- Kiedy czułam się upieprzona domem, samotna, bez pomocy i zniechęcona, odkryłam wolność w pisaniu. Pisałam, gdy miałam trochę wolnego, w SZCZELINACH CZASU. Te szczeliny są bardzo ważne, w tamtych czasach przenikała przez nie wolność. To szczeliny w żelaznej kurtynie. Z upadkiem Peerelu, o którym piszę w ostatniej książce, na powrót odzyskaliśmy wolność. Dzisiaj jesteśmy w tej wolności tak mocno osadzeni, tak do niej przyzwyczajeni, tak jej pragnęliśmy, że wydaje się oczywista i dana nam raz na zawsze. A tak nie jest. Jednak myślę, że większość z nas nie da jej sobie odebrać - mówi Krystyna Kofta w rozmowie z Agnieszką Fedorczyk.
Krystyna Kofta "W szczelinach czasu" / Media

Agnieszka Fedorczyk: Co dał ci PRL, a co zabrał?
Krystyna Kofta: Urodziłam się w czasie wojny, dorastałam w czasach stalinizmu, nie wiedziałam, że może być inaczej. Czasem podsłuchałam, o czym rozmawiali rodzice, wspominając świat sprzed wojny, który mnie wydawał się jakiś magiczny, całkiem inny. Dopiero jako 12-13-latka rozumiałam więcej, bo w domu mówiło się więcej o tym, jak było wcześniej. Peerel zabrał wiele moim rodzicom. Dziadek i ojciec mieli w Berlinie fabrykę, którą po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku przenieśli do Poznania, byli jeszcze bogaci. Ale moje postrzeganie tamtego ich świata, nie dotyczyło bogactwa, raczej tego jak oni wcześniej żyli. Kiedy słyszałam, że rodzice przed wojną wsiadali w piątek w pociąg i jechali z Poznania do Berlina na premierę opery, nie rozumiałam tego. Bo po wojnie w ogóle nie ruszali się z Poznania. Nie wyjeżdżali nigdzie za komuny, bo trzeba było mieć paszport, bo ojciec bał się ujawnić, że mamy rodzinę w Niemczech i we Francji i o tym, długo nie wiedziałam. Dowiedziałam się później i wtedy rozumiałam już, co mogłabym mieć, gdyby nie komunizm. Komuna zabrała ludziom wolność zarówno w sensie gospodarczym, kulturalnym, jak i możliwości poruszania się po świecie. Zabrała to także mnie.

Czym jest dla ciebie jest wolność? Wolność od czegoś i wolność do czegoś?
To jest trudne pytanie… Kłania się Erich Fromm i jego „Ucieczka od wolności”. Często słyszę jak kobiety mówią: „jestem wolna, mam kasę, auto, prawo jazdy, mogę pojechać dokąd zechcę”. Mówią tak do mnie bo dziwią się, że ja tego nie mam. Nigdy nie mieliśmy auta, nie mam prawa jazdy. Nie jeździłabym dobrze, wiem o tym. Niech każdy robi to umie. Owszem, to jest pewien rodzaj wolności, choć wydaje się iluzją. Nie uciekniesz od tego co cię dręczy wsiadając do auta. Horacy pisał: „Którzy pływają po morzach odmieniają klimaty, ale nie myśli”. To sedno. Musze wykonać podróż wewnętrzną, zmemłać przetrawić i wyrzucić udręki. Dla mnie ważna jest i zawsze była, wolność od czegoś co wisi nade mną i nad bliskimi, czego się boję. Wolność to dla mnie brak lęku przed niebezpieczeństwem, które zgotował ci ktoś inny. Rozumiem, chociaż nie całkiem, bo nie zgadzam się na to, to że człowiek choruje, umiera. Uważam, że śmierć i choroba w dużym stopniu ograniczają wolność. Wiem dobrze, bo przez to przeszłam. Powtarzałam sobie: najgorsze jeszcze przede mną, aż zrozumiałam, że to nie ten kierunek, że może być lepiej. Choć na krótko. Podczas choroby starałam się być wolna, ale było to trudne. Jesteś uwięziona w ciele, które bardzo cierpi. Miałam bóle tak straszne, że nie mogłam się ruszyć. Mąż siedział przy mnie i trzymał mnie za rękę. Syn często przychodził. Miałam ważne wsparcie. Środki przeciwbólowe nie pomagały. Zresztą brałam ich za mało, bałam się, że zamulą mi umysł. Po każdej chemioterapii dwa dni wyjęte z życia.

A twoja wolność w Peerelu, gdy byłaś dzieckiem, dziewczyną i młodą kobietą?
W Peerelu, w dzieciństwie Wolność zagrożona była przez zewnętrzne niebezpieczeństwo, przez komunę, ten ciągły strach, opisałam wcześniej w „Wiórach” i w „Autobiografii”. Ten mój strach musiał się znaleźć również i w książce najnowszej, bo był on w czasach peerelu obecny w moim życiu. Ale to nie było tak, że jako dziecko budziłam się codziennie rano ze strachem i z krzykiem, że moja wolność jest zagrożona. Bałam się wtedy, kiedy trzeba było się bać: kiedy wiedziałam, że ojcu grozi zawał, kiedy słyszałam, że boi się domiaru, kiedy dowiedziałam się, że ojciec naszego kolegi z podwórka powiesił się, bo nie był w stanie spłacić przyznanego mu domiaru. Rodzice mnie chronili, byli obok, latałam po podwórku, byłam szczęśliwa, dużo się wygłupiałam. Wiesz jak to jest, nieba dzieciństwa są bardziej niebieskie.

To samobójstwo i inne, których byłaś świadkiem często się przewija jako temat w twoich tekstach, książkach, opowiadaniach, felietonach…
Dzieci nie rozumieją samobójstwa, nie wiedzą co człowieka pcha do tego, by targnąć się na życie, ale gdy są tego świadkami, wywiera to na nich ogromne wrażenie. O samobójstwie wiedziałam z katechizmu, że jest grzechem. Chociaż nie rozumiałam, dlaczego człowiek, który jest w tak strasznej rozpaczy, który targnął się na życie, ma być jeszcze za to ukarany. Nie mogłam tego pojąć. Nie bardzo też wierzyłam w piekło, które za ten czyn grozi. Kolejne samobójstwo koleżanki z liceum przeżywałam bardziej świadomie. Moją wolność ograniczały różne lęki, ale ograniczali ją także rodzice. Zwłaszcza matka, która była tym złym policjantem, pilnowała mnie i na nic mi właściwie nie pozwalała. Ojciec wydawał się dobrym policjantem, wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że to taki podział ról. Nie mogłam swobodnie spotykać się z koleżankami, o kolegach nie wspominając. Nie mogłam do nikogo chodzić ani zapraszać do domu. Rodzice mi na to nie pozwalali.

Dlaczego?
Na początku nie wiedziałam dlaczego, domyśliłam się dopiero gdy dorosłam. Nie mogłam nikogo zapraszać do siebie, bo mieliśmy tylko jeden pokój, w którym było wszystko: warsztat ojca, nasza wspólna sypialnia, mój stół do odrabiania lekcji, jadalnia. Rodzice wstydzili się tego. Biedy. Nasza sytuacja była inna, niż tych, którzy byli biedni też wcześniej, przed wojną, jak i teraz. Takich ludzi było bardzo dużo, rozmawialiśmy o tym w domu. Ojciec w jakiś sposób doceniał to, co zrobiła komuna dla najbiedniejszych. To, że ludzie nie chodzili teraz głodni, nie umierali z głodu, że wszyscy mieli możliwość nauki, że zlikwidowano analfabetyzm, który ojciec znał, bo jeździł czasami po kraju i spotykał się z tym. Ojciec był „przedwojennym burżujem” i kapitalistą, ale był czuły na to, co działo się w społeczeństwie. Po wojnie sam doświadczył biedy, nigdy na nią narzekał. Napisałam w ostatniej książce, że równo podzielona bieda mniej boli. Dotarło to do mnie. Nigdy nie słyszałam słowa skargi. Mieszkaliśmy kątem u mojej ciotki, gdzie rodzice czekali, aż rząd przydzieli im mieszkanie. Nie przydzielił nigdy.

W najnowszej książce wracasz do poznańskiego podwórka czasów stalinizmu, opisywanego wcześniej w powieści „Wióry” i w „Autobiografii”. Dlaczego?
Wracam do mojego dzieciństwa, zwracając się po trosze do nowego pokolenia, które nie wie co to znaczy być tak bardzo ograniczonym, jeśli chodzi o wolność. To podwórko to była nasza wolność. Duże podwórze, dookoła wysokie kamienice. Bramy, klatki schodowe, cały świat dziania się. Znam sporo młodych ludzi, rozmawiam z nimi o tym. Studenci, studentki i doktorantki, doktoranci mojego męża, czytali moje dzienniki. Niektórych te czasy zafascynowały, zazdrościli nam wspólnoty, tej bliskości właśnie. Mówili, że ich rodzice też przeżywali Peerel a nic im o tym nie opowiadali. Jako dziecko wiedziałam, że mąż ciotki siedział w więzieniu, za dowcip o Stalinie. Ktoś usłyszał ten dowcip i doniósł. Wiedziałam, że nie mogę o tym mówić zaufanej przyjaciółce i przyjacielowi na podwórku. Oni mnie nie wydadzą. Byłam pewna. Wuj wyszedł z więzienia po trzech latach, z odbitymi nerkami, próbowano mu też więzieniu wmówić, że jest członkiem jakiejś nielegalnej organizacji. Nie udało im się. Nigdy nam tego dowcipu nie powtórzył. Nie wiedzieliśmy za jaki dowcip siedział i stracił zdrowie. Nie możemy dopuścić, by podobna sytuacja się powtórzyła. Na straży naszej wolności stoi prawo. Trójpodział władzy. KON- STY-TU-CJA. Łamanie tych zasad może się źle skończyć. W takim kierunku nie możemy iść. Wszyscy jesteśmy za to odpowiedzialni. Nie wolno odpuścić. I do tego dopuścić. Jako dziecko, wiedziałam, że ograniczenie wolności, może być też i takie, że ktoś siedzi w celi. Bałam się, że gdyby na ojca spadł domiar i on by go nie spłacił, też trafiłby do więzienia. Gdyby go zamknęli, z tą jego ciężką astmą, przebytymi zawałami, nie wytrzymałby tego. Bałam się o niego, tego że w celi nie ma otwartego okna, (tak jak u nas w domu lufcik otwarty dzień i noc, latem i zimą), i że on tam umrze. To, że człowiek siedzi w zamknięciu, bez powietrza, wydawało mi się straszne. Pewnie stąd wzięła się później moja klaustrofobia.

Domiar, czyli dopłata. Kto i za co go dostawał?
Domiar dostawała głównie prywatna inicjatywa, czyli drobni prywaciarze – właściciel warsztatu krawieckiego, szewskiego. Złotnik, właściciel cukierni – chociaż to było już coś większego. Domiar mógł się wziąć z donosu. Ktoś mógł donieść, że szewc za zrobione buty, a krawiec za uszyty płaszcz, bierze więcej niż jest wyznaczone w cenniku. Cenniki były ustalone odgórnie, przez władze państwowe. Te ceny były bardzo niskie, każdy więc brał trochę więcej, żeby przeżyć. Domiar dostawali wszyscy, którzy pracowali prywatnie, a nie - jak mówiła moja matka „na państwowym”. Państwowa robota była taka, że się szło na osiem godzin dziennie do zakładu pracy, dostawało się za to pensję i miało się spokój. Moi rodzice jako prywaciarze nie mieli odpoczynku, pracowali na okrągło, żeby się utrzymać. Było nas w domu troje – starszy brat i siostra. Kiedy oni poszli do pracy, było troszkę lżej.

Powiedziałaś o wolności od lęku. A co wolnością do…?
Chciałam wolności do tego, by móc decydować o sobie. I zaczęłam decydować o sobie wcześnie. Często mówię i opisuję zdarzenie, które dało mi pojęcie o mojej wewnętrznej sile. Zmieniłam szkołę średnią bez wiedzy rodziców, a miało to miejsce w latach 50. To był przejaw wolności do tego, czego ja chcę. Rodzice, zwłaszcza matka, chcieli zrobić ze mnie, dobrze wychowaną panienkę, jak to czynili przed wojną bogaci rodzice. Wysłali mnie wiec do żeńskiej szkoły, żebym była wierząca, dobrze się uczyła i zdobywała wykształcenie. Miałam niecałe 15 lat, jak zmieniłam tę szkołę na liceum plastyczne.

Bez zgody rodziców, sama wszystko załatwiłaś? Jak to się udało?
To było tak niespotykane, że nikomu nie przyszło do głowy - ani dyrektorowi, ani rodzicom, że dziecko może przyjść samo do nowej szkoły, z rysunkami pod pachą i powiedzieć „chcę się teraz uczyć tutaj”. Powodem tej zmiany było to, że w drugiej klasie liceum przyszła nowa nauczycielka, od matematyki, która mnie nie lubiła i ja też jej nie lubiłam. Teraz nazywa się to mobbing. Moja koleżanka z klasy była tak mobbingowana, że popełniła samobójstwo. Wywarło to na mnie takie wrażenie, że nie chciałam dłużej być w tej szkole. Ta zmiana wyszła mi na dobre. Dyrektor liceum plastycznego, Edward Kurzyński był wspaniałym człowiekiem. Po obozie. Powtarzał mi „mów prawdę, nie bój się”. Zawdzięczam mu także to, że zdałam maturę, bo nie wiem czy zdałabym ją w Zamojskiej [liceum im. Zamojskiej], choć to było świetne liceum, nie dla mnie te klimaty. Dobra była polonistka, plastyczka, niestety miałam ciągłe przeboje z matematyczką. Brakowało mi też chłopaków, byłam przyzwyczajona do męskiego towarzystwa od czasów podwórka i ta jednopłciowość wydawała mi się sztuczna.

Przez pół roku udało ci się ukryć zmianę szkoły. Rodzice musieli ci jednak ufać…
Ufali, bo nie wiedzieli. Byłam straszną kłamczuchą. Musiałam nią być. Nie powiedziałam im o zmianie, bo bałam się, że cofną mnie do szkoły, z której uciekłam. Gdybym oficjalnie przyszła i powiedziała, że chcę się przenieść, nie zgodziliby się. W moim domu artyści to było samo zło, ruja i poróbstwo. No więc liceum plastyczne odpadało. Zwłaszcza dla matki. Artystki, piosenkarki, aktorki to kobiety, które „łatwo schodzą na złą drogę”, tak uważała.

Ta cecha twojej matki bardzo cię irytowała, co czuje się w twoich książkach.
Straszliwie. Zwłaszcza później, kiedy zaczęły się sprawy damsko-męskie. Podobałam się chłopakom – blondynka, długie włosy, długie nogi, szczupła. Kręciło się wokół mnóstwo chłopaków, przychodzili pod okno. Jeden nawet grał na gitarze serenady. Ojciec mówił wtedy „o, jakiś jaźwiec znów gra”. Matka strasznie się o mnie bała. Nie uświadomiła mnie w kwestii dojrzewania w ogóle. Szkoła też nie. Nie wiedziałam nic o seksie, i źle się to dla mnie skończyło. Mój pierwszy raz był tak fatalny, że na kilka lat zamroził moją seksualność. Opisuję to zdarzenie w „Autobiografii”. W tamtych czasach seks był strasznym tabu. W peerelu o seksie się nie gadało, ale jednak się go uprawiało. Piszę o tym także „W Szczelinach czasu”.

Koleżanki też były tak słabo uświadomione?
Spośród dziewczyn, które znałam, moich koleżanek, bardzo wiele przechodziło inicjację kiepsko, właśnie z powodu niewiedzy. Byłam dzieckiem starszych rodziców, przedwojennych, ojciec urodził się w 1901 roku, a matka 1902. Moje starsze rodzeństwo wyglądało jak moi rodzice, a rodzice jak dziadkowie. Matka się nade mną wytrząsała, jak mówiły moje koleżanki. A jednocześnie byłam jej i ojca oczkiem w głowie. „Ty to możesz wszystko”, mawiała matka. Z jednej strony, bała się, że mogę wpaść w złe towarzystwo, a z drugiej, uważała, że jak się za coś zabiorę, to potrafię osiągnąć wszystko, co chcę. Dało mi to rodzaj wolności, takiej siły, dzięki której wiedziałam, że sobie w życiu poradzę. To był mój pozytywny bagaż, w jaki rodzice mnie wyposażyli, ich wiara we mnie.

Lubiłaś chłopaków. Później przyjaźniłaś się z Januszem Głowackim, przystojniakiem i playboyem. Ty atrakcyjna mężatka. Czy w przyjaźni między kobietą, a mężczyzną nie iskrzy?
Ależ iskrzy i to bardzo! I nawet powinno. Iskrzyło i to było fajne, ale nie było to podstawą naszej przyjaźni, która przetrwała 40 lat. Janusz był uroczy dla kobiet. Lubiły go. Mówiłam o tym, już kilka razy, bo po śmierci Głowy wszyscy o to pytają. Temat zrobił się na chwilę modny. Dla mnie to jest dziwne. Umarł pisarz, jestem pisarka, a ciągle jakieś podchody, czy coś było czy nie było. Jeśli miewał wiele romansów to jego sprawa. Byłam poza tym konkursem.

Mirek, twój mąż, nie był zazdrosny?
Nie wiem, chyba nie. Chociaż… O matko, to było sto lat temu! Tego dnia, kiedy poznałam Janusza w „Spatifie” i rozmawialiśmy długo przy stoliku, w pewnym momencie podszedł do nas Mirek z Jonaszem, swoim bratem, żeby mnie odciągnąć od ulubieńca pań. Chyba jednak Mirek był trochę zazdrosny, choć był bez reszty zajęty swoją pracą naukową. Musiałam mieć swoje towarzystwo. Przyjaciele ratowali mnie przed kryzysami.

Wolność, bywa że łączy się samotnością. Odczuwałaś samotność?
Samotność towarzyszy każdemu kto pisze. Nie chciałam się jej pozbyć. Chodziło mi o zwykłą pomoc w domu. Doraźne sprawy. O równe prawa. Choć czasy były inne. Pół wieku temu nie było nawet mowy, żeby facet „pomagał”. To było niemęskie. Mąż musiał być macho i tyle. Mirek robił karierę, pisał doktorat, więc kiedy urodził się nasz syn Wawrzyn, wszystko musiałam robić sama. Czułam się upieprzona, używałam tego słowa w swojej głowie, mówiłam o tym Mirkowi, że czuję się upieprzona, kiedyś zadałam mu pytanie: „czy to dziecko jest moje, czy nasze?” Zajmując się domem i dzieckiem znalazłam dla siebie tę SZCZELINĘ CZASU. Odkryłam wolność w pisaniu. W tytule „W szczelinach czasu” chodzi o szczeliny mojej wolności. Przez te szczeliny przenikała wolność. Dlatego kosztem snu, czy tego, że po zrobieniu wszystkiego w domu i przy dziecku, gdy mogłabym chwilę odsapnąć i nie robić nic, siadałam do pisania albo rysowania.

Odnalazłaś wolność w sztuce i w pisaniu? To było to „coś swojego”, co się pojawiło w filmie „Femina”?
Tak, to „coś swojego”, co każdy, każda, co wszyscy powinniśmy mieć. Odnajdywałam i nadal odnajduję, choć teraz inaczej. Wtedy rysować mogłam nawet bardzo zmęczona, a do pisania musiałam mieć w miarę wypoczęty umysł. Starałam się, rysując i pisząc, zrzucić z siebie rozmaite złogi, które były we mnie – samotności, niechęci, poczucia krzywdy. Potrzebowałam zająć się czymś, co było tylko moje, i było to pisanie. Redaktor wydawnictwa „Nowe książki”, Andrzej Bernat, powiedział kiedyś, że z moich książek, nawet z debiutu, przebijała się wolność, mimo, że opisywały i były pisane w Peerelu. Dzisiaj mój mąż pomaga mi bardzo dużo, ile nigdy wcześniej, wiele robi sam z siebie. Nawet zdarza się, że coś mi uprasuje! Jednak jego praca, nawet dzisiaj liczy się bardziej niż moja. To mnie wkurzało i wkurza, chociaż powinnam się od niego uczyć. Dlatego uważam, że związek ogranicza wolność.

Każdy związek ogranicza wolność?
Każdy? Może nie. Silny tak. Ale jeśli jest miłość, bliskość to przyjmujesz te ograniczenia i możesz z nimi żyć. Jeśli nie ma miłości, ani bliskości, to związek traci sens, bo pozostają tylko ograniczenia. Związek ogranicza nie tylko kobietę, chociaż ją bardziej. Ogranicza też mężczyznę, bo mógłby przecież biegać sobie z kolesiami na piwo, byłby wolny, miałby dochodzące panienki, a tak musi być z tobą w domu. Może nie musi, może chce. Mężczyzna ma w związku więcej wolności niż kobieta, jeśli nie jest prawdziwym partnerem. Chociaż teraz się to trochę zmienia.

Kim jest dla ciebie prawdziwy partner?
Uważam, że mój mąż bywa prawdziwym partnerem. Jest nim, dopóki nie wciągnie go robota, którą musi wykonać. Wtedy nic innego, poza tą pracą, nie istnieje. Ze mną jest inaczej. Nie ma niczego takiego, co wyłączyłoby mnie z obowiązków domowych. Jak dziecko było małe, bez względu na to, czy kończyłam książkę czy działo się coś innego ważnego, musiałam ugotować obiad, zająć się Wawrzynem i domem.

Mówisz, że to się zmieniło na lepsze? Jesteście wspaniałą parą, tak wszyscy mówią!
Jasne, mija ze dwadzieścia lat, i zaczyna być lepiej, po trzydziestu, czterdziestu, jeszcze lepiej. Jesteśmy ze sobą przeszło pięćdziesiąt lat i proszę, Mirek mnie wyręcza! Na przykład dzisiaj robi obiad, bo mnie nie ma w domu, mam wywiad. Mój mąż lubi jeść i chce, żebyśmy gotowali w domu, ale ja już teraz nie muszę gotować. Mogłabym powiedzieć „nie chce mi się”, zjedz cokolwiek. Ale my tak nie robimy. Kuchnia nas bardzo łączy. W kuchni robimy wszystko razem, stąd prawdopodobnie wziął się mit wspaniałej pary jaką rzekomo jesteśmy. „Ach jaką wy jesteście dobrą parą, jak wy się zgadzacie, jak mówicie o waszej kuchni”, zachwycają się naszym małżeństwem w różnych pismach, nie tylko kobiecych. A my wcale idealną parą nie jesteśmy. Ludzi łączy stół i łóżko. Albo odwrotnie. Mamy wspólną sypialnię od zawsze. Kiedyś spaliśmy na wąskim łóżku, dziś mamy wspólne zestawione z dwóch. Wygodniej jest.

Nie czytali twoich dzienników i powieści, ci co tak mówią. Nie słyszeli też, jak mówisz, że płaczesz, bo czujesz się nierozumiana.
Czytali, ale nie wierzą. „No nie mów, przecież widzę jak on na ciebie patrzy, jak dobrze o tobie mówi” … Często to słyszę. Są momenty, że Mirek mnie nie rozumie najlepiej. I ja też go czasem nie rozumiem, on nie płacze. Chłopaki nie płaczą. I za to płacą, bo odkładają problemy. Związek ogranicza wolność i nie ma innej możliwości. Dzieci ograniczają wolność w jeszcze większym stopniu. Ale jak chce się je mieć, a ja chciałam, to trzeba się na to godzić. Jak człowiek się godzi, oboje rodzice się godzą, to powinni razem w tym rodzicielstwie uczestniczyć. Dzisiaj jest dużo związków partnerskich, tzn. takich, kiedy oboje biorą udział we wszystkich zajęciach domowych, mają podział obowiązków i każde pilnuje swojego. A nie tak, że facet pomaga jak ma czas i chęć, i akurat nie ma nic swojego do zrobienia. To nie jest partnerstwo. Mówię, że jestem dla niego pożyteczną przeszkodą. Pożyteczną, bo dzięki małżeństwu ma rodzinę, dom, chodzimy razem na imprezy, do przyjaciół, oglądamy świetne seriale na HBO, dbam, żeby był dobrze ubrany, troszczę się o jego zdrowie, twierdzi, że przesadnie. A przeszkodą, bo walczę, gadam, żeby poszedł się zbadać, robił to czy owo dla zdrowia, chcę rozmowy o pryncypiach, nie daję za wygraną. Praca mężczyzny jest ważniejsza niż praca kobiety. To się nie zmieniło i myślę, że nigdy się nie zmieni. Ostatnie badania wskazują na to. Kobiety się wycofują. Mniej chce się wiązać. A te co wychodzą za mąż, nie chcą już iść do roboty w firmie. Nie chcą dwóch etatów! Zaraz, zaraz muszę skończyć bo robi się wywiad rzeka! O tym będę pisała w kolejnej książce.

Jaka jest rola kobiety dzisiaj? Jak może się kobieta realizować bez jednoczesnego osamotniania bliskich?
Ja nie lubię zwrotu „realizować się”. Wolę „żyć w zgodzie ze sobą”. Pogodzenie tego, o co pytasz jest bardzo trudne. Nie wierzę w deklaracje składane w rozmaitych wywiadach, że to się da świetnie pogodzić. Kobietom potrzebna jest w domu pomoc i część z nich ją ma. Przy dwójce czy trójce dzieci, powinna ona jeszcze dostawać pensję. W Polsce wciąż spotykam kobiety, które mówią mi o tym, że wychowały dzieci, one wyjechały za granicę, mąż się z nią rozwiódł, ma inną kobietę, a ona została sama i nie ma kompletnie nic. Jest ogólne przyzwolenie społeczne na to, że matka musi, a ojciec może łaskawie, ale niekoniecznie. Kobieta jakoś sobie poradzi, tak się mówi. Tyle, że jak córka widzi co się dzieje, że ojciec się miga, matce ciężko, to jako osoba dorosła nie chce wychodzić za mąż, bo nie chce powtarzać losu matki. A facetom opłaca się wchodzić w stałe związki. Bo są pilnowani przez kobietę pod względem zdrowia, wysyłani na badania, „włóż coś ciepłego”, „zbadaj o prostatę, o zęby” itd. Mężczyźni pozostający w stałych związkach żyją dłużej niż single, a kobiety tak samo.

Jest też w Polsce wciąż niezałatwiona kwestia przemocy w rodzinie…
Jest gorzej niż 10 lat temu czego przyczyną jest, w pewnym stopniu, autorytaryzm obecnych rządów. Autorytaryzm wylewa się też z mediów. Akurat tak się składa, że w autorytarnych związkach, takich co faceci mają pełną gębę frazesów, sami biją żony. Minister Ziobro nie przyznał dotacji organizacjom kobiecym, które ukrywają skrzywdzone, które uciekły przed mężem oprawcą, bo cynicznie powiedział, że te organizacje dyskryminują mężczyzn. To, gdzie my żyjemy? Nasz prezydent, prawnik, mówi, że można nie stosować konwencji antyprzemocowej. Mówię i piszę o tym stale!Musimy walczyć o nasze prawa, bo wrócimy do czasów sufrażystek.

Popierasz 500+?
Tak, to jest słuszne i dobre, ale nie dla każdego, bo tego wsparcia nie dostaje samotna matka, albo te rodziny, gdzie dochód na osobę jest przekroczony raptem o 100 zł ponad wyznaczony limit. Ci ludzie najbardziej potrzebują wsparcia, a nie ci, którzy mają po czworo dzieci, ale zarabiają 20 tysięcy miesięcznie. Oni sobie poradzą bez dodatkowego 500+. Nie poradzi sobie samotna matka, która ma 900 zł miesięcznie na osobę. Ona nie dostaje 500+, to kara za bycie samotną matką. Dlatego dzieci z takich związków, gdzie on odszedł, zostawił ją, i kobieta się zaharowuje, nie chcą mieć dzieci. W przyznawaniu 500+ należy kierować się zarobkami. W peerelu, tuż po wojnie nikt nie miał pieniędzy, a równo rozdzielona bieda mniej boli, tak napisałam w książce. Dzisiaj jest inaczej, różnice w statusie społecznym są ogromne. Uważam, że 500+ pewnym dzieciom dało bardzo dużo. Dzięki temu wyjeżdżają na wakacje, kupili dzieciakom smartfony, laptopy, dziwią się niektórzy. A dlaczego nie? Ale nie można dyskryminować pojedynczych dzieci samotnych matek.

Czy dziecko może się wychować bez autorytetów, których dzisiaj jest coraz mniej, bo są dyskredytowane?
Myślę, że są autorytety, mimo że próbuje się je dyskredytować. Politycy obecnie rządzący obalają autorytety, ponieważ sami nie mają autorytetów. Często są niedouczeni, plebejscy w złym tego słowa znaczeniu - tkwią w plebejstwie mentalnym. Nigdy od czasów naszej nowej niepodległości, zrzucenia komuny, nie było ekipy rządzącej, która w takim stopniu obalałaby autorytety. Usiłowali zdyskredytować noblistów - Szymborską, Miłosza, Wałęsę – nasze dobro narodowe. A to oni, Wałęsa, Miłosz, Szymborska są, obok papieża, znani na świecie. Autorytety są. Wiem, mam syna, który jest nauczycielem i jest autorytetem dla swoich uczniów. W liceum, w którym uczy jest wielu nauczycieli, którzy są autorytetami. Są dobre szkoły także w małych miastach, gdzie nauczyciele są autorytetami. Dzisiaj autorytetem może być aktor albo modelka, jak Ajna Rubik, która napisała książkę edukacyjną o seksie, działa społecznie na rzecz tej edukacji, wyręczając w tym Ministerstwo Oświaty. Nawet Kościół obala autorytety, czego nie robił w Peerelu. Wtedy Kościół był inny, był opozycyjny. Nie słyszałam za komuny, żeby ksiądz z ambony obrażał jakąś grupę ludzi. Winą kościoła, jest także to, że kościół zawsze tolerował przemoc domową. W kazaniu na mszy ślubnej, ksiądz jako przykład stawiał kobietę, która pobita przez męża, z połamanymi żebrami, wróciła do domu „dla dobra rodziny”. To ja dziękuję za taką rodzinę. Rodzina utrzymywana za wszelką cenę jest dla mnie nie do przyjęcia. Ale Kościół się przejechał na tym. Ludzie teraz nie chcą brać ślubów, żyją jak kiedyś się mówiło „na kocią łapę”. Bez ślubu łatwiej się im rozstać.

Walczysz o prawa kobiet, widząc nierówność. O matce mówisz, że była złym policjantem, bo cię ograniczała. Ale też o tym, jak ciężko harowała w domu. A jednak trzymałaś sztamę z ojcem.
Matkę kochałam także, ale inaczej. Sądziłam, że jest niezniszczalna. Nigdy nie zachoruje, nie umrze. A o ojca się bałam. Strach jest bratem miłości. Wydawało mi się, że ojciec mnie lepiej rozumie, mimo, że tkwił w patriarchacie, (wtedy nie używałam tego słowa). Ojciec ciężko chorował, bałam się o niego. Miałam siedem lat, kiedy byłam przy tym jak miał pierwszy zawał. Dzisiaj z perspektywy czasu widzę to inaczej. Po pierwsze matka pracowała u ojca, szyła dla niego i jeszcze prowadziła dom. Powinien jej płacić, a ojciec wydzielał jej pieniądze na utrzymanie. To upokarzające. Sam nie miał. Niestety. Nigdy nie miała ani chwili czasu wolnego. Lubiła czytać i czytała, ale tylko późnym wieczorem, książka wypadała jej z ręki, bo zasypiała.

„Szczeliny czasu” zilustrowałaś swoimi rysunkami, gdzie dominuje motyw ptaków i ryb. Co one dla ciebie symbolizują?
Ptaki były i są dla mnie symbolem wolności. Bo latają. Rysowałam je od liceum. Później zaczęłam rysować też ryby. Ryby, bo głosu nie mają. Wtedy było to podświadome, teraz to lepiej rozumiem.

Rysujesz ręcznie piórkiem i piszesz też dużo ręcznie. Jaka jest różnica między słowem pisanym ręką, a na klawiaturze.

Piszę dużo ręcznie, ponieważ związek pomiędzy ręką, piórem, a mózgiem uważam za głębszy. Pomysł na felieton, też zapisuję ręcznie. Piszę piórami, które kupuję sama, albo dostaję w prezencie. Mam trzy kolory atramentu. Przeczytałam ostatnio, że pisanie ręczne uruchamia tę część mózgu, która jest odpowiedzialna za choroby neurologiczne – Parkinsona, Alzheimera. Kiedy ją aktywujemy, przeciwdziałamy, w pewnym stopniu, chorobom otępiennym mózgu. Na ekranie możesz wpisać co chcesz, głupoty, a komputer dopisze ci coś jeszcze sam. I możesz to natychmiast wykasować. Natomiast biała kartka papieru onieśmiela. Nad kartką musisz zastanowić się. Pisanie ręczne sprzyja myśleniu. Ręcznie pisze się wolniej.

O wolności taktuje też twoja sztuka „Salon profesora Mefisto”, nie grana w Polsce…
Niestety, jeden z reżyserów powiedział mi kiedyś, że to nie na nasze warunki. Faust jest kobietą - Faustą, Mefisto także jest kobietą – chirurgiem plastycznym. Wydawało mi się to ciekawe. Fausta jest moją bohaterką od debiutu, od „Wizjera. Potem po wielu latach wróciłam do swojej bohaterki w powieści „Fausta”. W powieści i w sztuce Fausta poszukuje wolności właśnie. Szuka jej poprzez różne tożsamości jakie przybiera. Jest Małgorzata, pełni zupełnie inną rolę niż w dramacie Goethego. W każdym razie Niemcy [teatr we Frankfurcie nad Odrą] zagrali to świetnie. Myślałam, że po drugim odzyskaniu niepodległości taki temat będzie miał szansę. Jednak zachłysnęliśmy się wolnością gospodarczą, milionem gadżetów, wolnością wyboru kanałów telewizyjnych, potem siecią… Czegoś mi jednak zabrakło.

Książkę o peerelu kończysz na stanie wojennym, choć peerel trwał kilka lat dłużej.
Peerel po stanie wojennym, to nie był już ten sam peerel, co wcześniej. Zmienił się, bo po wydarzeniach sierpniowych w 1980 roku, nigdy już nie było tak samo. Ludzie zdążyli połknąć haust wolności i czekali na więcej. Mój ojciec mówił do mnie, piszę o tym na początku książki, że „ani ty, ani twoje dzieci, ani twoje wnuki nie doczekają upadku komunizmu, Związku Radzieckiego”. Uważał, że jest to niemożliwe. Komunę, którą znał i w której żył po wojnie, uważał za twardy, betonowy system, który trudno będzie podkopać. Pomylił się, odzyskaliśmy wolność. Teraz wolność próbuje się nam ograniczyć. Na szczęście jesteśmy w tej wolności mocno osadzeni, tak do niej przyzwyczajeni, że nie damy jej sobie odebrać. Tak myślę, w to wierzę.

Krystyna Kofta, pisarka, malarka, publicystka. Debiutowała w 1978 roku powieścią „Wizjer”. Napisała m.in. „Wióry”, „Pawilon małych drapieżców”, „Ciało niczyje”, „Fausta”, oraz parodię poradnika „Jak zdobyć, utrzymać i porzucić mężczyznę”. Jest autorką scenariusza do filmu „Femina” (reżyser Piotr Szulkin), sztuki „Pępowina” (granej w teatrze Atenum, oraz wystawionej na festiwalu w Edynburgu). Sztuka „Salon profesora Mefisto”, wystawił teatr we Frankfurcie nad Odrą. Wydała „Monografię grzechów: Z dziennika 1978-1989, a także autobiografię „Kobieta zbuntowana”. Jej najbardziej osobista książka to „Lewa, wspomnienie prawej”, dziennik choroby. Nakładem wydawnictwa Muza ukazała się jej najnowsza książka „W Szczelinach czasu. Intymnie o Peerelu”