były mniej widoczne dla samolotów. Budowano rowy przeciwpiechotne i przeciwczołgowe. Cały czas jednak odbywało się to w lekkiej atmosferze, w poczuciu, że jak coś się stanie, to damy radę, że front z pewnością zatrzyma się na Wiśle. Ludzie nie mieli wyobrażenia, jak ten konflikt będzie wyglądał, że to będzie wojna totalna. We wcześniejszych walczyli przede wszystkim żołnierze, a front był odsunięty od miast i cywilów. II wojna zupełnie to zmieniła, ale ludzie nie mogli tego wtedy wiedzieć. Zwłaszcza że wierzono w etos żołnierski i nie zdawano sobie sprawy, że będzie on na taką skalę gwałcony. Przygotowania były więc niewspółmierne do tego, co miało nadejść. Poza robieniem zapasów czy budowaniem schronów ludzie podejmowali decyzję, gdzie lepiej będzie przetrwać: w mieście czy na wsi. Ci zaś, którzy byli wówczas na wakacjach, w popłochu wracali do domów.
Zapanowała panika?
Na pewno zapanował chaos i niepokój. Wypoczywający próbowali znaleźć transport do domów, co nie było łatwe, bo pociągami przemieszczali się już zmobilizowani mężczyźni. W pamiętnikach z tamtego czasu wielu świadków pisze o chaosie. Ale Maria Dąbrowska zapisała, że czuć było także atmosferę podniecenia i ekscytacji. Ludzie wiedzieli, że nadchodzi przesilenie, może coś złego, ale z pewnością przygoda. Do ostatniego momentu nie zdawali sobie sprawy z tego, co ich czeka.
Jak bohaterowie pańskiej książki oceniają wakacje 1939 r. z dzisiejszej perspektywy?
Dla nich to był rodzaj nostalgicznej podróży do dzieciństwa i ostatnich chwil beztroski. Rozmawiałem z nimi o życiu, o marzeniach i rozczarowaniach. Pojawił się też taki problem, że ja chciałem uchwycić w książce elementy, które są zwykłe dla współczesnej kultury, a które nie były naturalne dla kultury ówczesnej. Mam na myśli pisanie o intymności czy prywatności, ale też o błahych sprawach. Niektórym moim bohaterom mówienie o takich rzeczach wydawało się niestosowne. Podczas autoryzacji często musieliśmy negocjować.
Na jakie fragmenty się nie godzili?
Gdy chciałem napisać o bujaniu się na hamaku i marzeniach o miłości czy piciu kompotu z rabarbaru, moim bohaterom wydawało się umniejszające wagę zdarzenia, jakim był wybuch wojny. Mnie zaś na tym zależało, bo chciałem pokazać codzienność. Historia nie musi być tylko martyrologiczną relacją o wielkiej polityce, ale może też być opowieścią o zwyczajności. Niektórym wciąż nie mieści się to w głowie.