Gdyby Akademia Szwedzka była bardziej rychliwa, mielibyśmy nie czterech, lecz pięciu noblistów w dziedzinie literatury (nie licząc Izaaka Singera, który pisał w jidysz). Według wdowy po pisarzu, Rity Gombrowicz, nagrodę miał dostać w listopadzie 1969 r., w lipcu jednak zmarł.
Debiutancką powieścią „Ferdydurke” wszedł do literackiego świata razem z drzwiami; wielu krytyków i współczesnych mu pisarzy, zamiast cieszyć się z powiewu świeżości, narzekało na przeciągi. Jego sztukę „Iwona Księżniczka Burgunda” po raz pierwszy wystawiono po 19 latach od jej napisania. Tuż przed wybuchem wojny Gombrowicz wyjechał do Argentyny; w Polsce przez kolejne lata praktycznie nie istniał. Uznanie zyskał dopiero w latach 60. Przetrwał, przede wszystkim jako twórca, dzięki współpracy z paryską „Kulturą”. Tam zaczął publikować swój „Dziennik”, swoje największe dzieło. Rozprawia się w nim nie tylko z narodowymi wadami, z bogoojczyźnianym, straceńczym wzorcem patriotyzmu, ale i z innymi pisarzami i zajadłymi krytykami.
Dziennik Gazeta Prawna
Wszedł do świata literatury razem z drzwiami. Niektórzy krytycy i koledzy po piórze, zamiast cieszyć się z powiewu świeżości, zaczęli narzekać na przeciągi.
– (…) Powiedział moc rzeczy bardzo dla nas ważnych, sformułował moc równie istotnych pojęć, nauczył nas nowego stosunku do tradycji. Stoi on u kolebki pewnego wyzwolonego sposobu myślenia, charakterystycznego dla współczesnego Polaka – pisał Artur Sandauer, krytyk literacki i eseista. Kiedy kilka lat temu Liga Polskich Rodzin zamierzała zdjąć Gombrowicza z listy lektur – co może nie byłoby takie złe (gdy przymusza się kogokolwiek do czytania Gombrowicza, pisarz z pewnością przewraca się w grobie) – prof. Bohdan Cywiński argumentował, że „Sienkiewicz jest jak chleb, a Gombrowicz jak miód”. Jak wiadomo, bez miodu można się obejść. Tylko życie wtedy gorzej smakuje.