Nie wymagam przeprosin od Ukrainy. Chciałbym, żeby kiedyś tamtejsi politycy dojrzeli do tego, żeby powiedzieć, iż rzeź wołyńska to była zbrodnia przeciwko ludzkości, żeby powiedzieli, że banderowcy byli bandytami - mówi w rozmowie z Magdaleną Rigamonti prof. Włodzimierz Filar.
Dziennik Gazeta Prawna
Ile pan ma lat?
95. A w zasadzie 95 i pół. Mówię o tym, bo teraz te każde pół się liczy. Każdy dzień. Tylko w dokumentach jestem młodszy o dwa lata. W 1944 r. proboszcz z Włodzimierza Wołyńskiego spotkany przypadkiem na ulicy w Lublinie odmłodził mnie. Na moją prośbę. Bo dwa lata młodszych mobilizowano. Mieliśmy iść na Warszawę. To był sierpień. Wiem tylko, że w życiu nie ma przypadków. Każdy z nas ma jakieś zadanie do wykonania.
Jakie pan ma?
Miałem. Rozsławiać 27 Wołyńską Dywizję Piechoty AK, w której służyłem i walczyłem oraz doprowadzić do pojednania między Polakami a Ukraińcami. I jeśli to pierwsze się udaje, to drugą sprawę przegrałem. Ponad 20 lat pracy na nic. Politycy nie chcieli słuchać. Nas politycy nie rozumieli.
Ukraińscy?
Nie, polscy. Chociaż ukraińscy też. Gdyby nasi politycy zorganizowali seminaria rządowe, zaprosili polityków ukraińskich, to...
To można by mówić o pojednaniu?
Tak. Byliśmy bardzo blisko.
W którym roku? W 2013?
Nie, wcześniej. W 2003 r. Kiedy w 1991 r. przeszedłem na emeryturę, pojechałem na 12. Zjazd 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK w Hrubieszowie. Wybrali mnie od razu na zastępcę prezesa. Zająłem się historią dywizji. Z rzetelności musiałem sięgnąć do tła, do rzezi wołyńskiej, do relacji polsko-ukraińskich, zacząłem studiować te relacje. Doprowadziłem do tego, że mieliśmy seminaria polsko-ukraińskie. Dwanaście takich seminariów z profesorami historii z Polski i Ukrainy. Były świetnie zorganizowane, bez awantur, pyskówek. Wypowiadali się historycy, inni mogli się przysłuchiwać. Gdyby było inaczej, tobyśmy nigdy jednego seminarium nie skończyli. Rozmawiałem z wieloma ukraińskimi historykami, którzy myślą tak samo jak ja.
Teraz wielu tamtejszych historyków neguje rzeź wołyńską, jak prof. Wołodymyr Wiatrowycz, szef Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej.
Dokumenty mówią same za siebie. Mam ich bardzo dużo, również dokumenty UPA. Poza tym, wtedy takich historyków nie było, nie dochodzili do głosu. Pokażę pani, jaki dyplom dostałem na swoje 80-lecie z uniwersytetu w Łucku. Oni mnie tam rozumieli i chcieli tego samego, co ja, czyli pojednania polsko-ukraińskiego. Część z nich dalej chce, tylko ja już nie pracuję, a oni w Polsce nie bardzo mają z kim rozmawiać. Polscy politycy chcą, żeby Ukraińcy uklękli i powiedzieli: przepraszamy.
DGP
A panu co by wystarczyło?
Próbowałem działać na różnych płaszczyznach, również językowej. Używałem i używam słowa eksterminacja ludności polskiej na Wołyniu.
Dlaczego nie ludobójstwo?
Właśnie ze względu na wyższy cel, na pojednanie. Mówię, że ta rzeź była zbrodnią przeciwko ludzkości.
Ucieka pan od słowa ludobójstwo.
Zawsze uciekałem. Nazwanie tego, co się wydarzyło w 1943 r., ludobójstwem nic nie zmieni. Chciałbym, żeby sąd stwierdził, na podstawie dokumentów, czy to było ludobójstwo, czy nie.
Po co?
Wtedy łatwiej rozmawiać.
Ukraiński sąd tego nie stwierdzi.
Teraz już nie. Powtarzanie, że to ludobójstwo, nie doprowadzi do pojednania. Nie wymagam przeprosin. Chciałbym, żeby kiedyś strona ukraińska, tamtejsi politycy, dojrzeli do tego, żeby powiedzieć – rzeź wołyńska to była zbrodnia przeciwko ludzkości i bardzo ciemna strona w historii, żeby powiedzieli, że banderowcy byli bandytami.
To jeszcze więcej niż przeproszenie. Pomniki Bandery stoją teraz na Ukrainie.
Wiem, że postawili pomniki w całej Ukrainie.
To jak mają teraz powiedzieć, że to był bandyta?
Na Ukrainie od lat działają siły, które nie chcą pojednania. Na tym cały wic polega. Ale wciąż są ludzie, którzy rozumieją, że gloryfikacja Bandery i UPA do niczego dobrego nie doprowadzi. Byłem wraz z prof. Leonem Kieresem na seminarium w Kijowie. Miałem referat. Po drugiej stronie byli Ukraińcy, w tym ostatni dowódca UPA Wasyl Kuk. W przerwie podszedłem do niego i mówię: pan najlepiej wiesz, jak było, jak mordowano Polaków na Wołyniu, bo przecież pan byłeś w kierownictwie. I zaczął się tłumaczyć, że to polityka, że inaczej teraz mówić nie może.
W Polsce jest pewnie 1,5 mln Ukraińców.
Oni niewiele wiedzą. W szkołach jest im wkładane do głów, że Bandera to bohater. Do Polski przyjeżdżają nie po pojednanie, tylko żeby zarabiać. W Polsce też nie ma klimatu politycznego do tego, by rozmawiać z Ukraińcami o strasznej historii.
Niestety, Rosji to na rękę. Przez lata miałem świadomość, że wśród naszych wołyniaków działali rosyjscy agenci, którzy dążyli do tego, byśmy byli skłóceni i wewnątrz, i w relacjach polsko-ukraińskich. Jeszcze żyją, są aktywni. Pamiętam, jak przyjechała ekipa telewizyjna z Moskwy i chcieli ze mną rozmawiać, ale tak, żebym na Ukraińców psioczył. Odmówiłem. Wielu ludzi nie chciało rozumieć, że ci, którzy żyją teraz na Wołyniu, którzy się urodzili w drugim, trzecim, czwartym pokoleniu po wojnie, nie odpowiadają za rzeź. Pamiętam, jak organizowaliśmy zjazd wołyniaków. Podbuntowano uczestników, żeby odwołać seminaria polsko-ukraińskie. Awantura. Poczekałem, pozwoliłem, żeby sobie pogadali, pokrzyczeli, zarządziłem przerwę, siadłem, pomyślałem i poprosiłem prezesa o udzielenie głosu. Zacząłem mówić, że nie ustępujemy Ukraińcom, tylko uzgadniamy, jak doprowadzić do pojednania i że to jest jedyna droga do tego, żeby było lepiej pomiędzy Polakami a Ukraińcami. Potem zarządziłem głosowanie nad tym, czy zrywamy seminaria. Na sali siedziało 800 osób. I proszę sobie wyobrazić, że tylko dwie osoby wstrzymały się od głosu, a reszta zagłosowała za tym, żeby dalej pracować nas poprawą polsko-ukraińskich relacji. I to był moment mojego małego zwycięstwa. Teraz nie widzę możliwości ani woli ze strony ukraińskiej, ani ze strony polskiej. Przegrałem pojednanie. Teraz, żeby wrócić do tego, do czego doszliśmy te 16 lat temu, potrzeba kilkudziesięciu lat.
Pan przeżył rzeź wołyńską.
Nie tylko przeżyłem. Zrozumiałem też wszystkie mechanizmy działania Ukraińców. Przyczyny ich zachowań też w dużej części rozumiem. I patrzę na ich całą historię, nie tylko na tę w dwudziestoleciu międzywojennym.
Rozgrzesza ich pan?
Nie. Ukraińcy uważali, że Polacy przeszkodzili im w drodze do wolności. Współczuję im, bo ten naród powinien mieć po I wojnie państwowość. Zdaję sobie sprawę, jaki to delikatny temat, jak łatwo było banderowcom siać wśród Ukraińców antypolską propagandę. Przecież oni jeździli po wsiach, nawet po zapadłych najmniejszych koloniach, i buntowali ludność, przygotowywali ludzi do rzezi. To musiało tak się skończyć.
Rzezią Polaków?
Tak. Nie rozgrzeszam rzezi, nie rozgrzeszam tych mordów, tego, co się stało. W 1943 r. miałem 19 lat, byłem dorosły i byłem o krok od śmierci. Od jesieni 1942 r. dochodziły do nas informacje, że na wschodnich terenach Wołynia zabijają Polaków. W różnych miejscach, pojedynczo. W marcu 1943 r. w naszej okolicy zabili Polaka, potem drugiego, trzeciego. Wiedzieliśmy, że coś strasznego się do nas zbliża. Wtedy też w naszych Iwaniczach Nowych, w których mieszkaliśmy, została utworzona polska konspiracja. Mój ojciec, który był nauczycielem, został dowódcą odcinka, w tej strukturze podziemnej podlegał Jerzemu Krasowskiemu, drugiemu nauczycielowi. Krasowski przychodził do nas do domu, siadaliśmy przy stole i planowaliśmy. W tych wsiach, w których była szkoła, nauczycielami byli Polacy i ze wszystkimi Polakami byliśmy w kontakcie. Jeździłem na rowerze z rozkazami i informacjami. I w końcu, w maju 1943 r., złożyłem przysięgę. Na jednym ze spotkań u nas w domu Krasowski i mój ojciec zaczęli mówić, że trzeba wybrać jedną polską wieś w okolicy i namówić wszystkich Polaków, żeby się do niej przenieśli. Chcieliśmy w jednym miejscu zgromadzić całą ludność polską, bo w ten sposób łatwiej byłoby się bronić. Wszyscy nauczyciele byli poinformowani, wszyscy wiedzieli, zaczęli rozmawiać z ludźmi i... Ale to już był przełom czerwca i lipca 1943 r. I nie to, że się Polacy zastanawiali, oni po prostu nie chcieli się zgodzić na to, żeby się przenosić.
Dziwi się pan? Musieliby wszystko zostawić.
Przecież w innych wsiach już nas mordowali. A oni nie chcieli zostawiać dobytku. Nie chcieli zostawiać zboża, które było jeszcze na polach. To było tuż przed żniwami. Ale tak, dziwię się. Większość z nich została bestialsko zamordowana, choć dobrze żyła z Ukraińcami. To byli nasi sąsiedzi. Przecież ja znam wszystkie ukraińskie piosenki. My się przyjaźniliśmy. Chodziłem nawet na zebrania ukraińskich nacjonalistów. Oni uważali nawet, że razem powinniśmy działać przeciwko Ruskim. Żyłem z nimi, uczyłem się. Ukraiński znam bardzo dobrze. Kto by się spodziewał, że oni będą mordować, że posłuchają tego, co mówią ludzie z UPA, co mówią banderowcy. Już kilka dni wcześniej po wsiach jeździli obcy. Furmanką, końmi, rowerami. Rozglądali się, wypytywali. Było czuć, że coś się dziwnego dzieje. Ojciec mój był przewidujący. Mówił, że może przyjść dzień, że trzeba nam będzie uciekać i musimy być do tego przygotowani. Wziął dokumenty, zdjęcia i spakował to wszystko w taki węzełek. Mówił, że w razie czego, bierzemy tylko to, a resztę zostawiamy.
A mama co na to?
Mama była bardzo zgodna. Bała się tylko o mnie. Pamiętam, jak ukraińska policja, utworzona za zgodą Niemców, aresztowała jednego z naszej organizacji. I ja się bałem, i mama się bała, że mnie tamten wsypie. Pytała, czy musiałem się w to angażować. Odpowiadałem, że innego wyjścia nie było. Zrozumiała. Byłem na zabawie u Czechów. Przy stole siedział ukraiński policjant i opowiadał, jak tamtego aresztowali. Kiwałem głową, słuchałem, a w środku wszystko we mnie kipiało. Myślałem, że zaraz mnie aresztują. Nagle wpada na zabawę inny kolega, wywołuje mnie i mówi, że tamten jest już wolny, że wystarczyło przekupić policjantów. Upiłem się ze szczęścia. Zresztą, Czechów też chcieliśmy wtajemniczyć w konspirację. Nie było jednak wiadomo, jak to im powiedzieć. Musi pani wiedzieć, że oni się lubili bawić. Organizowali potańcówki i ja do nich chodziłem. Znałem dobrze czeski. Miałem z niego piątkę w szkole. Wpadliśmy na pomysł, żeby wydawać gazetkę po czesku i w tej gazetce opisywać to, co się działo, jakie były zabawy, kto z kim, a do tego jakiś artykuł patriotyczny. Wydaliśmy takie dwie gazetki. I one były odczytywane podczas zabaw. Orkiestra przestaje grać i ktoś głośno czyta gazetkę. Ludzie słuchają.
Dlaczego tylko dwie?
Bośmy za późno zaczęli zajmować się tym rozbudzaniem czeskiego patriotyzmu. Przyszedł 11 lipca. To był zmasowany atak. Banderowcy zaatakowali jednocześnie trzy powiaty – włodzimierski, horochowski i kowelski, a do tego część łuckiego. Wszystkie polskie wioski, kolonie, osiedla o jednej godzinie. Sto sześćdziesiąt wsi. Jeszcze przed świtem, w zasadzie świt się już robił, ktoś zapukał do naszego okna. Obok naszego był dom Czechów, a za 400 metrów czeska wioska. Ojciec otwiera, a to człowiek z sąsiedniej kolonii Górów, dwa kilometry od nas. Zakrwawiony, ledwo żywy. Mówi: „Uciekajcie stąd, bo nas rżną”. Powyskakiwaliśmy z łóżek, ubraliśmy się i pobiegliśmy do czeskiej wioski. Zostawiliśmy dom otwarty. A ten człowiek poszedł do stacji kolejowej, bo tam byli jeszcze Niemcy. Pod ich ochronę. Pod ochronę okupanta. Rozumie pani?
Czesi byli niezagrożeni?
Wtedy nie. Banderowcy ich tolerowali. Kupowali od nich jedzenie. Schroniliśmy się w jednym domu. Za chwilę przychodzi Krasowski. Pojawiają się też znajomi Ukraińcy, w tym taki Martyniuk, który nie był nacjonalistą. Powiedział, że mamy siedzieć cicho, że będą nas osłaniać.
Kto?
On i jego koledzy Ukraińcy. Nie mieli broni, nie mieli też nic wspólnego z Banderą. Już naokoło się paliło. Ludzie z UPA jeździli z karabinami. Wiedzieliśmy, że Górów wycięli, że Zabłoćce wycięli. Małżeństwa mieszane, a było ich chyba 17, zostawili. Potem przyszli jeszcze raz w październiku i wymordowali też te polsko-ukraińskie rodziny. Tylko jedno małżeństwo się uratowało. Wiedzieliśmy, że miejscowa ludność im pomaga. Do wieczora tak siedzieliśmy. Naokoło było słychać krzyki, strzały. Teść Krasowskiego był Ukraińcem. Mówi, że nas jest tu za dużo, że trzeba nas podzielić. Zaproponował, że zabierze swojego zięcia i mnie do innej wsi. Mama była przeciw, ale poszliśmy. Umieścił nas w pokoiku. Po północy słyszymy turkot wozów. Przez okno widzimy, że przed domem zatrzymały się furmanki, a na nich ludzie z karabinami. I że wchodzą na podwórko.
Myśli pan, że ktoś was wydał?
Nie chcę wierzyć, że to był teść Krasowskiego. Ale musiał nas ktoś wydać. Wyskoczyliśmy przez okno i w ogród. Biegliśmy oddzielnie. Pamiętam, że wpadłem w jakieś konopie, potem w rów z wodą, zboże i biegłem przez to zboże, które zaraz powinno być koszone. Biegłem jak szalony. Gnałem. Nie wiedziałem, gdzie jestem. A chciałem dotrzeć do czeskiej wioski, do rodziców. Mówiłem pani, że nie ma przypadków w życiu. Słyszę szczekanie psa. Mojego Misia. Wszędzie bym go poznał. Takie dudniące szczekanie. Dochodziło z naszego domu.
W domu zostawiliście psa?
Tak. Nie mogliśmy go zabrać do Czechów. Nie mogłem też iść do naszego domu, bo tam mogli już być banderowcy. Obszedłem tylko dom szerokim łukiem i trafiłem do rodziców. Za jakiś czas przyszedł Krasowski. Zrobiło się rano, pojawił się Martyniuk, który powiedział, że nie dadzą rady nas obronić, że powinniśmy uciekać do miasta. Albo do Włodzimierza, albo do Sokala. Zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na stację.
Drogą?
Nie, wzdłuż łąki, ścieżką. Równolegle z nami, drogą, Ukraińcy. Patrzyli na nas, pilnowali, żeby nikt nas nie zaatakował.
Jaka była pogoda?
Chyba piękna. Chyba słońce. Przychodzimy na stację, a tam pełno ludzi, którym udało się uciec. Opowiadali straszne rzeczy o torturach, zabijaniu czym popadnie. Nie chcę mówić więcej. To jest nie do opowiedzenia. Chyba dopiero wtedy zrozumieliśmy, jaki to ma rozmach. Wtedy zrozumieliśmy, że to jest pogrom, że to wielki celowy atak, żeby wymordować Polaków. Czekaliśmy dosyć długo na stacji. Przyjechał pociąg towarowy. Udało nam się wejść i dojechaliśmy szczęśliwie do Włodzimierza. A tam pełno ludzi. Siedzą na trawnikach, chodnikach, murkach, wszędzie. Nie mają dokąd pójść. Wielu przecież nie miało nikogo znajomego w mieście. My mieliśmy. Przyjęli nas ojca koledzy, nauczyciele. Proszę popatrzeć na to zdjęcie.
Piękna dziewczyna.
Piękna i mądra. Wanda. Proszę czytać, co tu jest napisane na odwrocie.
„Bierz Władku przykład ze mnie. Śmiej się. Śmiej. Pamiętaj, że wszystko ma swój koniec. Że też się skończy. Będziemy znowu wszyscy razem. Ceń życie. Bo świat jest taki piękny i stoi przed nami otworem”.
Profesor Filar płacze.
Zginęła na minie. Koleżanka ze szkoły. Kochałem się w niej, bujałem się w niej... Dała mi to zdjęcie zaraz po tym, kiedy dostałem rozkaz od konspiracji, 14 grudnia 1943 r., by pojechać do Maciejowa, gdzie w niemieckich koszarach był zorganizowany polski batalion Schutzmannschaft (czarna policja; ochotnicze oddziały policji pomocniczej, działające w czasie II wojny na podbitych przez III Rzeszę terenach ZSRR – red.) i tam pełnić funkcję kierownika kancelarii. Wiedziałem, że jadę w paszczę lwa. Pamiętam, że byłem smutny, czułem, że mogę nie wrócić. I dlatego ona dała mi zdjęcie. Potem całą partyzantkę nosiłem ją na piersi. Ośmiu nas było w komórce konspiracyjnej. 15 stycznia 1944 r. wydano rozkaz mobilizacji polskich sił okręgu w ramach akcji „Burza”. Przyszedł do nas łącznik z rozkazem: wyprowadzić batalion na południe od Kowla. Nie zastanawialiśmy się długo. O 11 w nocy, z 20 na 21 stycznia, wszedłem na salę, w której mieściła się cała kompania. Uzbrojony. Proszę pamiętać, że to była rocznica wybuchu powstania styczniowego. Obudziłem żołnierzy. Mówię: koledzy, przyszedł czas, że musimy iść walczyć o ojczyznę tak, jak kiedyś walczyli w powstaniu styczniowym. Kazałem zachować spokój, idealną ciszę, zebrać się i słuchać rozkazów. Trzeba było też ściągnąć patrole, które były wysłane, bo przecież nie można było ludzi zostawić, bo Niemcy by ich rozwalili. Utworzyliśmy zespoły. Trzeba było załadować broń, żywność, wszystko. Każdy z nas miał zadanie. Do tego czterech Niemców trzeba było rozbroić. Myśmy ich nie zabili. Tylko zamknęliśmy ich. I wyprowadziliśmy cały batalion, 450 osób. Mróz, 20 stopni, śniegu prawie po pas. Dzisiaj bym się bał. Wtedy o strachu nie myślałem. Może dlatego że miałem 20 lat. Batalion przeszedł w szeregi Armii Krajowej, w szeregi formowanej właśnie 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. W mojej kompanii dowódcą był „Motyl”, Zbigniew Ścibor-Rylski, a ja zostałem jego prawą ręką. Pisałem rozkazy i je odczytywałem, prowadziłem ewidencję. On mnie nazywał swoim sekretarzem.
Mieliście wtedy trzech wrogów: UPA, Sowietów i Niemców.
Rzeź wołyńska to była pewna podstawa, na której żeśmy działali, będąca motorem dla naszej dywizji.
W odwecie, w zemście?
Nie. Myśmy nie zabijali Ukraińców, nie wchodziliśmy do wsi i nie mordowaliśmy ludzi. Nie działaliśmy tak jak UPA, jak banderowcy, którzy metodycznie mordowali Polaków. Mogę pani pokazać nasze rozkazy. Nam nie wolno było wejść do ukraińskiej wioski i rozprawić się z bezbronną ludnością. Za to była kara śmierci. Kara śmierci, rozumie pani.
Historycy ukraińscy wskazują, że odziały AK mordowały ludzi w ukraińskich wioskach.
Część ukraińskich historyków uważa Banderę za bohatera i neguje rzeź wołyńską. I tu nie ma miejsca na dyskusję. Nie ma i koniec. A wracając do pani pytania o zemstę. W naszej dywizji był rotmistrz z bogatą, piękną historią, służył w Legionach, potem był w Kowlu, w Dowództwie Okręgu Wojewódzkiego AK. Okazało się, że namawiał kilku żołnierzy, którzy tak jak on stracili bliskich w rzezi, by mordować Ukraińców we wsiach. Efekt był taki, że sąd wojenny skazał go na karę śmierci. Został rozstrzelany. Nie było taryfy ulgowej. I proszę mi wierzyć, że nie wszystkim się to podobało. Bo wielu było takich, którym Ukraińcy pomordowali rodziny. Ale dowódcami kompani i batalionów byli oficerowie przedwojenni. Dyscyplina panowała jak za II RP. Dywizja liczyła 6,5 tys. osób, siedem czy osiem pełnych batalionów, dwa szwadrony, dwa szpitale, saperzy, łączność. To nie było jak na Wileńszczyźnie, że oddzielne brygady, które liczyły po 80–100 osób, które walczyły trochę na własną rękę. U nas dowódca batalionu nie mógł działać bez porozumienia z dowództwem dywizji. Tam, gdzie się pojawialiśmy, odsuwaliśmy Niemców i UPA. Tam, gdzie byliśmy my, zaraz pojawiali się ludzie, którzy wcześniej stamtąd uciekali przed banderowcami. Byli wyznaczani wójtowie, sołtysi, były organizowane młyny, żywność się magazynowało. Do tego za jedzenie płaciliśmy prawdziwymi pieniędzmi. Dowództwo Dywizji miało swoją kasę. Dużą. Mogę pokazać. Mam tu dokumenty: 36 530 zł, 141 129 reichsmarek, 24 180 dol. papierowych, 5510 rubli w złocie. Nie, nie miałem wszystkiego przy sobie. Pieniądze były porozdzielane. Mieli je dowódcy batalionów i dowódcy kompanii.
Trzy razy byliśmy okrążeni przez Niemców. Pełne okrążenie. I się przebijaliśmy. Byłem we wszystkich tych walkach. Nie wszyscy byli. Niektórzy po prostu nie dawali rady.
Strach?
Strach i brak wiary. Przy pierwszym okrążeniu byłem bardzo blisko Włodzimierza, w którym byli jeszcze moi rodzice. Mogłem uciec do nich. Niektórzy właśnie tak zrobili. Nie w naszej kompanii, w innych. Od „Motyla” się nie uciekało. Ścibor-Rylski dbał o żołnierzy. Nawet nie ma pani pojęcia, jak dbał. Przez sześć miesięcy spałem z nim pod jednym kocem. Mam tu zdjęcie z jego 80-lecia. Wygląda jak chłopak. Znałem jego żonę. Pracowała w wywiadzie AK w czasie okupacji. Miała niemieckie korzenie, urodziła się w Berlinie. Jeździła po całej Europie. Przyczyniła się do wykrycia tego wielkiego okrętu niemieckiego Tirpitz ukrytego we fiordach norweskich. Wspaniała kobieta.
Ale to Sowieci was rozbroili.
Sowieci tylko patrzyli, żeby zabić nam któregoś z dowódców. Kapitana Władysława Kochańskiego „Bombę” przewieźli przez front do Moskwy. Innego zaprosili na uroczystość rocznicy rewolucji i kiedy namawiali go do tego, że przystał do nich, a ten odmawiał, to już do nas nie wrócił. Zabili go. Kiedy 25 lipca 1944 r. podstępem rozbroili naszą dywizję pod Skrobolem, nie miałem dokąd wracać. Rodzice pojechali do Warszawy, tam od 1 sierpnia byli w powstaniu warszawskim. Przeżyli powstanie na Woli. Ja znalazłem się w Lublinie. I jak pani wie, później w Ludowym Wojsku Polskim robiłem karierę naukową. I to też jest kawał historii. Do 1948 r. myślałem, że wszystko idzie dobrą drogą. Mieliśmy u siebie kapelanów. Rano była zbiórka i śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze”. Wieczorem capstrzyk, śpiewaliśmy „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. I w sztabie generalnym, i u nas byli oficerowie przedwojenni. Poza tym nie było żadnych służb informacyjnych. Wszystko się skończyło, kiedy przyszedł Rokossowski. Pojawiały się plakaty „AK – zapluty karzeł reakcji”. W Lublinie takie wisiały. Byłem tym zaplutym karłem reakcji.
Kiedy pan pierwszy raz powiedział o rzezi wołyńskiej?
Publicznie? Na emeryturze. W 1992 r. Po wojnie o Wołyniu nic nie można było mówić. O Armii Krajowej też nie. Większość moich współpracowników nie wiedziała, że byłem w AK, nie wiedziała, że uniknąłem rzezi na Wołyniu. Robiłem sobie notatki, żeby nic nie zapomnieć, żeby nie uleciał z pamięci żaden szczegół.
My nie wchodziliśmy do wsi i nie mordowaliśmy ludzi. Nie działaliśmy jak UPA, jak banderowcy. Mogę pokazać nasze rozkazy. Za to była kara śmierci. Kara śmierci, rozumie pani