PAP: Powiedział pan kiedyś, że w muzyce wszyscy powinni być równi. Mógłby pan to rozwinąć?
Adam Bałdych: Oznacza to, że liczą się same dźwięki, które z nas płyną. One mają nas łączyć, a muzyka staje się fundamentem. Wtedy, bez względu na to czy artysta, z którym gram jest legendą muzyki jazzowej i ma za sobą kompozycje zmieniające świat, czy jest to osoba z kraju, w którym jazzu praktycznie nie ma, ale mimo wszystko ma coś ciekawego do powodzenia, to powinni oni mieć taką samą szansę, żeby w czasie improwizacji zaistniało coś niesamowicie magicznego. Pod tym względem ludzie na scenie są równi. Nie dzieli ich nic.
PAP: Składy jazzowe często się zmieniają, a nawet powstają na określony koncert. Nie jest tak, jak w muzyce rockowej, że ludzie ze sobą grają i tworzą przez dziesięciolecia. Wrażliwość jazzmanów ich łączy i pozwala w czasie jednego występu na porozumienie i pokazanie duszy?
A.B.: Muzyka improwizowana daje możliwość, żeby osoby, które ze sobą wcześniej nie występowały, spotkały się w jednym miejscu i stworzyły coś tak wyjątkowego, co potrafi bić na głowę płyty bandów grających ze sobą od wielu lat. Magia chwili i pierwszego spotkania, chemia w improwizacji, są tym - do czego zawsze dążymy. Z drugiej strony, każdy wykonawca pracuje przez lata nad stworzeniem swojego konceptu i brzmienia oraz drogi muzycznej. Ona zwykle zabiera trochę więcej czasu i trzeba się "dotrzeć", tak jak w każdym zespole, zrozumieć w jaki sposób pewne wibracje między muzykami się układają. Wielką rolę odgrywają w tym procesie osobowości poszczególnych osób, które nadają kierunek temu, co powstaje. To co nas łączy - to wrażliwość i umiejętność słuchania drugiego muzyka.
PAP: Są cechy charakterystyczne dla jazzmanów z różnych części świata. Jakie doświadczenia ukształtowały pana?
A.B. Fakt jest taki, że muzyka jazzowa stawia mocno na osobowość twórcy. Muzyk z Chicago, Nowego Jorku, Polski, Niemiec czy Norwegii – bez względu na to skąd pochodzą – będą mieli opanowane źródło – język. To co będzie ich odróżniało, to background: miejsce, w którym się wychował, płyty, których słuchał itd. Te przyprawy sprawiają, że możemy wyczuć, skąd ta muzyka pochodzi.
Jeżeli chodzi o mnie, to staram się świadomie nawiązywać do polskiej tradycji. Pochodzę z Gorzowa Wielkopolskiego. Grając, jako młody chłopak, muzykę poważną czy folklorystyczną przesiąkałem tymi dźwiękami, a poprzez improwizacje tylko je wydobyłem. Przefiltrowałem je przez samego siebie. Pobrzmiewają w mojej twórczości echa słowiańskości, ale i klasyki, będącej wielką inspiracją.
Nie zamykam się jednak na rocka, jego energię, z którą też chętnie mam do czynienia. Zawsze wierzyłem w to, że muzyk jazzowy nie musi być powściągliwym, zupełnie chowającym swoje uczucia, chłodnym artystą - żyjącym jedynie w abstrakcyjnie oddalonym od rzeczywistości świecie dźwięków. Rockmani pokazują energię dzisiejszego świata. Staram się korzystać z tego dziedzictwa. Dziś dodaję totalny czad do swojej twórczości. Nie czuję kompletnie obciachu w tym, żeby łączyć elementy z różnych gatunków.
PAP: Gust muzyczny każdego z nas kształtuje się przez lata i wynosi się go z domu rodzinnego. Jakie płyty były w pana domu?
A.B.: Z dzieciństwa pamiętam głównie poezję śpiewaną. Myślę, że miała ona istotny wpływ ma mój rozwój. Można w niej odnaleźć sporą dbałość o warstwę liryczną i romantyzm. Ważna jest w niej również melodyczność i to zostało mi do dzisiaj. Melodia jest dla mnie niezwykle ważna, nawet jeżeli kompozycja jest skomplikowana i wyrafinowana, to musi mieć klarownie zaznaczoną melodię.
PAP: Skandynawskie Helge Lien Trio, z którym zagrał pan chociażby w Toruniu, to chłodna przeciwwaga.
A.B.: Rzeczywiście jest chyba tak, że recepta na naszą współpracę jest taka, że jesteśmy inni. Łączą nas podobne próby poszukiwania piękna w muzyce.
Rozmawiał Tomasz Więcławski