Ograniczenie finansów skutkowało m.in. brakiem kina plenerowego na Rynku. Szczęśliwie nie zaważyło na repertuarze i program tegorocznego święta kina był jak zawsze bogaty. Co więcej, o czym donosił na gali otwarcia ojciec założyciel imprezy, Roman Gutek, padł rekord frekwencyjny, czego dowodem wijące się przed salami kolejki i pełna widownia nawet na porannych seansach.
W efekcie uruchomiono dodatkowo trzy sale, w sumie więc była sposobność, by festiwalową ofertę zobaczyć w dziewięciu salach kina Nowe Horyzonty oraz w trzech w Dolnośląskim Centrum Filmowym. Można było odnieść wrażenie lekkiego déjà vu, gdyż przemieszczanie się między dwoma obiektami, w których odbywały się projekcje, przypominało znane z pierwszych edycji imprezy we Wrocławiu, lawirowanie pomiędzy licznymi wynajmowanymi wtedy przez festiwal salami.
W 18. odsłonie festiwalu jego uczestnicy mieli w czym wybierać. Pokazano 225 filmów. 147 spośród ich to premiery krajowe, trzy światowe. Całemu programowi przyświecało hasło „Kino sztuka wyjścia”.
O jakie wyjście chodzi? O wyjście poza… Przede wszystkim poza strefę komfortu i spotkanie się w kinie z tematami niewygodnymi, uwierającymi, bolesnymi. Dostrzeżenie innych i otwarcie się na nich, a także rozpoznanie w nich siebie. Ilustracją tegorocznego hasła, jego wizualnym odpowiednikiem, był już film otwarcia Kafarnaum. Najnowsze dzieło libańskiej reżyserki Nadine Labaki, nikogo nie mogło pozostawić obojętnym. Film-manifest, film-oskarżenie, przejmujący obraz wykluczenia, jest opowieścią o chłopcu, który pozywa do sądu swoich rodziców za sprowadzenie go na świat, który nie ma mu nic do zaoferowania. 12-letni Zain oskarża ich o życie bez przyszłości i bez nadziei.
Kino sztuka wyjścia to także wyjście poza filmowy kanon, utarte ścieżki, bezpieczne rozwiązania. Stąd wybór na bohaterów retrospektyw trzech outsiderów kina, twórców odważnych, nieależnych, bezkompromisowych, wiernych sobie i przez to zepchniętych na margines. A są nimi: Nicolas Roeg, Pedro Costa i João César Monteiro.
Ponadto Kino sztuka wyjścia to wyjście z beznadziei, wyjście poza siebie, poza ograniczenia cielesne, społeczne, płciowe. Tak możemy odczytywać m.in. kontrowersyjny film-eksperyment, fim-terapię, Touch Me Not, rumuńskiej reżyserki Adiny Pintilie czy Girl Lukasa Dhonta.
Specjalną uwagę poświęcono, w stulecie jego urodzin, Ingmarowi Bergmanowi, jednemu z najważniejszych twórców w historii kina. MFF Nowe Horyzonty przyłączył się do międzynarodowego projektu Bergman100. Przypomnieniu kilku filmów „pastora niewierzących”, jak zwykło się określać szwedzkiego artystę, towarzyszyły dodatkowe wydarzenia związane z osobą reżysera (wystawy, debata, dokumenty o jego życiu i twórczości czy filmy inspirowane dorobkiem Bergmana). Mimo że festiwal oferował tak wielki wybór najświeższych hitów ze światowych festiwali, przegląd dzieł mistrza, choć liczących sobie dobre pół wieku, albo przynajmniej trzy dekady, cieszył się dużym zainteresowaniem, także wśród najmłodszej publiczności.
Tegoroczną sekcję konkursową zwyciężył film Holiday, pochodzącej ze Szwecji reżyserki Isabelli Eklöf. Nagroda publiczności przypadła chińskiemu twórcy Hu Bo za Siedzącego słonia (Da xiang xi di er zuo), będącego pierwszym i jednocześnie ostatnim dziełem młodego (29 lat) reżysera, który popełnił samobójstwo przed berlińską premierą filmu. W kuluarach od początku słyszało się o czterogodzinnym Siedzącym słoniu, zaraz obok Dzikich chłopców, jako faworytach publiczności. Natomiast zwycięzca Grand Prix, Holiday, chyba był zaskoczeniem dla wielu uczestników festiwalu, gdyż ten tytuł nie pojawił się w marketingu szeptanym i chyba niewielu festiwalowiczów go widziało. Jednakże nie jest to powód do zmartwień; laureaci konkursu i kilka innych najważniejszych filmów festiwalu, znajdą się w programie Nowe Horyzonty Tournée, corocznego cyklu, w ramach którego docenione dzieła są pokazywane w wybranych kinach kilku polskich miast.
Festiwal to jednak nie tylko konkurs. Dla niektórych (sądząc po ogromnych kolejkach) to przede wszystkim nowości przywiezione prosto z największych światowych festiwali (Cannes, Berlin). Jako pierwsi w Polsce widzowie wrocławskiej imprezy mogli obejrzeć najnowsze produkcje Larsa von Triera, Gaspara Noe, Hirokazu Koreedy, Davida Roberta Mitchella, Lava Diaza i wielu innych uznanych twórców. Skądinąd ja, w związku z konieczną selekcją, prywatnie od lat hołduję zasadzie wybierania tych mniej głośnych tytułów, i tym sposobem corocznie dokonuję jakiegoś osobistego odkrycia „małego wielkiego filmu”. Wyróżnione dzieła znanych artystów (z lekką ironią nazywane przeze mnie festiwalowymi bluckbusterami) z pewnością trafią do regularnej dystrybucji bądź będą wyświetlane przy okazji jakiegoś przeglądu (np. wspomnianego Nowe Horyzonty Tournée), zatem będzie je można zobaczyć, a przecież trzeba sobie coś zostawić na najbliższe miesiące.
Tegoroczną perełką i odkryciem stał się dla mnie The Rider, chyba jeden z nielicznych na tym festiwalu przedstawiciel kina amerykańskiego. W swoim drugim pełnometrażowym filmie reżyserka Chloé Zhao z czułością portretuje, jakże bardzo męskie środowisko jeźdźców rodeo. Opowiada o pasji, determinacji, marzeniach, rodzinie. Ta ostatnia była dla artystki faktyczną inspiracją, gdyż kanwę opowieści stanowi prawdziwa rodzina (ojciec, syn i niepełnosprawna dorastająca córka), a główne role zagrali członkowie innej rzeczywistej rodziny. Ten skromny, szczery, poruszający film będą mieli szansę obejrzeć odbiorcy kanału Ale kino+.
Oczywiście to wszystko w wielkim skrócie. Tak naprawdę każdemu z filmów można by poświęcić osobny tekst, niemniej jednak najważniejsze to te filmy zobaczyć, wyjść do kina.
Teraz pozostaje nam czekać na przyszłoroczną edycję. Czas mija w zawrotnym tempie, więc nie musimy go pospieszać, ale jak najlepiej wykorzystać, oglądając wartościowe filmy całorocznie. Życzę filmowej końcówki lata, pełnej pasjonujących filmów (byle tylko nie oglądanych na telefonach komórkowych).