– Mamy już dosyć religii. Mdli mnie, że wszystko dokoła jest na niej oparte i ma z nią związek – przekonuje Mefisto. – Rozmawiałem kiedyś z psychiatrą, poradził mi, żebym wyrażał swoje emocje. No to proszę, wyrażam. Co może być bardziej motywującego do takiego działania niż życie w miejscu, w którym wszystko jest kontrolowane przez religię? Tutaj jednostka nie ma prawa nic zrobić. Wszystko musi mieć swoje uzasadnienie w islamie i zyskać akceptację społeczeństwa. To dwie potężne i oburzające siły: religia i społeczeństwo – dowodzi.
W krajach muzułmańskich jeszcze nigdy nie było tak wielu zespołów rockowych i metalowych, choć w tamtej części świata codziennością szarpidrutów są anonimowe pogróżki i obelgi, potępiające fatwy duchownych i trasy koncertowe po mieszkaniach znajomych
W krajach muzułmańskich jeszcze nigdy nie było tak wielu zespołów rockowych i metalowych, choć w tamtej części świata codziennością szarpidrutów są anonimowe pogróżki i obelgi, potępiające fatwy duchownych i trasy koncertowe po mieszkaniach znajomych
Ten zespół nigdy nie zagrał koncertu. A Saudyjczycy z Al-Namrood działają już od przeszło dekady, grając black metal – jedną z posępniejszych i cięższych odmian muzyki heavy, dla postronnego słuchacza coś między przejazdem walca drogowego a sieczkarnią. – Koncert? To niemożliwe, bo nielegalne. Zostalibyśmy skazani na śmierć, jeśli byśmy się na to poważyli – tłumaczył frontman grupy, Mefisto, portalowi Vice. – Żyjemy w izolacji. Nasza tożsamość jest utajniona, nasze muzyczne gusta muszą być trzymane w sekrecie. To i tak ryzykowne, a stałoby się jeszcze bardziej ryzykowne, gdybyśmy chcieli upublicznić działalność naszej grupy – dodawał. O tym, co po godzinach porabiają członkowie zespołu, nie wiedzą nawet ich krewni.
Tym bardziej, że Al-Namrood nawet nazwą rzucają wyzwanie saudyjskiej teokracji – nazwa grupy oznacza bowiem dosłownie „niewierzącego”, ateistę. To dla wierzącego ortodoksyjnego muzułmanina występek gorszy od bycia chrześcijaninem czy animistą. A przy okazji Al-Namrood to świetna nazwa zespołu metalowego, bo to zarazem imię absolutnego władcy Babilonu, biblijnego Nimroda, znanego z deklaracji „Jam jest stwórcą wszystkiego, co istnieje”.
Mefisto i jego dwaj koledzy, Ostron i Humbaba, nie stali się kontestatorami systemu z dnia na dzień. Zaczęło się od płyt z heavymetalowego mainstreamu kupowanych w sąsiednich, bardziej liberalnych krajach. Im ciężej grali artyści, tym lepiej, co inspirowało do kolejnych poszukiwań, zwożenia z Europy i Stanów Zjednoczonych płyt legend sceny blackmetalowej: zespołów Bathory, Mayhem czy Burzum. Wreszcie dzięki internetowi mrok black metalu znalazł się na wyciągnięcie ręki, a Mefisto – w zespole pełniący funkcje gitarzysty, basisty i perkusisty – ostatecznie założył z kolegami własny zespół. Al-Namrood miał połączyć to, co Saudyjczycy usłyszeli u zachodnich artystów, z lokalnymi, orientalnymi smaczkami. Stąd w ich muzyce pojawia się arabskie instrumentarium, jak ud czy qanun, a na oparte na półtonach zachodnich skal muzycznych riffy gitar elektrycznych nakładają się ćwierćtony ze skal bliskowschodnich.
I tak już od dekady. Choć Mefisto przyznaje, że w Arabii Saudyjskiej porządny wzmacniacz, nie mówiąc już o drapieżnych efektach gitarowych przesterowujących dźwięk, to rzadkość, Al-Namrood praktycznie co roku własnym sumptem nagrywa kolejne płyty. Muzycy biją w nich bezlitośnie w hipokryzję swoich rodaków i wiernych w ogóle, a przy okazji ogrywają tradycyjne patenty, w których lubują się miłośnicy ekstremalnych odmian metalu – czyli nawiązują do przedislamskich wierzeń, świata duchów i dżinnów z pustyni.
– To jak życie w jaskini i domaganie się elektryczności – mówi Mefisto, porównując dzisiejsze realia swojego kraju do Europy sprzed 400 lat, kiedy innowiercy lub niewierzący sceptycy lądowali na stosach. – A my żyjemy tak od dzieciństwa. Od małego patrzymy na świat z innej perspektywy niż reszta społeczeństwa i nauczyliśmy się już, że otwarte dzielenie się poglądami czy wątpliwościami nie działa na naszą korzyść. Niektórzy z nas próbowali się dostosować, inni wylądowali w więzieniach, więc to odizolowanie pojawiło się już dawno temu. I tylko przenieśliśmy je na muzykę – wyjaśnia. Ot, różnica: na Zachodzie matka metalowca może jedynie z rezygnacją pokiwać głową, powtarzając „przechodzi trudny okres”. Na Wschodzie lepiej, żeby nie wiedziała.
Kult słabej płyty Pink Floyd
„Muzyka daje Siłę tym, którzy poszukują Znaczenia” – takim credo posługuje się muzykolog z Uniwersytetu Chicagowskiego Philip Bohlman. Ten znawca globalnych trendów jest przekonany, że muzyka przepływa przez poszczególne regiony świata znacznie łatwiej i sprawniej niż ideologie polityczne, nowinki technologiczne czy inne trendy. – Muzyka jest estetycznie wpisana w szerszą społeczną, polityczną i gospodarczą dynamikę społeczeństw – twierdzi Bohlman. I przekracza granice: na koncertach gwiazd estrady spotykają się ludzie o rozmaitych poglądach, odmiennej religii, zasobności portfela. Im bardziej ekstremalna w odbiorze muzyka, tym bardziej zacierają się różnice.
Heavy metal to właśnie takie ekstremum, gdzie nierzadko spotykają się ludzie, których ścieżki inaczej nigdy by się nie przecięły. Sam termin został wzięty z trylogii Williama S. Burroughsa, na którą składały się powieści „Delikatny mechanizm” (The Soft Machine), „Wybuchowy bilet” (The Ticket That Exploded) i „Nova Express”. Spopularyzował go w pierwszej połowie lat 70. – i potem na przełomie lat 80. i 90. – Alice Cooper, „patron i święty ekstremalnego rocka”, który co prawda wykonywał muzykę nieodbiegającą od tego, co grali pionierzy hard rocka, za to jego entourage w zasadzie do dziś jest kopiowany na dalekich rubieżach muzyki metalowej.
Jednak co kraj, to heavy metal. Dla słuchaczy z Zachodu heavy metal to często pionierzy grania na przesterowanych gitarach: Led Zeppelin, Cream, Deep Purple czy – rzecz jasna – Black Sabbath. Ich nagrania docierały za żelazną kurtynę ze sporym opóźnieniem, podobnie zresztą jak termin „heavy metal”. Dlatego w powszechnym odbiorze nad Wisłą ten gatunek kojarzy się raczej z nową falą brytyjskiego heavy metalu – zespołami takimi jak Iron Maiden, Judas Priest, Motőrhead. Na Bliskim Wschodzie zaś heavy to już kolejna generacja zespołów. – Jeżeli balujesz z metalowcami z marokańskiej Casablanki czy pakistańskiego Lahaur, usłyszysz od nich inne nazwy: Metallica, Slayer, Deicide, Cannibal Corpse – opisuje gusta swoich rozmówców Mark LeVine, historyk z amerykańskiego Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine, a przy okazji pasjonat muzyki rockowej z Orientu i autor książki „Heavy Metal Islam”.
Rock pojawiał się w krajach muzułmańskich wraz z falami świeckich rządów: w Iranie za czasów szacha, w Egipcie za czasów Anwara as-Sadata i Hosniego Mubaraka, w Jordanii w okresie panowania króla Husajna, w Iraku za Saddama Husajna. Trafiał przede wszystkim do chłonących nowinki z Zachodu elit, a najlepiej rozwijał się w społeczeństwach bogatszych i najchętniej odchodzących od ortodoksji religijnej. Nic zatem dziwnego, że scena rockowa rodzimego chowu rozwinęła się najlepiej w Turcji, gdzie zespoły takie jak Asia Minor (tamtejszy odpowiednik grup progresywno-rockowych) starały się nawet przebijać do globalnego mainstreamu, choć bez większych sukcesów.
Z drugiej strony zwersternizowane rządy w krajach muzułmańskich najczęściej były dyktaturami lub ostatecznie się w nie przeradzały. Gdy padały pod naporem rozmaitych rewolucji, rock trafiał na cenzurowane. – Musimy zlikwidować muzykę, bo oznacza ona zdradę naszego kraju i naszej młodzieży – dowodziła z rewolucyjnym ferworem jedna z wydawanych w Iranie gazet po rewolucji islamskiej w 1979 r. – Muzyka jest jak narkotyk, ktokolwiek popadnie w ten nałóg, nie będzie w stanie poświęcać się ważnym działaniom – przestrzegała redakcja. Ajatollah Chomeini zbudował co prawda swoją popularność na dystrybuowanych na kasetach magnetofonowych kazaniach – ale niemal natychmiast po dojściu do władzy zdelegalizował ten nośnik. W kultowym komiksie Marjane Satrapi „Persepolis” jest scena „czarnorynkowego” zakupu kaset z zachodnią muzyką i zatrzymania przez patrol obyczajowy. – To są punkowe buty! – wrzeszczą na widok trampek Marjane strażniczki rewolucji. – A co to za symbol zachodniej dekadencji? – dopytują na widok przypinki z wizerunkiem Michaela Jacksona. – To Malcolm X, przywódca amerykańskich muzułmanów – kłamie bohaterka.
Tak samo wspominają to muzycy, którzy do dziś mieszkają w Iranie. Zakup kaset odbywał się wówczas w podobnych realiach jak kupno narkotyków: spotkanie w odludnym miejscu, pieniądze i kasety wymieniane błyskawicznie na parkowej ławce, ukrywane w zakamarkach ubrania. Tak trafiał do perskich mieszkań zarówno zachodni pop, jak i klasycy rocka. – Tak czy inaczej, Pink Floyd pozostaje źródłem fascynacji zarówno młodszych, jak i starszych pokoleń. W szczególności po Iranie krążyła ich płyta „The Final Cut”, ze swoimi gorzkimi, antywojennymi tekstami, kopiowana i intensywnie słuchana – pisze w poświęconej młodzieżowej kulturze Iranu książce „Tehran Blues” Kaveh Basmenji, irański dziennikarz i tłumacz literatury. Wydana w 1983 r. płyta była schyłkowym dziełem rozpadającego się już zespołu, ale idealnie trafiła w swój czas: to antywojenny manifest Rogera Watersa, który poświęcił ją zabitemu na frontach II wojny światowej ojcu. W bombardowanym przez Saddama Husajna Teheranie trudno było o trafniejszy komentarz do sytuacji.
Inspiracje płynęły zresztą w obie strony. – Zobaczyłem Led Zeppelin w Madison Square Garden podczas ich ostatniego amerykańskiego tournée w 1977 r. – wspominał Salman Ahmad, lider najsłynniejszego pakistańskiego zespołu rockowego Junoon. – To było duchowe przebudzenie. W tej muzyce było coś tak bardzo znajomego, czego nie potrafiłem umiejscowić do czasu, kiedy wróciłem do Pakistanu studiować medycynę. Wtedy uświadomiłem sobie, że ich muzyka zaprowadziła mnie do domu. Wkrótce zamieniłem stetoskop na gitarę elektryczną, która wydawała się lepszym instrumentem do uleczenia mojego głęboko poharatanego społeczeństwa – dorzucał.
Rockowy dżihad
Coś jest na rzeczy. – Metalowcy i hiphopowcy są w centrum obaw, ale i nadziei wielu muzułmanów, od nastolatków po tych dobiegających czterdziestki – pisze LeVine. – Muzycy w tej kulturze wydają się lepiej wykształceni i doinformowani, a także bardziej politycznie aktywni niż ich zachodni odpowiednicy – dorzuca.
Trudno o lepszy przykład niż Junoon – od pierwszych lat istnienia zespół nie unikał kontrowersji: w 1996 r. wydał płytę zatytułowaną „Inquilaab”, co w urdu oznacza zarówno „rewolucję”, jak i „zamach stanu” – było to czytelną aluzją do poczynań tamtejszych wojskowych i swoistym proroctwem, bo trzy lata później w drodze przewrotu władzę w kraju przejął gen. Pervez Muszarraf. Tuż po zamachach 11 września grupa nagrała piosenkę bez ogródek potępiającą terroryzm, a po kilku kolejnych latach Salman Ahmad nagrał płytę zatytułowaną „Rock’n’Roll Jihad”, która w założeniu miała być kontrapunktem dla radykalizmu młodych.
Pakistańscy rockmani zdążyli zatem podpaść wszystkim. To, że zachowali wolność i życie, zawdzięczają w sporej mierze swojej popularności: do tej pory zespół sprzedał na całym świecie 30 mln płyt, dla młodszej generacji muzyków na subkontynencie jest nieustannym punktem odniesienia, zanim się rozpadł, popularnością przebił w Indiach wszystkie zachodnie gwiazdy, „The New York Times” nazwał grupę Ahmada „U2 z Pakistanu”, a nagrodami obsypały ją stacje MTV, BBC i... UNESCO.
To jednak chwalebny wyjątek wśród politycznie zaangażowanych muzułmańskich zespołów. – Nienawiść to wszystko, co znam / Płynie w każdej z moich żył / W cieniu opustoszałego tronu – tłumaczy LeVine tekst egipskiej grupy metalowej Enraged. – To krytyka politycznego i społecznego systemu, opierającego się na propagandzie nienawiści, na życiu w strachu i ignorancji, pod żelazną pięścią – tłumaczyła Amerykaninowi wokalistka zespołu Rasha. Kapela, podobnie jak dziesiątki innych zespołów, działała na poły jawnie, musząc liczyć się z tym, że władze w Kairze (wówczas jeszcze pod rządami Hosniego Mubaraka) mogą z dnia na dzień ogłosić kampanię przeciw „satanistom”. Pod tym pretekstem egipska bezpieka niejednokrotnie zamykała usta lokalnym artystom, w tym muzykującym synom jednego z największych w swoim czasie politycznych adwersarzy Mubaraka, Ajmana Noura.
W Egipcie, podobnie jak w Iranie u schyłku rządów szacha, za gitary elektryczne chwytały dzieci elit – biznesmenów, akademików, wojskowych. Pomimo różnic między reżimami do dziś zespoły te funkcjonują na poły nielegalnie. W Iranie cięższego brzmienia można posłuchać niemal wyłącznie na prywatnych posesjach, choć dekadę temu władze przymknęły oko na koncert na kampusie uniwersytetu w Teheranie – jednak z kategorycznym zakazem headbangingu, czyli rytmicznego potrząsania głową i „rzucania włosami”, które znamy z zachodnich sal koncertowych. Odpowiednie komórki stosownych resortów oceniają nawet brzmienia używanych przez kapele przesterów, uznając te bardziej rzężące za „nieislamskie”.
Rockmani muszą się też liczyć z ostracyzmem otoczenia i nie dotyczy to tylko Mefisto. – Właśnie rozpadła się grupa Pragaash – donosiły swego czasu w ramach dziennikarskich michałków zachodnie media. – Cóż, zespoły rozpadają się na okrągło, nic poważnego, prawda? Ale zwykle nie rozpadają się wskutek grożenia im śmiercią, administracyjnych nakazów zawieszenia działalności i fatw wydawanych przez działających na zlecenie władz duchownych – podkreślał portal Noisey, opisując rozpad pierwszego w podzielonym Kaszmirze rockowego girlsbandu. Pragaash był apogeum mody na granice rocka, która zapanowała w skonfliktowanej, podzielonej między Indie a Pakistan prowincji na początku tej dekady.
„Dziwki z Pragaash” – jak lżyli je w sieci i na koncertach lokalni strażnicy moralności – z jednej strony były grupą poubieranych w dżinsy nastolatek, które chwyciły za gitary, z drugiej strony – zgromadziły wielotysięczną społeczność fanów, którzy próbowali występować w ich obronie, niemało ryzykując takim publicznym wsparciem. – Są strasznie przerażone tym, co się dzieje, i chcą przeciąć wszelkie kontrowersje raz na zawsze – opowiadał ich nauczyciel muzyki. – Po fatwie rządowych kleryków dziewczyny mówią muzyce „żegnaj” – kwitował.
I taka jest codzienność rockmanów w wielu krajach. W Afganistanie – podobnie jak w Arabii Saudyjskiej – ujawnienie zamiłowania do gitar elektrycznych kończy się w najlepszym razie pogróżkami. Nie ma mowy o działalności zespołu rockowego – nie mówiąc już o heavy metalu – w Jemenie, Sudanie czy Mauretanii. Co nie znaczy, że metalowcy w tych krajach nie istnieją. Portal The Metal Archives dokumentuje istnienie w Kabulu zespołu District Unknown, grającego progressive groove metal. Z Arabii Saudyjskiej wywodzi się co najmniej 12 zespołów grających przede wszystkim black i death metal (wliczając w to Al-Namrood). W Maroku jest takich grup ponad 20, w konserwatywnym rzekomo Iranie – 82. We względnie liberalnej Malezji – blisko 600.
Terrorysta i ciota naraz
Każda akcja rodzi bowiem reakcję. – Walczymy ze stereotypem muzułmanki jako osoby podporządkowującej się i pozbawionej własnego głosu. Noszenie hedżabu nie powinno być barierą dla marzeń o byciu gwiazdą sceny metalowej – tak 16-letnia Firdda Kurnia, frontmenka zespołu Voice of Baceprot z Indonezji, podsumowuje „misję” swojego girlsbandu. – Równość płci powinna być w oczywisty sposób wspierana, bo czuję, że udaje mi się jednocześnie eksplorować swoją kreatywność, nie zaniedbując obowiązków, jakie mam jako kobieta – deklaruje liderka zespołu, który prezentuje publiczności przede wszystkim zestaw coverów Metalliki, Rage Against the Machine, System of a Down czy Slipknot. W przeciwieństwie do Kaszmiru Indonezja jest bowiem rajem dla heavymetalowców – portal The Metal Archives dokumentuje przeszło 1600 projektów muzycznych z tego kraju.
Innym azylem dla rocka jest Liban: w przeciwieństwie do Teheranu, gdzie do dziś sklepów z płytami właściwie nie ma, w Bejrucie można kupić pełne spektrum albumów zachodnich wykonawców. Mało tego, libańska scena muzyczna buzuje: od klasycznego art rocka (Arcane), przez progresywny metal (The Kordz), po klasyczne gitarowe granie (Jay Wud czy najpopularniejszy w ostatnich latach zespół w regionie – Mashrou’ Leila).
– Nikt nie przychodzi do białego artysty i nie pyta: no i jak pan reprezentuje swoją kulturę? – wytykał w wywiadzie dla CNN Hamed Sinno, wokalista i lider Mashrou’ Leila, krytykując „uproszczenia w postrzeganiu świata arabskiego”. Sinno jest kimś w rodzaju libańskiego Freddiego Mercury’ego: utalentowanym artystą, który otwarcie przyznaje się do homoseksualnej orientacji, co czyni go jako rockmana i geja podwójnie niemiłym części rodzimej publiki. Stereotypy w stosunku do Arabów są dla niego dodatkowym źródłem frustracji. – Jest wśród nas taka grupa, która czuje się zaatakowana – mówił Sinno po ataku na klub gejowski w Orlando w 2016 r. – A jednocześnie nie możemy pokazać żałoby, bo jesteśmy z muzułmańskich rodzin. Tak to właśnie jest, jak nazywają cię jednocześnie terrorystą i ciotą – kwitował.
Muzyka z Lewantu potrafi też przekraczać inne stereotypy. Największa gwiazda izraelskiej sceny metalowej – grupa Orphaned Land – to zespół, w którym ramię w ramię grają Izraelczycy i Palestyńczycy. Mało tego, mimo że zespół pochodzi ze skonfliktowanego z państwami arabskimi Izraela, ma fanów w całym świecie arabskim, a użycie połączenia przesterowanych gitar i bliskowschodniego instrumentarium – charakterystyczne choćby dla Al-Namrood – bywa żywcem kopiowane z utworów kultowej grupy. Z kolei w libańskim The Kordz, w zależności od okoliczności rozrastającym się z tria do nawet sekstetu, grają przedstawiciele wszystkich najważniejszych wyznań w kraju: chrześcijanin, sunnita i szyita.
– Strach, przemoc, nienawiść na Bliskim Wschodzie mogą wydawać się ogłuszające, ale nie są wystarczająco silne, żeby uciszyć głos oporu – pisze LeVine. – Cała generacja dzieciaków krzyczy tam po angielsku, arabsku, herbajsku, turecku, francusku, w farsi i urdu: nie zgadzamy się. Im szybciej przyłączymy się do tego chóru, tym szybciej da się osiągnąć tam pokój, demokrację i wybaczenie – podsumowuje.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Reklama
Reklama
Reklama