Bycie artystą nigdy nie oznacza sympatii wszystkich. Miarą wielkości Kory jest więc paradoksalnie także to, ilu wrogów osierociła. I jakie legendy zaczną o niej powstawać po 28 lipca 2018 r.
/>
O pogrzebie przyjęło się mówić „pożegnanie” i „ostatnia droga”. W przypadku Kory uroczystość, która odbędzie się 8 sierpnia na warszawskich Powązkach, będzie miała charakter symboliczny. Bo nikt z nas, ludzi, którzy kochali twórczość Kory, nie wyobraża sobie, by na zawsze móc ją pożegnać. W polskiej muzyce, ale i szerzej patrząc – w naszej kulturze, a także obyczajowości – nie było w ostatnich latach drugiej takiej osobowości, która potrafiła samą swą obecnością wywierać tak silny wpływ na życie społeczne i kulturę. Zawsze mówiła w sposób wyrazisty, bez chodzenia na skróty, bez szukania słów, które być może kogoś mniej urażą. „Kto nie korzysta z kultury, ten jest szkodnik i nie ma prawa żyć”, powiedziała, odbierając w 2016 r. Złotego Fryderyka za całokształt twórczości.
Kora, czyli Olga Aleksandra Sipowicz, zmarła 28 lipca, we wczesny sobotni poranek na ukochanym przez siebie Roztoczu. W ciągu kilkudziesięciu minut od jej śmierci na Twitterze jej pamięć uczcili Lech Wałęsa, prezydent Andrzej Duda czy przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk.
Ludzie, którzy z nią rozmawiali, mówili o jej magicznym wpływie. Marek Niedźwiecki, który Korę uwielbiał (a nawet, jak sam przyznawał, podkochiwał się w niej), na antenie radiowej rozmawiał z nią około 40 razy. Mimo to, będąc przecież jednym z najbardziej doświadczonych dziennikarzy radiowych w Polsce, za każdym razem odczuwał tremę, pewnego rodzaju skrępowanie wynikające z rozmowy z postacią tego formatu. A także strach. „Ja zawsze chciałem rozmawiać z Korą o muzyce, ale jej nie dało się zatrzymać” – wspominał na antenie TVN24, dodając, że jeśli chciała, jasno wyrażała zdanie w sprawach politycznych czy społecznych (choćby na temat używek). A wtedy audycja zwykle wymykała się spod kontroli.
Jak bardzo poglądy Kory były niektórym solą w oku, niech świadczy reakcja najbliższych po śmierci. „Ktoś propaguje wieści, że Kora w szpitalu wzięła ostatnie namaszczenie. Raz, że nie była w szpitalu, dwa, że nigdy nie wzięłaby ostatnich namaszczeń, nigdy nie pozwoliłaby na obecność przypadkowych księży wokół siebie. Mało było spraw równie jej obcych, jak religia katolicka z jej »urzędnikami«, sztywnymi rytuałami, coraz większą hipokryzją i zbrodniami pedofilii. Sama była ich ofiarą. Nie znosiła Kościoła katolickiego jako instytucji. Może myślała o jakiejś Transcendencji, bo na Transcendencję, jako osoba uduchowiona, była bardzo wrażliwa, ale na pewno nie w wydaniu panów w czarnych sukienkach, którzy nienawidzą wszystkiego, co naturalne i wolne, a którzy dziś (poza nielicznymi wyjątkami) dorzynają demokrację wraz z PiS-em, licząc, że upasą się na nowym dyktatorskim reżimie” – napisała w emocjonalnym wpisie na Facebooku jej przyjaciółka, prof. Magdalena Środa.
„Moja żona do końca była wierna religii słońca, wiatru i kwiatów. Nie przyjęła ostatniego namaszczenia” – dodał we wpisie o dacie pogrzebu Kory mąż artystki, Kamil Sipowicz.
W ukazujących się w minionym tygodniu wspomnieniach o Korze, w niemal wszystkich materiałach znalazło się odniesienie do koncertu, który w 1980 r. Kora zagrała podczas XVIII Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Rzeczywiście, wywołał szok kulturowy i estetyczny. Był to rok przełomu na polskiej scenie politycznej, rok wrzenia na polskich ulicach, strajków i protestów, a atmosfera wielkiego oczekiwania na rewolucję dała się odczuć nawet w takim miejscu, jak festiwal piosenki. Jacek Kaczmarski zaśpiewał, pociętą niestety na antenie telewizyjnej przez cenzurę, „Obławę”. Kabarety pozwalały sobie (pozwalano im?) na coraz odważniejsze polityczne żarty z rzeczywistości. „Co mamy? Rok 1980!” – z pozoru wesoły, a w rzeczywistości ponury dialog Laskowika z publiką stał się jednym z symboli tamtych dni w Polsce. Występ Maanamu okazał się jednak najbardziej elektryzujący: krótkie włosy, rockowa, a nawet bardziej pochodząca z lat 70. punkowa energia wokalistki, a także jej sposób śpiewania. Kora pokazała, że można inaczej spojrzeć na muzykę: zaskoczyła swoją ekspresją. Bez wątpienia wykonanie „Boskiego Buenos” było kamieniem milowym w rozwoju rocka w Polsce. Było wybuchem wulkanu, który na zawsze zmieniał sposób myślenia o muzyce. „Ludzie uwierzyli, że mogą być autentyczni, że nie muszą już nikogo udawać” – lubiła wspominać Kora.
Start, który nie był początkiem
Pamiętny występ w Opolu w 1980 r. nie był startem, jak przyjęło się uważać. Był kulminacją energii, która drzemała na scenie rockowej i która w obiegu niepublicznym (przypomnijmy, że istniały wówczas dwa kanały telewizyjne oraz cztery radiowe) przepływała od dawna. Był też efektem twórczego dialogu, który Marek i Kora Jackowscy toczyli z sobą od dekady. Na ów moment złożyły się w sumie setki koncertów zagranych przez nich wcześniej, ale też osobiste doświadczenia: trauma rodzinnego domu i domu dziecka, życie w grupie hippisów oraz pierwsze aktywne doświadczenia ze sztuką w galerii Krzysztofory z Tadeuszem Kantorem. W 1980 r. nie zobaczyliśmy artystki świeżej, jak często się uważa, ale kogoś, kto wiedział już dobrze, jak chce wyglądać i co – oraz po co – mówić. Z taką Korą mieliśmy do czynienia już do końca.
Jeszcze niedawno wspominała, że najgorszym wydarzeniem w jej życiu było to, co działo się w jej dzieciństwie. Była jednym z pięciorga dzieci pary, która do Krakowa przeniosła się, bo musiała, z Kresów. Zarazem była najmłodszą córeczką – kiedy się urodziła, jej ojciec, Marcin Ostrowski, miał już 54 lata. Wspominała, że zdarzało się, że ojciec kazał jej przy obcych ludziach mówić na siebie „dziadku”, bo tak bardzo wstydził się późnego ojcostwa. Sytuacja materialna i zdrowotna sprawiły, że Kora – wówczas Olga Ostrowska – większość czasu spędziła w domu dziecka prowadzonym przez siostry prezentki w Jordanowie. Zapamiętała z niego rygor i terror. Ten rodzinny odwiedzała tylko czasami. Po latach mówiła o panującej w nim ciężkiej atmosferze, kłopotach z chorobami, pieniędzmi i alkoholizmem braci. We wspomnieniach zawartych w książce „Podwójna linia życia” Kora mówiła, że jako małe dziecko poczuła się tak przytłoczona podróżą pomiędzy tymi światami, że raz, jeszcze jako mała dziewczynka, postanowiła odebrać sobie życie – połknęła znalezione w domu tabletki. W piwnicy odnalazł ją jeden z braci, a wezwane szybko pogotowie ją odratowało.
Sposobem na odreagowanie, a jednocześnie przełomem było jej wejście w ruch hippisowski. Młoda Olga Ostrowska jeździła na zloty i spotkania, żyła w komunie, ale – jak potem wspominała – kontakt z hippisami był nakierowany przede wszystkim na obcowanie, a następnie prowadzenie długich dialogów na temat świata kultury. W Krakowie zaprzyjaźniła się ze środowiskiem Piwnicy pod Baranami. Kiedy w 1971 r. brała ślub z Markiem Jackowskim, na krakowskim placu Dominikańskim stawili się niemal wszyscy, którzy wówczas w Piwnicy występowali, z Piotrem Skrzyneckim na czele. Z Piotrem łączyła Korę więź głębsza, nazywana nawet przyjaźnią. W Krakowie poznała też inne wybitne osobowości świata sztuki, m.in. Tadeusza Kantora i Jerzego Beresia. Kantor zapraszał na swe happeningi hippisów, którzy często byli aktorami w prowadzonych przez niego performance’ach. Zachowana jest ponoć nawet dokumentacja fotograficzna, przeprowadzona na zlecenie periodyków teatralnych, przedstawiająca ich występy.
Kontakty z hippisami przyniosły jej także dwa inne bardzo ważne doświadczenia. Po pierwsze, wielką miłość do chłopaka o pseudonimie „Pies”, dla którego „zatraciła swą osobowość” (tak nazywano wśród hippisów Ryszarda Terleckiego, dziś ważnego polityka PiS; Kora nigdy jednak nie potwierdziła, że chodzi o niego – red.). Po drugie, kontakt z używkami. Ten z amfetaminą stał się na tyle niebezpieczny, że Kora zaczęła tracić na wadze i – jak później opisywała – bać się wychodzić do ludzi. Podczas jednego z wyjść na koncert poznała Marka Jackowskiego. Zainteresowali się sobą, a Kora porzuciła używki. „Poczułam się nagle bardzo zmęczona i miałam wrażenie, jakbym dobiła do jakiejś przystani. Marek był tą przystanią” – wspominała.
Z Markiem ruszyła na koncerty jego grupy, Osjan. Przyzwyczajała się do sceny i mikrofonu, prezentując pierwsze wokalizy. W 1975 r. z inicjatywy Milo Kurtisa i Marka Jackowskiego powstał Maanam. Muzycy twierdzili potem, że nazwa pochodziła od skrótu M-a-M, Kora upierała się swego czasu, że wywodziła się ze staroperskiego i oznacza „Ja jestem”. Maanam, w składzie z Johnem Porterem, grał dużo koncertów. Kora już wtedy śpiewała teksty pisane przez studenta filozofii Kamila Sipowicza, takie jak „Derwisz”. Grupa była zafascynowana punk rockiem, Porter potrafił śpiewać covery Sex Pistols. W 1980 r., tuż przed wspomnianym występem w Opolu, zespół zagrał też pamiętny koncert podczas festiwalu w Jarocinie. Zainteresowanie było tak wielkie, że doszło do przepychanek z milicją, ktoś podpalił płot, parę osób musiało odwieźć pogotowie. Grupa już wtedy cieszyła się zaufaniem kontestującej oficjalny obieg publiczności, która widziała w Maanamie jednego z najważniejszych przedstawicieli nowej fali rocka. Gatunek ten istniał w Polsce wcześniej szczątkowo – Breakout, Blackout, Test i kilka innych zespołów próbowało nieść kaganek, ale dopiero pojawienie się nowej fali otworzyło drzwi i sprawiło, że nagle usłyszeliśmy Lady Pank, Perfect, Lombard, Oddział Zamknięty i kilka bardziej zapomnianych zespołów, jak np. RSC czy Kasa Chorych. Symbolem tej zmiany było wspominane wykonanie „Boskiego Buenos”. „Oczywiście, że myślę o mężczyznach” – zaśpiewała w 1980 r. artystka w pełni ukształtowana, kobieta, matka, artystka.
Sukces, którego nie dało się uniknąć
Powiedzieć, że Maanam odniósł sukces, to nie powiedzieć nic. Nikt wówczas nie prowadził rachub, ale szacuje się, że nakład każdej z dwóch pierwszych płyt doszedł do około miliona. Zespół okupował pierwsze miejsce Listy Przebojów Programu Trzeciego Polskiego Radia, grał niewyobrażalną, bo sięgającą 300 rocznie, liczbę koncertów. Występował też za granicą. I odnosił sukcesy. Trafiał na zestawienia najlepiej sprzedawanych płyt w RFN, gromadził publiczność w klubach Holandii czy Francji. „W RFN mieliśmy własne fan cluby, świetne publicity: codzienne gazety, tygodniki typu »Stern« oraz telewizja ogólnoniemiecka” – pisała we wspomnieniach Kora. W jednym z programów wystąpili jako gwiazda wieczoru obok… grupy Bon Jovi. Zespół zagrał na kultowym festiwalu w Roskilde.
W Polsce Maanam nie miał większych problemów z cenzurą. Jego utwory trafiały na antenę. Tylko w „Paradzie nadzwyczaj wielkich słoni” dopatrzono się aluzji do interwencji wojsk sowieckich w Afganistanie. Większość tekstów „przechodziła”, bo ich poetyka była wyraźnie zbyt złożona jak na poziom intelektualny cenzorów. „Paranoja jest goła” nie zawierała żadnej wprost wyrażonej uwagi do socjalizmu, a i tak wszyscy wiedzieli, że chodzi o PRL. Straszna i śmieszna zarazem anegdota wiąże się z pochodzeniem tytułu „Nocny patrol”. Nagrania w Teatrze Stu kończyły się po wybiciu obowiązującej podczas stanu wojennego godziny milicyjnej. Kiedy tylko Kora opuszczała teatr, natychmiast podjeżdżała do niej milicyjna suka i po wylegitymowaniu grzecznie odwoziła do domu. Na tym zresztą albumie, w nagraniu „Die Grenze”, zagrała na trąbce legenda polskiego jazzu – Tomasz Stańko.
W końcu jednak zespół doczekał się blokady. Powód był jasny ‒ w 1984 r. władze uparły się, by Maanam zagrał na spotkaniu młodzieżówek komunistycznych z Polski i ZSRR. Muzycy odmówili, choć jeszcze rankiem w dniu planowanego występu podstawiono pod hotel w Mrągowie, gdzie akurat przebywali, autobus, który miał ich zawieźć do Warszawy. Autobus wrócił pusty, a zespół na dłuższy czas zniknął z radia, prasy i telewizji. Blokadę przełamywał tylko Niedźwiecki w Trójce, puszczając zamiast utworów perkusyjny wstęp z nagrania „To tylko tango”.
Wielu fanom, którzy Korę znali tylko z pozycji wokalistki Maanamu, jej działalność w piśmie „Tylko Rock” otworzyła oczy na pozostałe obszary jej zainteresowań artystycznych. A przecież Kora intensywnie pisała wiersze, uczestniczyła w debacie kulturalnej, a później także i filozoficznej. Projektowała słynne Madonny, które sprzedawała i rozdawała najbliższym
Po kilku latach Maanam się rozpadł. W zespole nie było już atmosfery twórczej, wkradł się, jak wspominała Kora, alkohol. Zespół powrócił, sprowokowany przez propozycję wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Okazało się, że między ludźmi znów była chemia, a używki udało się odłożyć na bok. W 1991 r. Maanam triumfalnie powrócił na rynek płytą „Derwisz i anioł”. Zespół, w różnych postaciach, istniał do 2008 r.
Pożegnanie, które nie jest końcem
W latach 90., pod szyldem „Kora i Kamil”, w piśmie „Tylko Rock” drukowano poezję. Kora pojawiła się tam obok m.in. Czesława Niemena publikującego wspomnienia, felietony oraz teksty, Lecha Janerki prezentującego luźne, dotyczące rzeczywistości spostrzeżenia czy Tomasza Lipińskiego, który na przemian dawał swe felietony i teksty utworów. „Tylko Rock” w pierwszych latach działalności był pismem opiniotwórczym, wyznaczającym trendy. Wielu fanom, którzy Korę znali tylko z pozycji wokalistki Maanamu, otworzyło oczy na pozostałe obszary jej zainteresowań artystycznych. A przecież Kora intensywnie działała na polu słowa – pisała wiersze, uczestniczyła w debacie kulturalnej, a później także i filozoficznej. Projektowała słynne Madonny, które sprzedawała i rozdawała najbliższym.
W 2010 r. Kora zaszokowała po raz kolejny, publikując nagranie „Zabawa w chowanego”, w którym opowiadała historię pedofilii u księdza. Historia ta dotknęła także ją, a przedstawiony w piosence dom opleciony winogronami istniał naprawdę. W 1992 r. tak opisała to zdarzenie z Krakowa w książce „Podwójna linia życia”: „Miałyśmy takiego znajomego starego księdza, który nas, dziewczynki, zaczepiał. Coś nam opowiadał, pytał się, jak nam idzie w szkole; lubił widocznie z nami rozmawiać. Zapraszał nas na winogrona. Mieszkał w jednej z najpiękniejszych willi. Cała obrośnięta winoroślą. (...) Pamiętam, że kiedyś byłyśmy u niego w pokoju, zacienionym tymi winoroślami; mnóstwo książek i wspaniałe biurko. (...) Sądziłam, że jestem w świątyni ducha. Ale ta świątynia ducha okazała się być świątynią uwiązanego seksu, ponieważ ksiądz w pewnym momencie pochylił się nade mną, przekrzywił mi głowę i wsadził mi cały swój jęzor do buzi, całując mnie. Miałam dziesięć lat”. Od czasu tego wyznania postać artystki zawsze już będzie ewokować silny antyklerykalizm.
Wiadomość o raku jajnika, która spadła na nią jak grom z jasnego nieba w 2013 r., zmobilizowała ją do dalszej pracy. Wciąż nagrywała solowe płyty, pracowała też jako jurorka popularnego talent show „Must Be The Music”, emitowanego w Polsacie. Była często postrachem niedoświadczonych muzyków, których z miejsca wyrzucała ze sceny. Parę razy – wraz z innymi jurorami – nie poznała się na czyimś talencie. Z eliminacji odszedł z kwitkiem np. Kortez. Jednak jej rady pomogły wielu. „Masz pomysł na siebie, ale brakuje ci warsztatu. Wróć do domu, ćwicz, ćwicz, ćwicz i wróć tu za rok” – lubiła mówić obiecującym artystom.
Rak jajnika dał też początek pamiętnej krucjaty Kory o refundację leków, które pomagają przedłużać życie, zatrzymać chorobę. „Myślę, że teraz dopiero niektórzy zaczną sobie zdawać sprawę z wagi jej obecności i to nie tylko w kontekście muzycznym, ale też osobowościowym” – mówił po śmierci artystki dziennikarz muzyczny Wojciech Mann. „Była pewnego rodzaju przykładem osoby niezwykle myślącej o ludziach, bezkompromisowo walczącej z wszechobecnym teraz udawaniem i zakłamaniem. To była fantastyczna osoba. Wszystko w niej było prawdziwe w stu procentach. Jeśli kogoś uraziła, jeśli kogoś rozkochała w sobie, to zawsze było prawdziwe”.
W dniu śmierci Kory Milo Kurtis, założyciel Maanamu, zachęcał, by nie popadać w żałobę i unikać jej zdjęć wyłącznie w czerni i bieli. By nie bać się puszczać jej choćby najbardziej energicznych nagrań. „Lubiła się uczyć i uczyła się od wielu ludzi, wybitnych artystów. Właściwie to była filozofem. Rozpoczęła następną podróż” – stwierdził.
***
Przygotowując wspomnienie, posługiwałem się licznymi źródłami. Najważniejszymi były: Kora „Podwójna linia życia” 1992 r., L. Gnoiński, J. Skaradziński „Encyklopedia Polskiego Rocka” 2001 r. oraz artykuły z gazet: „Tylko Rock”, „Teraz Rock”, „Gazeta Wyborcza” i Dziennik.pl.