To wszystko, czego się dotkniecie / Od razu obracacie w pył / Szarańcza przy was to jest bajka / Bo cały kraj już zgnił” – śpiewał w 2004 r. Paweł Kukiz w piosence „Virus SLD”.
Gdy w 2015 r. PiS wygrał, a KOD zaczął organizować manifestacje, były lider zespołu Piersi zadedykował utwór obrońcom starych porządków. Zupełnie przy tym nie biorąc pod uwagę, że sam jest już posłem.
Ale skoro Kukiz’15 szedł do wyborów, obiecując, że zmieni wszystko, to jego lider czuł się rozgrzeszony. Poza tym utonął w powodzi „antysystemowców”, których wysyp przeżywał wówczas zachodni świat. W Polsce Kukiza przebił, obiecujący konsekwentnie od ponad dwóch dekad zburzenie okrągłostołowego układu, Jarosław Kaczyński. Wielką Brytanię z Unii Europejskiej wyprowadzał Nigel Farage, zaś w USA rozprawę z rządzącym establishmentem obiecał Donald Trump. W opinii dotychczasowych elit wybory wygrywali populiści, bo uwiedli obywateli ogromną liczbą obietnic, często bez pokrycia.
Zupełnie bagatelizowano inne fakty: społeczeństwa utraciły zaufanie do liderów partii rządzących i opozycyjnych, były rozczarowane istniejącym stanem rzeczy, a także czuły ogromną potrzebę tego, by wreszcie coś się zmieniło. Nie zaś potwierdzało się ciągle ulubione powiedzenie XIX-wiecznej anarchistki Emmy Goldman: „Gdyby wybory miały coś zmienić, to dawno zostałyby zakazane”.
Precz z podatkami
W każdej społeczności trafiają się jednostki, którym zastany porządek się nie podoba. Zazwyczaj to outsiderzy spychani przez większość na margines, gdzie wegetują. Ale kiedy wiatr historii zaczyna mocniej wiać, oni pierwsi chwytają go w żagle. Ich celem jest zmiana, zburzenie tego, co skostniałe. Jeśli stary porządek jest zmurszały i nie potrafi się bronić, wówczas antysystemowcy mogą pociągnąć za sobą masy. Przy czym na początku zrywu jest idea, która „pochyla” się nad zwykłymi ludźmi i która chce wyplenić jawną niesprawiedliwość, jaką są np. zbyt wysokie podatki.
Myśl to nie nowa, bo zarówno Wielka Karta Swobód, którą musiał podpisać w 1215 r. angielski król Jan bez Ziemi, jak i cała demokracja szlachecka w Rzeczpospolitej opierały się na społecznej umowie. Zakładała ona, iż dobrze urodzeni godzili się na płacenie podatków, w zamian oczekując prawa do współdecydowania o polityce prowadzonej przez monarchę. Nikt natomiast nie podważał faktu tworzenia przez ludzi w jednym państwie wspólnoty.
Niuans, że wszystkie jednostki mają prawo do indywidualnego życia i szczęścia, nawet wbrew woli rządzących oraz społeczności, zaczęli dostrzegać dopiero pierwsi głosiciele liberalizmu ekonomicznego i politycznego. Jeszcze krok dalej poszedł amerykański nauczyciel z miasteczka Concord Henry David Thoreau. Absolwent Uniwersytetu Harvarda, mając lat 28, zamieszkał w zbudowanej przez siebie chacie w lesie, by – jak oznajmił – odciąć się od skorumpowanego, niesprawiedliwego państwa. Pech chciał, że kilka tygodni później, w lipcu 1845 r., wracając do lasu, wpadł na poborcę podatkowego, niejakiego Sama Staplesa.
Ten przypomniał Thoreau, iż zalega on z opłaceniem podatku federalnego za ostatnie sześć lat. W odpowiedzi usłyszał, że młody pustelnik niczego nie zapłaci, bo jest przeciwny wojnie, jaką USA prowadzi z Meksykiem, oraz nie godzi się na legalność niewolnictwa. Staples wezwał szeryfa i Thoreau wylądował w areszcie. Tam zabrał się do pisania eseju „O obywatelskim nieposłuszeństwie”. Dokończył go już na wolności, bo jedna z ciotek uiściła za niego zaległy podatek. Jak twierdził – wbrew jego woli, bo chciał dalej protestować.
Tymczasem o wiele lepszym pomysłem okazało się pisanie. „Należy zwolnić się z obowiązku posłuszeństwa wobec złego prawa i złego rządu, nawet gdyby przyszło za to ponieść stratę lub otrzymać razy od skorumpowanej władzy” – podkreślał w swoim eseju. Za najskuteczniejszą formę oporu uznał zaprzestanie płacenia podatków. Jednak po dwóch latach w lesie Thoreau powrócił do rodziców i już do końca życia mieszkał z nimi oraz siostrą. Płacił podatki, żył przykładnie, a jednocześnie przelewał na papier swoją niechęć do opresyjnej władzy. „Ten rząd jest najlepszy, który rządzi najmniej” – twierdził.
Podobnie źle postrzegał pracujących dla władz urzędników. „Funkcjonariusze państwowi w większości przypadków nie kierują się ani rozsądkiem, ani pobudkami moralnymi; sami siebie traktują jak drewno, ziemię i kamienie; a przecież ludzi drewnianych można by po prostu ciosać z pnia i też spełnialiby te same funkcje, co owi obywatele, wzbudzający nie większy szacunek niż kukły czy sterta śmieci” – pisał.
Jednocześnie nikomu nie wadził. Gdy chory na gruźlicę Thoreau umierał w 1862 r., jedna z ciotek zapytała go, czy zawarł pokój z Bogiem? „Nie wiedziałem, że kiedykolwiek się kłóciliśmy” – odparł najzupełniej szczerze. Ale to stworzone przez tego niespotykanie spokojnego outsidera idee zmieniły świat.
Do diabła z rządem
Dzieła Thoreau stały się inspiracją dla angielskich socjalistów, którzy z czasem powołali do życia Partię Pracy. Natomiast w Ameryce zachwycili się nimi pierwsi anarchiści. Kwestie pieniądza, wielkich nierówności społecznych, wszechwładzy monopolistycznych koncernów, a także podatków nakładanych przez państwo stanowiły problemy uwierające tamtejsze społeczeństwo. Jednocześnie państwo zostawiało obywatelom tak wiele swobody, iż trudno się było przeciwko niemu zbuntować.
Zupełnie inaczej miały się sprawy w Europie. „Anarchizm zrodził się jako doktryna sprzeciwu wobec dziewiętnastowiecznych monarchii absolutnych w szczególności, a instytucji państwa w ogólności” – pisze Radosław Antonów w książce „Anarchizm cafe racer”. Znamienne, że dwie europejskie ojczyzny tej idei diametralnie różniły się od siebie, a jednocześnie nieustannie przyciągały. Rządzona w despotyczny sposób Rosja oraz znajdująca się nieustannie w rewolucyjnym rozedrganiu Francja stanowiły pozorne przeciwieństwa polityczne, społeczne, gospodarcze, kulturowe. A jednak idea obalenia starych porządków i zmiany niemal wszystkiego stała się równie atrakcyjna dla grup buntowników w obu tych krajach. Co więcej, nastąpiło to w tym samym czasie, gdy w 1848 r. przez Stary Kontynent przetaczała się Wiosna Ludów.
Mieszkający w Paryżu dziennikarz Pierre-Joseph Proudhon pomagał budować barykady na ulicach stolicy, gdy ta zbuntowała się przeciwko królowi Ludwikowi Filipowi. Po utworzeniu II Republiki został nawet posłem do Zgromadzenia Narodowego, ale tak samo nieufnie traktował monarchię, jak i republikański rząd. Gdy wybory prezydenckie wygrał Ludwik Napoleon Bonaparte i wkrótce, wzorem swego sławnego stryja, ogłosił się cesarzem, dla Proudhona był to dowód, że częściowe zmiany niczego nie naruszają. Stare porządki należało niszczyć doszczętnie. „Być rządzonym to być obserwowanym, nadzorowanym, szpiegowanym, kierowanym, nastawianym, podporządkowanym ustawom, indoktrynowanym, zmuszanym do wysłuchiwania kazań, kontrolowanym, szacowanym, ocenianym, cenzurowanym, poddawanym rozkazom ludzi, którzy nie mają ani prawa, ani wiedzy, ani cnót obywatelskich” – pisał w 1851 r. w „Idée générale sur la Révolution au XIXe siecle”. „Pod pretekstem dbałości o dobro ogółu jest się opodatkowanym, drenowanym, zmuszanym do płacenia okupu, eksploatowanym, monopolizowanym, poddawanym presji, uciskanym, oszukiwanym, okradanym; wreszcie przy najsłabszych oznakach oporu, przy pierwszych słowach skargi, represjonowanym” – dodawał Proudhon. Jego zdaniem państwo powinna zastąpić dobrowolna wspólnota jednostek.
Gdy ów francuski dziennikarz stawiał w lutym 1848 r. barykady na ulicach stolicy Francji, oficer carskiej armii Michaił Bakunin postanowił rzucić służbę i poświęcić życie walce z wszelką władzą. Spory wpływ na to miała znajomość z Proudhonem i rozmowy, jakie prowadzili. Wkrótce, za przystąpienie do ruchu anarchistycznego, były oficer został aresztowany i sąd orzekł wobec niego karę śmierci, zamienioną następnie na zesłanie. W Tomsku Bakunin spotkał swoją przyszłą żonę Polkę Antoninę Kwiatkowską. Nie zabawił też długo na Syberii. Po pięciu latach udało mu się zbiec do Japonii. Potem na statku popłynął do USA, a stamtąd do Anglii. Gdzie od 1861 r. liberalne państwo pozwalało mu spokojnie żyć. Czego uciekinier z Rosji nie potrafił docenić, ponieważ stał się wrogiem każdej władzy. „Państwo jest najbardziej jaskrawym, najbardziej cynicznym i najbardziej pełnym zaprzeczeniem tego, co ludzkie” – pisał.
Przy czym zasłynął nie tylko jako teoretyk anarchizmu, ale też niestrudzony organizator grup spiskowców. W czym dzielnie sekundował mu inny Rosjanin książę Piotr Kropotkin. Rzeczą paradoksalną było, że idee anarchistyczne, choć narodziły się na Zachodzie, najmocniej pociągały poddanych cara. Przy czym w Rosji z wywrotowcami się nie cackano, więc uciekali do krajów rządzonych wedle demokratycznych reguł, a następnie podejmowali walkę z tamtejszym państwem.
Eksport rewolucji
Urodzona w Kownie Emma Goldman, po tym jak w wieku 16 lat wyemigrowała do USA, natychmiast przyłączyła się do anarchistów. Temperament i zdolności przywódcze rosyjskiej Żydówki sprawiły, że stała się jednym z liderów ruchu. Przewodziła amerykańskim anarchistom razem ze swym życiowym partnerem, pochodzącym z Wilna, Alexandrem Berkmanem. Na spotkania z emigrantami z Rosji, którzy postanowili zniszczyć rząd federalny, w latach 90. XIX w. waliły tłumy robotników. Rozochocona tym para marzyła o zorganizowaniu powstania. W autobiografii „Living My Life” Emma Goldman wspominała, iż chcąc zdobyć pieniądze na zakup broni, postanowiła zostać prostytutką. Ten pomysł ponoć wyperswadował jej już pierwszy klient, twierdząc, że większy talent ma do uprawniania polityki.
Czym też zajmowała się przez kilkadziesiąt lat, lądując co jakiś czas w więzieniu. Zamykano ją za liczne przewinienia – od nawoływania do zabicia amerykańskiego po organizowanie protestów przeciwko udziałowi USA w I wojnie światowej. W końcu, po ponad 30 latach, rząd federalny stracił do niej cierpliwość i dopuścił się rzeczy naprawdę okrutnej. W 1919 r. Emmę Goldman deportowano do bolszewickiej Rosji. Tam z bliska miała okazję się przekonać, jak wygląda rewolucyjna rzeczywistość. Po dwóch latach uciekła na Zachód, stając się gorącą przeciwniczką używania przemocy, niezależnie w imię jakiej idei.
Importowany z Europy anarchizm nie zapuścił korzeni w USA w dużej mierze z winy Henry’ego Davida Thoreau. Jego merkantylne spojrzenie na świat okazywało się bliższe mentalności Amerykanów od pomysłów Proudhona, Bakunina czy Goldman. Idee pustelnika podchwycił pod koniec XIX w. wydawca pisma „Liberty” Benjamin Tucker, łącząc anarchizm z indywidualizmem. „Wspólnota nie istnieje. Istnieje jedynie kombinacja jednostek, z których żadna nie ma i nie może mieć jakichkolwiek przywilejów nad inną” – pisał. Propagując anarchoindywidualizm, marzył o nowym systemie politycznym gwarantującym każdemu wolność i sprawiedliwość.
W zamyśle wydawcy „Liberty” ludzie powinni zrezygnować z państwa na rzecz zawierania między sobą umów na świadczenie usług. Ta sama zasada winna dotyczyć waluty. Każdemu przysługiwałoby prawo do emisji pieniądza o wartości gwarantowanej majątkiem wystawcy banknotów. Tym sposobem Tucker chciał rozwiązać problem utrudnionego dostępu do kredytu i dać obywatelom możność sfinansowania własnej działalności gospodarczej. Tak kształtował się amerykański libertarianizm – odżegnujący się od przemocy, lecz na równi z anarchizmem dążący do zburzenia całości zastanego porządku.
Powroty do przeszłości
Ruch anarchistyczny rozbito w Europie przed I wojną światową. Niewiele lepiej mieli się amerykańscy libertarianie. Choć przecież Thoreau stał się inspiracją dla najsławniejszych buntowników XX w. „Był jednym z największych i najbardziej moralnych ludzi, jakich wydała Ameryka” – pisał o nim w 1907 r. Mahatma Gandhi, gdy rozpoczynał swoją walkę z Imperium Brytyjskim. „Poszedł do więzienia ze względu na swoje zasady i cierpienia ludzi. Jego esej został uświęcony przez cierpienie” – dodawał.
„Podczas moich studenckich dni po raz pierwszy przeczytałem esej Thoreau o nieposłuszeństwie obywatelskim” – napisał w swojej autobiografii 50 lat po Gandhim Martin Luther King. „W swym odważnym sprzeciwie w Nowej Anglii odmówił zapłacenia podatków i wybrał więzienie, zamiast poprzeć wojnę, która rozprzestrzeniłaby niewolnictwo w Meksyku. Taki był mój pierwszy kontakt z teorią biernego oporu. Zafascynowany ideą odmowy współpracy ze złym systemem, byłem tak głęboko poruszony, że kilkakrotnie przeczytałem ponownie tę pracę” – podkreślał przywódca czarnej mniejszości w USA.
Znamienne, jak mocna okazywała się pamięć o dawnych buntownikach, gdy istniejący porządek zanadto uwierał społeczeństwo. Przy czym nieważne było to, że dawno nieżyjący autorzy idei w swym codziennym życiu bywali nieudacznikami. Liczyła się przede wszystkim treść tego, co po sobie zostawili.
Kolejnym dowodem na to stała się fala buntu młodego pokolenia w 1968 r. Przez świat przetoczyło się wówczas 1681 odnotowanych w mediach wystąpień studenckich. Za tą liczbą kryła się młodzież, pochodząca głównie z warstw średnich i wyższych, pragnąca budowy nowego społeczeństwa, wolnego od konkurencji i rywalizacji, a także nowoczesnej konsumpcji. Symptomatyczne, że jedna z pierwszych ulotek zapowiadających nadchodzący bunt, rozpowszechniana w RFN przez Fritza Teufla, wzywała do podpalania domów towarowych.
We Francji bracia Daniel i Gabriel Cohn-Benditowie wydali pracę „Lewicowy radykalizm – forsowna kuracja przeciwko starczej chorobie komunizmu”. Wykazywali w niej, że zarówno komunizm, jak i kapitalizm niewolą ludzi. W zamian proponowali rewolucję, która obaliłaby strukturę władzy w państwach, co dałoby szansę powstania niezhierarchizowanego społeczeństwa. Wtórował im, odwołując się do idei Bakunina, Horst Bienek. Wkrótce młodzi przywódcy, samorzutnie wyłaniający się z tłumu buntowników, poprowadzili w Wielkanoc 1968 r. kolegów i koleżanki na barykady. Tradycją walk ulicznych stało się niszczenie kojarzących się z wielkimi korporacjami samochodów, domów handlowych, restauracji oraz innych symboli kapitalistycznego ucisku.
Przyszły lider terrorystycznej Frakcji Czerwonej Armii (RAF) Andreas Baader razem z córką pastora Gudrun Ensslin i dwoma kolegami podpalili dom handlowy Schneidera i magazyny sieci domów towarowych Kaufhof we Frankfurcie nad Menem. Aresztowani dwa dni później, mieli przy sobie ulotkę o treści: „Podpalamy domy towarowe, abyście przestali kupować. Przymus konsumpcji terroryzuje was”. Młodzieżowa rebelia szybko wygasła, ale pokolenie roku 1968 diametralnie odmieniło zachodni świat. Jego przedstawiciele wcielili w życie wiele idei – promujących dbałości o równouprawnienie mniejszości, a także tych przynoszących rozluźnienie norm obyczajowych.
Na drugim biegunie tej samej niechęci do państwa znalazły się całkiem niedawno Stany Zjednoczone. Tam socjalne reformy forsowane przez administrację prezydenta Baracka Obamy, zwiększające rolę rządu federalnego, przyniosły narodziny ruchu Tea Party Patriots. Na jego czele stanęli ideowi libertarianie, zaś nazwą odwoływali się do tradycji słynnego „bostońskiego parzenia herbaty”, które zapoczątkowało walkę Amerykanów o niepodległość. W swych początkach Tea Party zwalczała reformy Obamy, ale równie wrogo odnosiła się do wielkich banków i korporacji, obwiniając je o wywołanie w 2008 r. światowego kryzysu. „Niech to, co upada, upadnie” – brzmiało hasło ruchu żądającego, aby koncerny już nigdy więcej nie otrzymały choć centa rządowego wsparcia wyciągniętego z kieszeni podatników.
Najlepszy sposób na to Tea Party widziało w zmniejszeniu administracji federalnej o 80 proc. i odebraniu rządowi sporej części uprawnień. Postulaty te stopniowo osłabły wraz z końcem kryzysu ekonomicznego, lecz rozbudzona niechęć wobec waszyngtońskiego establishmentu wyniosła do władzy Donalda Trumpa. Podobnie jak w innych zwycięskich antysystemowcach trudno odnaleźć w obecnym prezydencie USA ideowego anarchistę. Ci raczej nigdy władzy nie sprawują, bo jedyne, co ich autentycznie ekscytuje, to podkopywanie zastanego porządku oraz zatruwanie życia rządzącej elicie.