Najnowsza książka Wojciecha Tochmana o Kambodży to kolejne ogniwo cyklu wcześniejszych reportaży - "Jakbyś kamień jadła" o Bośni oraz "Dzisiaj narysujemy śmierć" - o Rwandzie. Trzy różne miejsca, trzy różne kultury, trzy religie, na trzech kontynentach. Łączy je doświadczenie historyczne - zarówno w Bośni, Rwandzie jak i w Kambodży w ciągu ostatniego półwiecza doszło do ludobójstwa. We wszystkich tych krajach żyją ludzie, którzy je pamiętają.
"Interesuje mnie jak sprawcy i ofiary ludobójstwa żyją obok siebie. Tak dzieje się w Bośni, w Rwandzie i w Kambodży. Agresorzy nie przyszli tam z zewnątrz, zza granicy. Kaci żyli od pokoleń w tym samym kraju, co ofiary. I nadal tam żyją. W Bośni i Rwandzie sąsiedzi zabijali sąsiadów, w Kambodży było inaczej. Na początku ludobójstwa, w kwietniu 1975 roku, większość została wysiedlona ze swoich miejsc zamieszkania. Rzadziej rozdzielano rodziny, za to sąsiadów niemal zawsze. Ludzie pochodzący z tej samej wsi trafiali do różnych, często odległych prowincji. Gdy w 1979 roku, dzięki interwencji Wietnamu, zabijanie w Kambodży się zakończyło, ocalali wracali do domów. Nikt nie wiedział, co w ciągu ostatnich czterech lat robił najbliższy sąsiad. Wszyscy wyglądali źle, byli wychudzeni, pokaleczeni, bali się własnego cienia i nie zadawali pytań. Wszyscy mówili, że są ofiarami. I dzisiaj często Khmerzy nie wiedzą, czy ich sąsiad nie był Czerwonym Khmerem.
Jak podkreślał reporter, nie wrócił do domu co siódmy obywatel Kambodży. Na polach śmierci, w więzieniach i obozach pracy, w wyniku głodu, który nastąpił po zniszczeniu przez system Pol Pota struktur gospodarczych, zginęło około miliona Khmerów. Zagładzie uległa niemal cała krajowa inteligencja - potrzeba noszenia okularów w tamtych czasach mogła oznaczać wyrok śmierci. To między innymi dlatego dzisiaj 20 proc. obywateli Kambodży to analfabeci. Przekłada się to tragicznie na codzienność kraju. W jednej z opisywanych przez Tochmana historii wiejski znachor, domorosły fanatyk zastrzyków, zakaził wirusem HIV spory procent swoich pacjentów. Nikt nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, nikt nie wie, co robić dalej.
Czasy, gdy Khmerzy zabijali Khmerów pozostały do dziś nierozliczone. "Działa tam od ponad dziesięciu lat międzynarodowo-kambodżański trybunał, ale udało się skazać zaledwie kilka osób, liderów ludobójstwa. Z każdym rokiem sprawców jest coraz mniej, umierają. Jeśli gdzieś, przypadkiem wyjdzie na jaw informacja, że sąsiad za Pola Pota jednak mordował, to zawsze zaczyna się podobne tłumaczenie: ja tylko wykonywałem rozkazy, zabijałem, bo mi kazali, jakbym tego nie zrobił, to sam bym zginął"- wyjaśnił Tochman.
"Jestem skłonny zgodzić się, że kat też mógł być ofiarą. W rozmaitym znaczeniu - na przykład sam mordował, ale i jemu zamordowali najbliższą rodzinę. Albo miał 12 lat i kazano mu zabijać. Dzieciom kazali pilnować upraw. Ludzie umierali z głodu, więc zakradali się na plantacje, by ukraść jakiś owoc albo warzywo. Dzieci ich wypatrywały, donosiły, co oznaczało wyrok śmierci. Zwykle wykonany natychmiast. Dziś te dzieci mają ponad 50 lat. Są katami. Ale czy także ofiarami? Ludzie wciąż uczciwie o tym nie rozmawiają ani w domach, ani wśród sąsiadów, ani w środkach masowego przekazu. W przestrzeni publicznej nie było chyba żadnej debaty nad tym, co Khmerzy zrobili Khmerom. Próbują o tym mówić artyści. Khmerska sztuka bez wątpienia pamięta i rozlicza się z Czerwonymi Khmerami. Ale sztuka, to nie trybunał" - powiedział reporter.
"Pianie kogutów, wycie psów" to opowieść o społeczeństwie po traumie, nadal żyjącym w strachu, gdzie ludzie nie rozmawiają o uczuciach, nie okazują ich, bo lepiej się nie wychylać, nie zwracać na siebie uwagi. Ofiary wstydzą się tego, co im zrobiono, młodzi wolą o tym nie rozmyślać, bo taka wiedza nie ułatwia życia. "Młodsze generacje nie zdają sobie sprawy, że i one - choć w latach 70. nie było ich jeszcze na świecie - są ofiarami Pola Pota. W mojej książce mówią o tym lekarze psychiatrzy z Phnom Penh. Trauma ludobójstwa jest dziedziczona z pokolenia na pokolenie, o czym zresztą wiadomo nie od dzisiaj i nie tylko z Kambodży. Tamto kładzie się cieniem na codziennym życiu, wpływa na międzyludzkie relacje. W domu, w szkole w pracy, na ulicy, na bazarze – wszędzie. W powietrzu wiszą pytania, których nikt nie ma odwagi zadać" - mówił Tochman zastrzegając, że nie daje sobie prawa do oceny - ani swoich rozmówców, ani społeczności. Dlatego starał się oddawać w swojej książce głos bohaterom. To oni oceniają swój kraj i swoich rodaków.
Chorzy psychicznie to najsłabsi członkowie społeczeństwa, a ich los bywa barometrem relacji międzyludzkich i stanu działania państwa. Tochman opisuje działalność niszowej organizacji lekarskiej, TPO, która prowadzi kampanię "Zerwać łańcuch". To dosłownie kilku psychiatrów, którzy pomagają chorym uwięzionym przez rodziny. Bliscy zamykają w klatach tych chorych, którzy byli niebezpieczni dla otoczenia. I chore kobiety, także te, które nikomu nie zagrażały. Bo w Kambodży jest jasne, że chora psychicznie kobieta stanie się ofiarą gwałtu, a jej dziecko urodzi się z piętnem. Aby tego uniknąć, jest zamykana w klatce.
Leczenie dostarczane przez medyków z TPO zwykle przynosi dobre efekty, chorzy wracają do życia, rodziny otwierają klatki. W opowieści Tochmana chorzy psychicznie stają się symbolem podświadomości całego społeczeństwa, trzymanej w zamknięciu, otoczonej strachem. "To nie jest książka o chorych psychicznie, to książka o chorej wspólnocie. O zniszczonych więziach" - mówi Tochman.
Czy istnieje jakiś wspólny mianownik pomiędzy tragediami Bośniaków, Rwandyjczyków i Khmerów? "To trzy wspólnoty po traumie. Każda jest inna. Ale jestem przekonany, że bez względu na różnice kulturowe, religijne i ekonomiczne ludzie na całym świecie, choć są bardzo różni, są do siebie również bardzo podobni. Wszyscy cieszymy się i cierpimy tak samo" - mówi reporter. Podobieństwo jest też w tym, że żadna społeczność nie jest też z góry zabezpieczona przed tragedią, gdy sąsiedzi zaczynają się wzajemnie mordować.
Książka "Pianie kogutów, wycie psów" ukazuje się nakładem Wydawnictwa Literackiego.