Jeszcze niedawno zastanawialiśmy się, kim jest młodzieniec trzymający za rękę córkę Madonny? Potem: kim jest ten utalentowany dzieciak z „Interstellar”? Ten dwudziestojednoletni nowojorczyk z Hell’s Kitchen został właśnie nominowany do Oscara, a o cenną statuetkę powalczy z samym Garym Oldmanem, Danielem Day-Lewisem i Denzelem Washingtonem. Włoskie lato, espresso i walki Tysona – m.in. o tym rozmowa z Timothée Chalametem („Tamte dni, tamte noce” reż. Luca Guadagnino, polska premiera 26 stycznia 2018).

Timothée Chalamet mimo młodego wieku wystąpił już u Jasona Reitmana, Grety Gerwig i Christophera Nolana, zagrał też jedną z głównych ról w nowym filmie Woody’ego Allena. W „Tamtych dniach, tamtych nocach” wciela się w poszukującego własnej tożsamości nastolatka, spędzającego włoskie wakacje z przystojnym studentem własnego ojca. Dla niego sześć tygodni pod słońcem Lombardii okaże się momentem przełomowym, transformacją z chłopca w świadomego swych uczuć młodzieńca, który dopiero odkrywa, czym jest namiętność i pożądanie.

Choć Timothée (dla znajomych „Timmy”) w bezpośrednim kontakcie jest dość nieśmiały, sprawia wrażenie pewnego siebie, niezwykle inteligentnego i oczytanego. Mimo ogromnego sukcesu, jaki odnoszą filmy z jego udziałem, mocno stąpa po ziemi. Wciąż mieszka ze współlokatorami, a wkrótce zacznie drugi rok indywidualnych studiów na Uniwersytecie Nowojorskim. Zwykły chłopak, któremu przydarzają się rzeczy zupełnie niezwykłe.

Trwa ładowanie wpisu

Jesteś bardzo młody, a w „Tamtych dniach, tamtych nocach” dostałeś do zagrania bardzo trudne, intymne sceny z Armie Hammerem. Jak dałeś sobie z nimi radę?

W żadnym momencie nie poczułem się zagrożony. Bardzo uważnie oglądałem wcześniejsze dokonania Luki Guadagnino – „Nienasyconych” czy „Jestem miłością”. Nie uważam się za kinofila, ale doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że kolejny film tego reżysera będzie wypełniony zmysłowością i seksualną energią. To są po prostu elementy pasujące do jego wizji kina. Muszę przyznać, że nie ma za dużo dobrych, złożonych, inteligentnie napisanych ról dla ludzi w moim wieku. Kiedy tylko dostałem propozycję, przyjąłem ją od razu, bo nie zależy mi, żeby występować w głupawych komediach dla młodzieży. Zrozumiałem też, że sceny erotyczne służą tej historii, nie są celem samym w sobie. Przekazują to, przez co przechodzą główni bohaterowie. W rękach Luki i Armiego czułem się po prostu bezpiecznie. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego reżysera i partnera do tańca niż ta dwójka!
Poza tym absolutnie pochłonęły mnie Włochy. Znalazłem się tam na jakiś miesiąc przed rozpoczęciem zdjęć po to, żeby poczuć atmosferę tego miejsca, oddychać tym powietrzem, sprawić, by nowe otoczenie było dla mnie jak najbardziej naturalne. Poza tym spędzaliśmy z Armiem bardzo dużo czasu razem, piliśmy espresso, oglądaliśmy walki Tysona…

Czy dobrze słyszę: oglądaliście walki Mike’a Tysona?

Tak, Armie jest wielkim fanem boksu i Tysona. Stwierdził, że ponieważ jestem za młody by pamiętać jego walki, obejrzymy je wszystkie razem. Więc pokazywał mi jakieś legendarne, stare starcia Tysona w ringu.

No i co ty na to?

Zawsze mi się wydawało, że Tyson działa raczej w popkulturze, a to był naprawdę utalentowany, świetny pięściarz, po prostu legenda!

Czego, poza docenieniem Tysona, nauczyłeś się od Armiego, swojego filmowego partnera?

Szczerze mówiąc to nawet nie chodziło o wskazówki aktorskie, chociaż ich Armie też udzielał mi nieustannie. Bardziej zależało mi na czymś z mojego punktu widzenia dużo ważniejszym – na człowieczeństwie i ideale męskości. Wiem, że to może zabrzmi trochę dziwnie, ale u Armiego głównie podglądałem, jak to jest być prawdziwym mężczyzną w dzisiejszych czasach. Dorosłe życie kryje mnóstwo pułapek i nauczyć się wśród nich nawigować to prawdziwy dar. Wydaje mi się, że Armie trochę już zdążył się zorientować, na czym to wszystko polega. Ma wspaniałą rodzinę, dwójkę świetnych dzieciaków i wszystko sobie pięknie poukładał, mimo zawodu, jaki wykonuje. Poza tym mam też oczywiście na myśli biznes filmowy, w którym się nieustannie gubię. On już w tym trochę siedzi, więc ma dla mnie wiele świetnych rad. Mam numer jego komórki i wiem, że gdyby coś mi się przydarzyło albo potrzebowałbym pomocy, Armie nie odmówi pomocy.

W jaki sposób praca na planie „Tamtych dni, tamtych nocy” wpłynęła na twoje postrzeganie zawodu aktora?

Każde doświadczenie aktorskie to dla mnie okazja do nauczenia się czegoś nowego. Mam dopiero 21 lat, za sobą kilka bardzo ciekawych przygód. Kiedy pracuję nad nową rolą, nie szukam konkretów. Liczę po prostu, że praca nie pójdzie na marne. Przy „Tamtych dniach, tamtych nocach” ważne było to, by oddać na ekranie ducha życia i miłości, żeby powoli odkrywać namiętność i pasję. I poczuć włoskie lato!

Akcja tego filmu dzieje się w czasach, których zupełnie nie znasz, bo urodziłeś się już w latach 90. Czy to miało dla ciebie jakieś znaczenie?

Ja nie znam tych czasów, ale wiem, że to były lata dorastania Luki, bardzo dla niego ważne. Ja szukałem dla siebie innych wskazówek po to, żeby dobrze wykonać swoje zadanie. Podążałem głównie tropami popkulturalnymi, podziwiając w jaki sposób Luca i reszta ekipy po prostu łączą muzykę Beethovena z Psychedelic Furs, z Talking Heads, Sufjanem Stevensem, tworząc jedyny w swoim rodzaju kolaż. To był ich autorski stempel na tym filmie, a dla mnie – furtka do czasów, o których mówimy.

Czy Luca Guadagnino to wymagający reżyser? Jak wyglądała wasza relacja?

Mam chyba jeszcze zbyt mało doświadczenia, bym potrafił podać jakieś konkretne cechy reżysera, które uznam za dobre czy złe. U Luki bardzo lubię jego wyjątkowość, osobność, to że momentami rozmawia się z nim jak z historykiem, ale i wielkim pasjonatem kina. Mam sporo znajomych, dla których aktorstwo czy film w ogóle to całe życie, ale nie znam nikogo, kto reagowałby tak jak Luca kiedy pada pytanie na przykład o Alfreda Hitchcocka. Potrafi zresztą na podobne tematy sprowadzić każdą dyskusję. Zaczynamy rozmawiać o jedzeniu, a kończymy na klasycznym kinie noir. To jest poziom, którego jeszcze nie rozumiem, nie dorosłem do tego. Ale sam fakt, że ktoś taki jest i do kogo można zawsze zadzwonić jest niezwykle inspirujący.

O „Tamtych dniach, tamtych nocach” rozmawia się jak o zaproszeniu do dyskusji o różnych odcieniach miłości, sztuce uwodzenia, ale co interesujące: namiętności w czasach, które były jeszcze mniej otwarte i tolerancyjne niż nasze.

Rzeczywiście, z tego co wiem, lata 80. nie były wcale tolerancyjne, a wszelka odmienność była często odrzucana z taką samą częstotliwością i siłą, jak dziś. Ale nasz film nie jest o opresyjnej kulturze czy polityce, to celebracja miłości, nie zależało nam na wzbudzeniu szoku, niesmaku czy kontrowersji. Nie przypinamy łatek uczuciom, tylko traktujemy to jako coś zupełnie normalnego, ludzkiego.

Masz dopiero 21 lat, za sobą udział w „Interstellar”, niedługo premiera nowego filmu Woody’ego Allena z tobą w jednej z ważnych ról. Nie zastanawiasz się czasem, co by było, gdybyś został po prostu zwyczajnym nastolatkiem?

Cały czas, ale z mojego punktu widzenia tak naprawdę niewiele się zmieniło. Po prostu raz na jakiś czas mogę być kimś innym, i tyle. Poza tym wciąż nie nauczyłem się obiektywizmu jeśli chodzi o oglądanie siebie na ekranie. To bardzo dziwne uczucie i nie wiem, czy kiedykolwiek się go wyzbędę. Ciekawie też ogląda się swoje filmy z rodziną. Już wiem, że przy „Tamtych dniach, tamtych nocach” to może nie był najlepszy pomysł. Szczególnie, jeśli siostra siedzi tuż obok.

W takich momentach przypominam sobie, jakie ogromne mam szczęście, że mogę pracować. Kiedy chodziłem do szkoły w Nowym Jorku, miałem tam zajęcia teatralne. Nauczycielka uczyła nas wtedy, że jeśli chcemy wcielić się w jakąś postać, musimy wymyślić całą jej historię: skąd pochodzi, jakie są jej oczekiwania, marzenia. Moim zdaniem takie ćwiczenie może być zbyt intensywne, o ile w ogóle wykonalne dla 9- czy 10-latka. Ale te ćwiczenia dużo mnie nauczyły i przygotowały na to, co przede mną. W kinie wciąż brakuje dobrych, wymagających ról dla dzieciaków czy nastolatków.

Wiele razy wspomniałeś, jak wielkie wrażenie zrobiła na tobie książka André Acimana, na podstawie której powstał scenariusz Jamesa Ivory’ego.

Jest bardzo bliska memu sercu, podobnie jak pewnie milionom wiernych czytelników. Bardzo się bałem, że po premierze będzie się znowu mówiło, że książka jest lepsza niż film. Uspokoiłem się dopiero, kiedy zobaczyłem „Tamte dni, tamte noce” po raz pierwszy. Wtedy przyszło mi do głowy, że zrobiliśmy dobrą robotę, jest w naszym filmie prawda i szczerość.

W filmie mówisz w kilku językach, skąd u ciebie takie zdolności?

Mój tata jest Francuzem, więc po francusku mówię raczej biegle. Zresztą prawie każde lato spędzaliśmy we Francji, dzisiaj już dużo rzadziej tam jeździmy. Żeby przygotować się do filmu, nauczyłem się trochę grać na pianinie i gitarze, podłapałem też trochę włoskiego. Przez bite trzy miesiące we Włoszech miałem dwie lekcje dziennie z surową nauczycielką, w pokoju bez okien! Nie mogłem się nie nauczyć.

Na szczęście mogłeś zaprosić na plan członka rodziny lub przyjaciela, prawda? Kogo zabrałeś?

Moja mama w końcu nie przyjechała, ale zaprosiłem mojego najlepszego przyjaciela Willa.

A mama wie, że Will podebrał jej bilet?

Jeśli to wydrukujesz, będę miał straszne kłopoty! (śmiech)