Od dwóch księży dostałem ich archiwa, pamiętniki. Oni piszą o zderzeniu z rzeczywistością: „Gdzie jesteśmy my z czasów seminarium? Gdzie są ideały, o które chcieliśmy jeszcze walczyć?”. W pewnym momencie zrozumieli, że walczą z wiatrakami, bo biskup chce mieć święty spokój
/>
Z Pawłem Reszką rozmawia Magdalena Rigamonti.
Założy pan sutannę?
Już raczej nie. Ale kiedy pisałem książkę, to zakładałem. Chodziłem po placu Piłsudskiego, byłem w galerii handlowej, jako ksiądz zabrałem autostopowiczów. Wymyśliłem (zresztą w domu pod prysznicem), że będę jeździł w sutannie pociągiem. Będę siadał i czekał. Potem zrozumiałem, że jestem oderwany od rzeczywistości, bo pociągi, nawet te podmiejskie, to przeważnie nowoczesne bezprzedziałowce z podwójnymi siedzeniami, w których trudno o kontakt z ludźmi. Do pociągu było kilka podejść. Prawie wszystkie kończyły się klęską. Jechałem w totalnej izolacji. To nie było tak jak przy pisaniu książki o lekarzach, o SOR-ze, kiedy naprawdę zostałem sanitariuszem. Tu zastanawiałem się, co mogę zrobić, żeby poczuć to, co czuje duchowny. Sakramentów przecież nie będę udzielał, nie będę spowiadał, mogę tylko rozmawiać z ludźmi i obserwować ich reakcje.
I?
I od razu niesamowita pustka dookoła. Od razu. Ta czarna sukienka ustawia cię po drugiej stronie. Ludzie zaczynają się bać. Siadłem na ławce w parku. Do innych ludzie się dosiadają, tylko ja siedzę sam. Życie księży to samotność.
Te rozmowy z panem to była dla nich terapia, oczyszczenie?
Jeden powiedział, że dobrze by było, żeby ludzie zobaczyli plebanię tak, jakby ściany na chwilę stały się przezroczyste. Niektórzy z nich czytali moich „Małych bogów” i mówili, że może ich, czarnych, też trzeba pokazać z normalnej, zwyczajnej strony. Chyba zrozumieli, że nie chcę ich osądzać, potępiać, tylko słuchać. Paru z nich rozmową chciało się rozliczyć ze swoim kapłaństwem, z tym, co robią, z tym, że całe ich zawodowe życie jest zaprogramowane od początku do końca. Od seminarium, które się zaczyna z określoną grupą ludzi, do Domu Księdza Emeryta, w którym się jest często z tymi samymi ludźmi, z którymi się zaczynało. Całe życie w samotności, w tym dziwnym stroju.
I same grzechy.
Wiele grzechów. Od pychy się zaczyna. Od tego, kiedy chłopak zakłada sutannę i myśli, że jest kimś lepszym, mądrzejszym. Ta sukienka sprawia, że stają się kimś innym. Wszyscy ich słuchają i to jest ciekawy mechanizm. Bo skoro wszyscy mnie słuchają, to znaczy, że mam coś mądrego do powiedzenia. Po cholerę więc czytać jakieś książki, dokształcać się, skoro wszystko, co powiem, jest uznawane za mądre, przenikliwe. Przychodzi zderzenie z rzeczywistością kościelną, potem z cywilną, potem zniechęcenie, marazm. W stosunku do księży mamy ciągle jakieś wymagania. Podobnie jak od lekarzy, od których oczekujemy, że zdiagnozują, wyleczą, załatwią. Od księży – że ochrzczą, powiedzą, co jest dobre, a co złe, namaszczą. Zapominamy, że i jedni, i drudzy są ludźmi.
Jeden z księży opowiadał mi, że jego zdaniem duchowni mają potężne wyrwy w rozwoju. W ich życiu seks, kobiety to tabu: pobożna rodzina, ministrantura, pierwsze miłości i znów seminarium. Niektórzy – kiedy już idą na swoje, wychodzą spod seminaryjnego parasola – molestują nieletnie dziewczynki. Dlaczego? Bo ich marzenia zatrzymały się gdzieś w dzieciństwie. Podświadomie uznają, że nieletnia jest w zasadzie ich rówieśnicą
I pan chce ich uczłowieczyć?
Nie.
A co, pokazać, że ten kler, ten stan kapłański to jedno wielkie oszustwo?
Nie, chcę zrozumieć, jak jest po tej drugiej stronie.
Myślę, że po tej książce ludzie jeszcze bardziej oddalą się od Kościoła, od kleru. To wszystko jest teatr.
Ludzie, wierni, parafianie tego teatru wymagają. Cała ta nasza religia usiana jest rytuałami. A księża zmieniają się w dostawców usług rytualnych. Gdy zaczynali posługę, myśleli, że będą zbawiać ludzi, podnosić ich na duchu. Okazało się, że trzeba ochrzcić, wyspowiadać, ożenić, namaścić, pogrzebać. To my od nich wymagamy cepelii, tego rozgrzeszania z niesłuchania mamy i taty, niezmówienia paciorka. Przecież to jest absurd, że czterdziestoletni facet klepie formułkę, że mamy nie słuchał, że nie chodził do kościoła, że przeklinał, śmieci nie wyniósł. I ani słowa o tym, że przez całe życie tłukł swoją żonę. Nie spowiada się z tego, bo to przecież jego prywatna sprawa. Ksiądz wie to od bitej żony, ale nie może nic powiedzieć, bo przecież jest tajemnica spowiedzi. To są dylematy. Wstrząsnęło mną, gdy jeden z księży powiedział, że rozgrzeszył na łożu śmierci duchownego pedofila, uważając, iż to jednak Bóg powinien podjąć ostateczną decyzję.
Straszne.
Straszne. Pytałem, dlaczego starego pedofila nie posłał do diabła, o on – że nie jemu oceniać.
I przymykają oko na zło, rozgrzeszają je.
Niektórzy tak. Spotykałem się z taką postawą – można walczyć z całym światem, ale jak się będziesz stawiał, za dużo wymagał, to wierni napiszą donos do biskupa. Trzeba będzie jeździć, tłumaczyć się, same problemy. Po co? Od dwóch księży dostałem ich archiwa, pamiętniki. Oni piszą o zderzeniu z rzeczywistością: „Gdzie jesteśmy my z czasów seminarium? Gdzie są ideały, o które chcieliśmy jeszcze walczyć?” W pewnym momencie zrozumieli, że walczą z wiatrakami, bo biskup chce mieć święty spokój, a wierni dostawcę usług. Są też tacy, którzy szukają drogi. Mam kolegę księdza, który chodzi w cywilu na dworzec jeść z bezdomnymi. Inny odprawiał msze dla swojej umierającej na raka parafianki i jej ukraińskiej opiekunki. I w tym się spełniał, choć nie wiadomo, czy chora w ogóle kontaktowała.
To egoizm.
Znalezienie sensu i odrodzenie. Zapisy moich rozmów z księżmi pokazują zmaganie się z Bogiem, z wiarą. Chciałem wiedzieć, co im realnie chodzi po głowie i spotkałem wielu fajnych, mądrych księży. Ale co, brutalnie wyszło?
Hm. Spowiadali się panu.
Księża trochę przekazywali mnie sobie z rąk do rąk, bo widzieli, że ja nie wystawiam cenzurek, ale z nimi normalnie rozmawiam, że pytam, co się dzieje, jak się przestaje wierzyć w Boga, jak to jest, kiedy nienawidzisz swojego proboszcza, jak to jest nie mieć swoich rzeczy. Zostaje się wikarym i trzeba się wprowadzić do starszego faceta, który jest proboszczem. Trzeba go słuchać, jakoś wspólnie żyć. Potem taki wikary sam staje się starszym facetem, proboszczem i do niego wprowadza się jakiś młody gość. Ksiądz nigdy nie jest u siebie, nigdy nie ma prywatności. Trzeba pamiętać, że wielu księży, tak jak świeckich, chce robić karierę, szukają lepszych parafii, wydeptują sobie ścieżki do biskupa, nawet jak mówią, że tego nie robią, że im nie zależy. Czerwiec to jest taki miesiąc, kiedy firmy przeprowadzkowe jeżdżą od plebanii do plebanii. Bo oni są ciągle przenoszeni, po to, żeby się nie przywiązywali, żeby nie nawiązali zbyt ścisłych relacji z parafianami. Ciągle są wyrywani z korzeniami i wsadzani w inne środowisko. Potem czeka się na to swoje probostwo. A jak już ono nadchodzi, okazuje się, że to zaraz wszystko się skończy, że przychodzi taki wiek, że zastukają i powiedzą: a może by się ksiądz wyprowadził do przytułeczku, bo tu już ktoś inny będzie proboszczem. To o tym rozmawiają ze sobą jak są sami, bez koloratek, bez tych sukienek, tylko w cywilu, w papuciach. Tego szukałem. Chciałem się dowiedzieć prostych rzeczy o życiu.
Na przykład?
Jak to jest powiedzieć kilka razy z rzędu to samo kazanie. Znalazłem księdza, który co niedziela mówi sześć razy to samo, w sześciu różnych kościołach. Taka parafia. Poszedł do biskupa i powiedział, że trochę nie wyrabia. Biskup przypomniał, że niedzielną mszę można też odprawić w sobotę wieczorem. Jasne, ale wierni nie chcą. Bo niedziela to niedziela. Okazało się też, że księża często się wymieniają kazaniami, że sobie kserują. Mają miejsca w internecie z gotowcami.
Mają przecież Pismo Święte, które jest inspiracją.
Rok liturgiczny jest jednak zamkniętą całością. Masz te 365 dni, określone święta, określone opowieści. Tu o Samarytaninie, tu o Hiobie. W pierwszym roku jest OK, w drugim jeszcze też, można układać, modyfikować. Ale w końcu przychodzi moment, że ksiądz po pięćdziesiątce może mieć już dość, zwłaszcza że często sam wątpi w to, co mówi. Widać poszczególne etapy: euforia, zainteresowanie, potem gotowce, rutyna, plecenie trzy po trzy. W wielu parafiach jest tak, że ksiądz ma bardzo dużo wolnego, w zasadzie o 12 w południe kończy robotę. To też jest powód gnuśnienia. Oczywiście są też inni księża, dla których doba jest za krótka. Znam takiego, który zasuwa w hospicjum, co jest potwornie ciężką pracą. Ale znam takich, co mają wszystko poukładane, południe i fajrant. I co dalej, co robić? Kasę mają w zasadzie na wszystko. Wydają tylko na siebie. No i co, siłka, rowerek, basenik, kino... I znowu pusty dom, pokój jakiś. Jeden mi opowiadał, że wieczorem zamyka się na plebanii i przez godzinę na full słucha muzyki. Tak się resetuje. Pomyślałem sobie, skoro tak wszyscy po tych czarnych jadą, to zobaczmy, jacy oni naprawdę są. Przecież ostatnimi czasy nie mieli dobrej prasy. I teraz wszyscy, opowiadając o Kościele, o księżach, skupiają się na rzeczach ekstraordynaryjnych. Ostatnio przecież głównie w kontekście pedofilii.
Pan też o tym pisze.
Ale to ułamek. I myślę, że proporcje są zachowane. Jeden z księży opowiadał mi, że jego zdaniem duchowni mają potężne wyrwy w rozwoju. W ich życiu seks, kobiety to tabu: pobożna rodzina, ministrantura, pierwsze miłości i znów seminarium. Niektórzy – kiedy już idą na swoje, wychodzą spod seminaryjnego parasola – molestują nieletnie dziewczynki. Dlaczego? Bo ich marzenia zatrzymały się gdzieś w dzieciństwie. Podświadomie uznają, że nieletnia jest w zasadzie ich rówieśnicą.
Większość dzieci molestowanych przez księży to chłopcy.
Tak, ale ta teoria wydała mi się interesująca. Zresztą opowiadał mi to ksiądz, który jest odważnym tropicielem pedofilów. Wiem po tych rozmowach, że pedofilia to niejedyny problem Kościoła.
Jakie są inne?
Zderzenie z samotnością, nowoczesnością, z własnym zwątpieniem, odchodzeniem wiernych. Jednego księdza pytam: „O czym wy rozmawiacie na tej plebanii wieczorem?”. A on, że na pewno nie o pedofilii, tylko na przykład o tym, dlaczego denerwują ich biskupi – w jego ocenie oderwani od życia panowie w śmiesznych ubraniach.
A co z homoseksualizmem?
Jeden ksiądz opowiadał, że kiedy był w seminarium, przyjeżdżał biskup i wybierał sobie chłopaków jak konie na targu. Inny ksiądz mówił, że miłość między kobietą a mężczyzną nie będzie nigdy tak doskonała jak między mężczyznami.
To przyzwolenie na homoseksualizm.
Homoseksualizm jest bezpieczniejszy, bo nie ma z tego dzieci.
A kobiety to w Kościele największe zło.
Z jednej strony jest strach przed kobietami, z drugiej – dużo jest w Kościele pomiatania i pogardzania nimi. Obawa przed bliskością z kobietą zamienia się często w pogardę wobec niej. Obiecano mi kontakt z mieszkającym już w Domu Księdza Emeryta kapłanem, który przez 40 lat był związany z kobietą. W końcu się zgodził. Był już trochę zdemenciały, ale wiedział, że przyjeżdżam po to, by usłyszeć od niego, jak to jest być księdzem i żyć z konkubiną. Ba, kiedy o tym wszyscy wiedzą, wie cała hierarchia, i to akceptuje. Rozmawiamy, rozmawiamy i nie pada ani jedno słowo na jej temat. Zaraz zdałem sobie jednak sprawę, że rozmawiamy o niej, tylko że on nie mówi o niej inaczej, jak tylko „moja katechetka”. Ani razu nie było: kobieta, ukochana, partnerka, konkubina, narzeczona, miłość mojego życia. Tylko cały czas „moja katechetka” i „katechetka”. Woził ją ze sobą z parafii do parafii jako katechetkę. Biskup wydał cichą zgodę na ten związek. Mówił, że wszystko mogą robić, tylko nie dzieci.
Dzieci to też zło.
Kłopot. Byłem w jego pokoiku w Domu Księdza Emeryta, zdjęcie tej kobiety jest gdzieś schowane pod papierkami, w szafce. Ten ksiądz przez całe życie czekał na emeryturę, czekał, że się wyzwoli. Kiedy już prawie się udało, ona umarła na raka. I został sam. Pytam go, czy jeszcze raz by to wszystko powtórzył, wyrzekł się dzieci, normalnego życia, i słyszę, że tak, bo zawsze był posłuszny. A ja głupio sądziłem, że jego opowieść to będzie taki skowyt, ryk. Że to będzie facet, który powie, że pieprzy to wszystko, zacznie rzucać krzesłami, wywali krzyż przez okno. A my po prostu rozmawialiśmy o pani katechetce. Wyszedłem od niego skamieniały.
Innych pan pytał o miłość, o zakochanie.
Jeden ksiądz mi powiedział, żeby pytać ich, ile razy się zakochiwali w czasie, kiedy są księżmi. I jeszcze mówił, że jak będą twierdzić, że się nigdy nie zakochali, to znaczy, że kłamią. Przecież są normalnymi facetami. Zakochanie to jest ich związek z rzeczywistością, ze światem normalnych ludzi. Swoją drogą nie wiedziałem, że księża mają cały know-how, jak te kobiety uwodzić. Potrafią zbliżać się do nich emocjonalnie, być kierownikami duchowymi. Wiedzą, że powinni w odpowiedniej chwili wyhamować, ale wiadomo – krew nie woda. I kiedy kobieta jest zakochana, gotowa na wszystko i ksiądz jej musi powiedzieć: teraz, siostro, kto inny będzie twoim kierownikiem duchowym.
Ksiądz kierownik duchowy to panu opowiadał?
Mhm.
I pan mu uwierzył?
Akurat temu – tak. Wiem, że oni nie mówili mi wszystkiego, ale to też nie były takie proste rozmowy. Proszę sobie wyobrazić, że siedzę naprzeciwko czterdziesto- czy pięćdziesięcioletniego mężczyzny, często w rozmównicy. Trudno, żeby ten facet na dzień dobry mi powiedział: słuchaj, jestem bardzo samotny i w zasadzie wieczorami to zajmuję się tym, że oglądam pornografię i się onanizuję.
Po jakimś czasie mówili.
Mówiły też ich dziewczyny, partnerki, że ksiądz wyskakuje z łóżka dziewczyny tylko po to, żeby odprawić mszę, opierdzielić ludzi z ambony za niemoralne zachowania, zdrady małżeńskie, a po mszy do tego łóżka wraca. Z innym księdzem rozmawiałem i szybko zrozumiałem, że on chyba nie wierzy w Boga, że leje na to wszystko, że chciałby mieć rodzinę, nie być samotny, chciałby się móc przytulić do bliskiej osoby. Mówię do niego: stary, to chodź, rzuć to. Chodź, mówię, wstaniemy i spadamy. Nie musiał nawet zrzucać sutanny, był w cywilu, więc nie byłoby tak teatralnie. Poza tym miał też cywilny fach w ręku, poradziłby sobie. Nie chciał. A wie pani dlaczego? Powiedział, że jego matka by tego nie przeżyła. Zresztą kilku tych chłopaków powiedziało, że znalazło się w seminarium, bo mamusia tak chciała, kilku – że chciało uciekać, ale co by mamusia powiedziała. Kiedy pięćdziesięcioletni facet mówi, że mamusia by nie przeżyła jego odejścia z zakonu, to myślisz sobie: człowieku, to kiedy zaczniesz żyć dla siebie?
Pana książka jest też jednym wielkim postulatem za zniesieniem celibatu.
Czy ja wiem? Ale w Piśmie Świętym nic szczególnego na temat celibatu nie ma. Kościół na początku był przecież bez celibatu. Z drugiej strony jeden ksiądz mówił mi: jak będziesz słyszał te wszystkie argumenty za zniesieniem celibatu, to przyjmuj je na spokojnie, bo z reguły mają one wszystkie na imię Kasia, Basia, Ania, czyli chodzi o to, że ksiądz jest w jakimś związku i zmienia mu się gwałtownie perspektywa. A ja wiem, że celibat to na pewno dla nich problem i powód odczłowieczenia. Pamiętam moje nauki przedmałżeńskie. Słuchałem księdza i nie mogłem uwierzyć, że on mówi te wszystkie bzdury. Miałem 21 lat. A on, sam nic nie wiedząc o życiu rodzinnym, o pożyciu, mówił mi, jak to życie ma wyglądać.
Myślę, że celibat, samotność są dla księży wielkim problemem. I dla nas wiernych też. Gdyby się stykali z trudnościami życia codziennego, rozumieliby wiernych i prawdziwe życie. Jeden z moich rozmówców zwrócił mi uwagę na to, że duchowni przeważnie nie myją po sobie kibli. Mówił: „Koledzy uważają, że są do czegoś innego stworzeni. Są oderwani od rzeczywistości”.
Nie wiedziałam, że jest pan częścią Kościoła, tak zwanym wierzącym praktykującym.
Nieszczególnie się tym chwalę. Jestem człowiekiem rozwiedzionym, który brał ślub w kościele. Nie to, że jestem jakoś szalenie pobożny, ale idę co niedzielę do kościoła, bo jest mi to jakoś potrzebne. I może chciałbym pójść do konfesjonału, wyspowiadać się, przyjąć komunię. Ale nie mogę, nie ma takiej możliwości.
Zapłaci pan wyspecjalizowanemu adwokatowi, a ten sprawi, że pana kościelne małżeństwo zostanie unieważnione.
Wiem, tylko że to jest fajans. Zdaję sobie przecież sprawę, co mówiłem, kiedy przystępowałem do sakramentu małżeństwa.
I że cię nie opuszczę aż do śmierci?
Hm. I mówiłem to serio, świadomie, wiedziałem, jakie będą tego konsekwencje. OK, znam gości, którzy by mi załatwili takie unieważnienie małżeństwa, ale chcę być uczciwy, nie chcę robić żadnych kantów. Z drugiej strony wiem, że Kościół nie nadąża za takimi ludźmi jak ja, nie pochyla się nad nami, choć wie, że jesteśmy. Dla Kościoła jestem takim nie wiadomo kim. Bywam na mszach u franciszkanów na Senatorskiej w Warszawie. Zresztą tam ksiądz proboszcz odniósł się do mojego życiowego problemu. Na mszy powiedział, że różnie w życiu bywa, że nie każdy może przystępować do komunii świętej, chociaż na pewno by chciał. Zaproponował, żeby w czasie komunii podchodzić do księdza nie po ciało Chrystusa, tylko po błogosławieństwo. Miłe.
Poszedł pan?
Nie, bo uznałem, że to jakieś poniżające, chociaż syn mówił: idź tato, idź. Stwierdziłem, że skoro zdecydowałem się kiedyś na kościelny ślub, zasady były jasne, znane wszystkim, ale poszło nie tak, to teraz muszę ponieść konsekwencje. Oczywiście jakbym mógł, to od razu pobiegłbym się wyspowiadać. Mam już nawet kandydata na spowiednika. Zdarzało mi się w życiu uciekać przed rzeczywistością, jeździłem w różne miejsca. Kiedyś byłem w Afryce, gdzie spotkałem księdza misjonarza. Prawdopodobnie była to moja ostatnia spowiedź w życiu, choć nieformalna. Ale w Afryce, wśród misjonarzy, obyczaje są dość rozluźnione. Krótka znajomość konwersacyjna z księdzem skończyła się po prostu ostrym piciem. W jednej knajpie, w drugiej, aż w końcu – on nie bardzo mógł zabrać mnie do siebie na plebanię – skończyliśmy picie w moim pokoju hotelowym. To był chyba najtańszy pokój w mieście – prawdopodobnie na godzinki. Stało tam wielkie łóżko, obok stołek, naprzeciwko kabina prysznicowa, a w zasadzie przepierzenie ze zwisającą z sufitu rurą, z której kapała woda – plum, plum, plum. My dwaj i whisky. Byliśmy już tak narąbani, że leżeliśmy obok siebie na tym łóżku, piliśmy, paliliśmy papierosy i wrzucaliśmy pety do kabiny. Ja zaraz jechałem na jakąś tam wojnę i trochę się bałem, powiedziałem nawet, że się boję i w zasadzie zacząłem się spowiadać z całego życia. Poziom bełkotania. Ksiądz się odwraca i mówi: „Słuchaj, słuchaj, ty źle na to wszystko patrzysz, źle patrzysz. On jest jak twój tata, jakbyś z tatą rozmawiał. Tata zawsze zrozumie. O to w tym wszystkim chodzi”. Obudziłem się rano i pomyślałem, że o to w tym wszystkim chodzi. I to mi zostało, taka nauka.
Rozgrzeszył pana?
Nie było w co odpukać, chyba że w mój pusty łeb. Z księdzem misjonarzem wciąż utrzymujemy kontakt. Nawet mu powiedziałem, jak ważne było to nasze afrykańskie spotkanie. Teraz chcę, żeby w kościele ksiądz przeczytał kawałek jakiegoś tekstu i coś mądrego mi o tym powiedział.
Po co?
Do kościoła chodzę po to, żeby włączyło mi się myślenie, a nie po to, żeby mi ładnie śpiewali jakieś hymny.
A w religii co jest najważniejsze?
Dla mnie najważniejsze, kluczowe słowo to miłosierdzie. Dlatego w książce chciałem słuchać, a nie oceniać. Jeżeli będziemy w stanie sobie wybaczać, szukać w człowieku człowieka, pozytywów, to już jest OK. Myślę zresztą, że miłosierdzie jest czymś najważniejszym w chrześcijaństwie. Na tym wszystko się opiera, a przynajmniej powinno się opierać. Prawdziwy chrześcijanin powinien być miłosierny. To załatwia wszystko. Łatwo oczywiście teoretyzować. Jeden z tych chłopaków księży opowiadał mi o zakonie, mówił mi, że fajnie jest być człowiekiem miłym, empatycznym, kochającym bliźniego, kiedy tych bliźnich jest naokoło cztery miliardy. I jak cię bliźni doprowadza do białej gorączki, to możesz się odwrócić na pięcie, wyjść i wybrać sobie innego bliźniego. W zakonie są cały czas ci sami bliźni, wśród nich jest dwóch, na których nie możesz patrzeć, ale musisz pić z nimi herbatkę, przemawiać do nich, modlić się razem, uczyć się razem. Ten chłopak powiedział, że tam, w zakonie, nauczył się realnej miłości bliźniego, musiał wytrzymać z kimś, kto go wkurwia, a nawet go pokochać. Ciekawe, nie?
Paweł Reszka dziennikarz i publicysta, szef działu krajowego tygodnika „Polityka”. Laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Grand Press i Mediatorów. Autor kilku książek, w tym „Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy” oraz „Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy”. We wrześniu ukaże się jego najnowszy reportaż „Czarni”