Polska Agencja Prasowa: W piątek wchodzi na ekrany film Wojciecha Smarzowskiego „Kler”, kolejny obraz tego reżysera, do którego napisałeś muzykę. Jak odnalazłeś swoje miejsce w komponowaniu muzyki zależnej od obrazu, od cudzej narracji?
Mikołaj Trzaska: Kiedy wiele lat temu porzuciłem studia na gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych i zerwałem radykalnie ze światem malarstwa, byłem pewien, że nigdy do niego nie wrócę. Ale żadna z rzeczy, których się uczyłem w życiu, nie poszła na marne. Po latach zorientowałem się, że praca obserwatora rzeczywistości – martwej natury czy pejzażu, rozumienie związku między perspektywą przestrzenną i głębią obrazu - te wszystkie rzeczy, które znam od dziecka - miały ogromne znaczenie, kiedy zacząłem się zajmować muzyką, jeszcze bez obrazu. Miałem gdzieś z tyłu głowy założenie, że szczytem dla mnie byłoby komponowanie muzyki do filmu. Tylko – z kim? Ja nigdy nie wychodzę przed szereg, nigdy się nie dopraszam, nie rozpycham. I kiedyś przez Marcina Świetlickiego poznałem takiego chłopaka, który robił Teatr Telewizji, ten spektakl nazywał się „Małżowina”. Strasznie fajny chłopak, strasznie fajny spektakl. To był Wojtek Smarzowski. Zaprzyjaźniliśmy się. I kiedy Wojtek robił kolejny Teatr Telewizji - spektakl „Kuracja” - poprosił mnie, żebym zagrał mu na klarnecie basowym. Usiadłem i w ciągu jednego dnia w studiu mojego kolegi nagrałem mu tę muzykę. I tak szło. Wojtek nie mówił mi, czego chce, tylko zadawał pytania: "Słuchaj, zrobiłeś tu coś takiego, ale co to dla ciebie znaczy? Bo ja tu słyszę to, to i to". I nagle zobaczyłem, że on słyszy rzeczy, które ja też słyszę, ale ja nie zadaję sobie takich pytań. Zrozumiałem, że muzyka nosi w sobie tekst. I strasznie dużo się od niego nauczyłem. Bardzo lubię z nim pracować, robiłem muzykę do wszystkich jego filmów – poza „Weselem”. Porozumiewamy się prawie bez słów, pracujemy na odległość, ale to idzie.
PAP: A czy dla ciebie dźwięki mają kolory?
M.T.: Inaczej się robi muzykę do filmu w kolorze, a inaczej do czarno-białego. Ale żeby znaleźć się w sytuacji, kiedy można mówić o szczegółach, trzeba znaleźć kolor. W moim przypadku kolor jest pierwszy. Kolor i emocje. Obcowanie ze stanami emocjonalnymi, nazywanie ich, splatanie – tym wszystkim posługujemy się w pracy nad filmem. Mówimy do widza, nie możemy zakręcać, musimy mówić wprost. Żeby ten język wprost mógł zaistnieć, musimy wprowadzić niebywały porządek, nawet gdy chcemy opowiedzieć o absolutnym chaosie.
PAP: Niektórzy uważają, że muzyka w filmie jest dobra wtedy, kiedy w ogóle nie zauważasz, że była w nim muzyka. Twoja muzyka do "Wołynia", zagrana z Kapelą Sejneńską, istnieje jako osobny byt, wydana na płycie CD. A jak jest z muzyką do "Kleru"?
M.T.: Ta muzyka nie bardzo istnieje poza filmem. Jest sklejona z obrazem. To nie znaczy, że jest gorsza czy lepsza. Jest kilka muzyk – jedna jest taka, która ilustruje; druga opisuje stany bohaterów, trzecia to muzyka lajtmotywów. Smarzowski się śmieje, że to jest muzyka dla tych kompozytorów, co koniecznie chcą dostać nagrodę publiczności. Wojtek bardzo rzadko dostaje nagrody, a moim zdaniem twórca jego formatu powinien być nagradzany. Ale on nie opowiada przyjemnych historii. Moja muzyka też nie.
PAP: Muzykę do "Wołynia" nagrałeś z Kapelą Sejneńską.
M.T.: Tak. Teraz też poprosiłem Kapelę Sejneńską, żeby zagrała dwa tematy, bo chciałem, żeby było kościelnie, miejsko – plebejsko... Na tym etapie "Kler" trwał trzy i pół godziny. Wyobraziłem sobie, że jeden z bohaterów – ten, co na wsi urzęduje – będzie miał charakter plebejski... On idzie po polu, wyobraziłem sobie, że jest taki święty, czysty i trzeba mu dać taką aurę. Ten dźwięk nie wszedł do sceny, bo odebraliśmy bohaterowi patos. I tę muzykę przenieśliśmy do części napisów, ponieważ w filmie zabierała zbyt dużo uwagi. A Wojtkowi zależało na niewielkich ruchach pędzlem. Początkowo też skomponowałem muzykę na niewielki skład pod sceny miłosne, ale jak to pokazałem Smarzolowi, powiedział – "to co, serialik jakiś chcesz robić?". No i wyrzuciliśmy. Były też sceny, z których sam usunąłem muzykę, a Smarzowski mówił, że nie może uwierzyć, że Trzaska sam wyrzuca swoją muzykę! Ale wiem, że to film ma być ważny, a nie nasza sztuka. Wojtek wyciął sceny, które były świetne, ale obciążały film, nadawały mu inne znaczenie.
PAP: Czy "Kler" jest pięknym filmem?
M.T. Gdybym nie wiedział, nie wierzył, że "Kler" jest pięknym filmem, to bym w ogóle tego nie robił.
PAP: A "Wołyń"? Trudno powiedzieć, że jest piękny.
M.T.: Jest piękny. Okrutny i piękny. Smarzowski jest jak reporter, który musi zrobić zdjęcia z wojny. Czasami zdjęcia z wojny są przebarwione, czasami są kolorystycznie przeestetyzowane, ale ten, kto je robi, musi wiedzieć, po co je robi i dlaczego. Żeby pokazać rodzaj okropieństwa, który być może uczyni z nas wrażliwszych ludzi. I będziemy wiedzieli, że oprócz naszego życia, które toczymy w takich dosyć luksusowych warunkach, na świecie dzieją się różne okropne rzeczy i na nie musimy być wrażliwi. Wiem, że to jest jego przekaz, jego kapitalna paranoja. Tacy ludzie są warci, żeby z nimi iść. Dlatego Wojtkowi ufam. To jest ważne kino, mówi o ważnych rzeczach. Oczywiście, że ja też chciałbym, żeby moja muzyka mówiła o ważnych rzeczach w sposób niezbyt estetyczny.
PAP: To też jest jeden z twoich wyborów – wybór dysonansu i chropowatości w muzyce, ucieczka od estetyzmu.
M.T. Nie jest tak, że operuję tylko brutalnym dźwiękiem, ale lubię tę surowość, to jest rodzaj jak tatar - krwiste, mocne. Kiedy idę spotkać się z kimś na spektakl teatralny albo do kina, chcę w to uwierzyć. Po prostu chcę, żeby to była historia, prawdziwa historia. Nawet kiedy jest fikcją – ktoś, kto opowiada historię, musi to robić tak, jakby był jej częścią. Prawdziwie. I żeby się nie wymądrzał.
PAP: Jesteś muzykiem, który występuje w różnych konfiguracjach w Polsce i na świecie. Od muzyków profesjonalnych, mistrzów światowej klasy, od których się uczysz, aż po Remont Pomp - zespół, który tworzą ludzie z gdańskiego Polskiego Stowarzyszenia na Rzecz Osób z Upośledzeniami Umysłowymi. Grają w nim muzycy z porażeniem mózgowym albo z zespołem Downa. Niedawno mieliście świetny koncert w Warszawie, nagraliście razem dwie płyty.
M.T.: Wszyscy mają kompleksy oprócz nich. Oni nie mają żadnych. I dlatego są tacy silni muzycznie. Nie ma kompleksów, jest niebywała energia i duże umiejętności. Takie, że przychodzą profesjonalni muzycy i myślą sobie – łał! Czasem tej siły, wytrzymałości i determinacji grania ja sam nie mam. Zacząłem z nimi grać chyba 12 lat temu. Zostałem poproszony, żeby poprowadzić z nimi warsztaty. I zrobiłem głupią rzecz, bo ja się do tych warsztatów przygotowałem – wymyśliłem zadania, ćwiczenia, co będzie za trudne, co będzie za łatwe...I jak przyszedłem, to wszystko wzięło w łeb. Zobaczyłem, że jestem jakiś głupkiem, że to nie o to chodzi... Oni zaczęli grać i zrozumiałem, że jedyna rzecz, którą mogę zrobić, to przestać być. Przestać być Mikołajem Trzaską, tylko być z nimi, w zespole. To ja się od nich uczę. Oni mi dają przestrzeń, żeby istnieć – po angielsku to się mówi ładniej niż w języku polskim "mental disability"– że to jest ktoś, kto ma ograniczone możliwości psychofizyczne. A ja jestem zablokowany, mam kompleksy, jestem spięty, muszę właśnie być. Zacząłem do nich przychodzić, bo dawali mi absolutne wytchnienie. Godzina, dzień z nimi spędzony, powodują, że czuję się jak w siódmym niebie, tym bardziej, że oni dają z siebie bardzo dużo. Wiem, że są słabsi, szczególnie ludzie z zespołem Downa mają problemy z alergiami, są bardzo wrażliwi na temperaturę, na ciśnienie... Ale byłem z nimi w Australii, i przy temperaturze 36 stopni mieliśmy próbę, oni grali, nosili sprzęt... Są świetnie zorganizowani, potrafią pracować społecznie...Są świetni pod każdym względem. I praca z remontem Pomp niewiele różni się od pracy z wielkimi profesjonalistami w rodzaju Petera Brotzmanna czy Evana Parkera.
PAP: Twój sposób grania na saksofonie przypomina brzmienie szofaru. Czy miało to znaczenie przy wyborze instrumentu?
M.T.: To nie był wybór, to było naturalne. Wspaniała jest świadomość, że w twoich żyłach płynie tyle różnych krwi, że jesteś mieszanką tylu kultur, a twój świat składa się z tylu różnych tęsknot... I poczułem się bardzo na miejscu w tęsknocie za światem, który zniknął, którego nie ma. Bardzo wcześnie – zapewne z racji mojego pochodzenia – zrozumiałem, że żyję w świecie, gdzie zabrakło jednej trzeciej dawnych mieszkańców, a dla mnie – trzech czwartych, a może więcej. I chcę czy nie chcę – muszę sobie uzupełnić tę krew. I skoro nie jestem religijnym Żydem, to może moim miejscem jest ta muzyka? Kiedy gram muzykę żydowską, czuję się pełny, czuję się na miejscu. Ale muzyka żydowska też nie może być wystylizowana, nie może być w niej żadnej cepelii, żadnego skrzypka na dachu, żadnego festiwalu... Jak gram tę muzykę, to jestem w domu. Jest nas bardzo niewielu w Polsce – muzyków żydowskich, którzy odnajdują się w tej muzyce. I może dlatego mam taką wdzięczność dla Sejniaków, może dlatego, że nie są Żydami, robią to bezkompleksowo. Żadna praca z nimi nie poszła na marne, przynajmniej dla mnie. Przyjeżdżam, przygotowuję dla nich materiał – piszę muzykę czy aranżacje dawnych melodii żydowskich - siedzimy wiele dni. A potem gramy tylko jeden koncert albo dwa i to jest koniec. Szkoda, że tylko tyle widać na zewnątrz, dla publiczności. Ale to zostaje w świadomości – i mojej, i ludzi, z którymi pracuję. Emocje i zaufanie.
Autor: Joanna Szwedowska (PAP)
Mikołaj Trzaska – ur. 1966 w Gdańsku, kompozytor, saksofonista i klarnecista, grający w różnych konfiguracjach muzycznych w Polsce i na świecie. Współzałożyciel i saksofonista grupy Miłość, jednego z głównych filarów tzw. sceny yassowej. Nagrywał i koncertował m.in. z Lesterem Bowie, Kenem Vandermarkiem, Peterem Brotzmannem, Tomaszem Stańką, Noelem Akchote, Joe'em Giardullo, Świetlikami i Macio Morettim. Nagrał kilkadziesiąt płyt, stale współpracuje z Wojciechem Smarzowskim.