Grzechów głównych jest siedem, ale są oklepane. Zamiast się więc zastanawiać, na ile mieścimy się jako Polacy w uniwersalnym kanonie wad i słabości, przemnóżmy tę starą siódemkę przez trzy. W końcu żyjemy w III Rzeczpospolitej. Ile wychodzi? Właśnie 21.
/>
Pamiętajmy też, że tamta siódemka (chciwość, gniew, lenistwo itd.) powstała w zupełnie innych okolicznościach historycznych (wczesne chrześcijaństwo) i geograficznych (św. Paweł nie pisał do Polan i Lędzian, lecz do Koryntian). Stąd więc pomysł Piotra Stankiewicza, by zdobyć się na filozoficzny namysł nad zestawem czołowych wad ludzi i społeczności. Ale osadzić go we współczesnym polskim kontekście. Więcej nawet. Autor postanowił nazwać zjawiska, które do tej pory swoich precyzyjnych nazw nie miały. A nawet jeśli miały, to nie zdołały się one jeszcze przesadnie mocno zakorzenić w naszych zbiorowych imaginariach.
Powstał lekki i figlarny traktat filozoficzny. A jednocześnie refleksja na temat współczesnej polskości. Nie jest to propozycja ani pro-, ani antyrządowa. Nawet gdy Stankiewicz dotyka takich tematów jak katastrofa smoleńska. Jego 21 grzechów to opowieść o Polsce widzianej oczami współczesnego myślącego trzydziestoparolatka. Bardzo dobrze, że takie książki powstają.
/>
Wspomnieliśmy już o Smoleńsku. Jest więc „tupolewizm”. Czyli synonim bałaganu, improwizacji i braku twardych procedur (notabene po raz pierwszy użyty na łamach DGP w tekście Zbigniewa Parafianowicza). Nawet w sprawach kluczowych i najważniejszych. Co zazwyczaj przemyka niezauważone i bez konsekwencji. Ale raz na sto taka sztuczka się nie udaje. Wtedy dochodzi do tragedii, jak 10 kwietnia 2010 r. I mamy wielką narodową traumę oraz spektakularny pokaz upadku państwa.
Moje ulubione hasło wyróżnione przez Stankiewicza to chyba „autorasizm”. Dzisiejsza Polska to kraj jednolity etnicznie. Nie znaczy to wcale, że zamieszkiwany przez obywateli żyjących ze sobą w pełnej harmonii. Gdzież tam! Tu nie ma ras, ale są klasy. A klasa klasie potrafi być nad Wisłą wilkiem. Co w połączeniu z darwinizmem społecznym III RP (to już bardziej moje określenie niż autora) przynosi co jakiś czas festiwal narzekań „oświeconych elit” na nieokrzesanych Polaków, pięćsetplusy na nadbałtyckich wydmach i klaskanie w samolocie (komu i dlaczego to przeszkadza?!). Wszystko to w sumie Stankiewicz nazywa autorasizmem.
Jest też sporo o naszym stosunku do zagranicy. Opisują to takie hasła jak „norma europejska” czy „natręctwo porównywania”. Idzie tu o to, że w Polsce w zasadzie nie da się niczego nowego powiedzieć bez odniesienia do tego, co płynie z zewnątrz. To dlatego w latach 90. politycy obiecywali drugą Japonię czy drugą Irlandię. A inspiracji do reform emerytalnych szukali w dalekim Chile. Zaś w czasie kryzysu 2008–2009 rządzący fryzowali kraj nad Wisłą na skromną i oszczędną „Europę północną”. Jakże inną od rozpasanego i roszczeniowego Południa.
Stawkę narodowych przywar uzupełniają jeszcze: „widzimisizm”, „apolityczność”, „mit taniego państwa” czy „kozłoofiaryzm”. Poczytajcie sobie o nich, siostry i bracia w polskości. Potem idźcie i nie grzeszcie więcej. A przynajmniej spróbujcie.