Tegoroczna gala może zamienić się w konfrontację Hollywood z Donaldem Trumpem. Ale nagrody Akademii zawsze były okazją do wygłaszania wykładów o moralności. Czasami skutecznych.
Oscary będą wyglądały tak jak wasz Facebook i Twitter. Dlaczego na trzy godziny mamy ignorować to, o czym mówimy przez całą dobę?” – zapowiadał Lin-Manuel Miranda, nominowany za piosenkę do filmu „Vaiana – skarb oceanu”. To znaczy, że ceremonia będzie pełna polityki. Preludium starcia z Trumpem mieliśmy już w listopadzie ubiegłego roku, kiedy obsada musicalu „Hamilton” z Mirandą na czele przypomniała obecnemu na widowni wiceprezydentowi Mike’owi Pence’owi, że administracja prezydencka ma obowiązek pracować dla wszystkich Amerykanów i bronić uniwersalnych wartości.
Wiadomo, że Hollywood jest, delikatnie mówiąc, nieprzychylny administracji 45. Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Kontrowersje pojawiły się na długo przed oscarową nocą, gdy okazało się, że do Los Angeles – z powodu wprowadzonego przez Trumpa zakazu – nie będzie mógł przyjechać nominowany za film „Klient” irański reżyser Asghar Farhadi. I nawet gdy Departament Stanu cofnął prezydencki dekret, artysta, który ma już na koncie jedną nagrodę Akademii, zapowiedział, że zbojkotuje oscarową ceremonię.
Jednak czy podobne imprezy są miejscem do udzielania władzy pouczeń i wygłaszania wykładów na temat moralności? Nie wszystkim się ten związek show-bizne su z polityką podoba: – Nie ma w tym nic dziwnego, kiedy dokumentalista wykorzystuje 45 sekund bycia w centrum uwagi całego świata, aby raz jeszcze poruszyć temat swojego filmu. Ale kiedy aktor odbiera nagrodę za film, który nie ma nic wspólnego z dyskryminacją, wykluczeniem, globalnym ociepleniem czy innymi ważkimi dla świata tematami, a czuje potrzebę wygłoszenia moralizatorskiej przemowy, łatwo o zjawisko znane jako syndrom Susan Sarandon. Widzowie są zniesmaczeni paternalistycznym tonem gwiazdy, która ich z wyższością poucza – mówi DGP Owen Gleiberman, publicysta filmowy „Variety”. A jednak często aktorzy próbują po swojemu naprawiać świat. Czasami z pozytywnym skutkiem.
Przełamywanie granic
Dwunasta ceremonia oscarowa odbyła się w lutym 1940 r. Triumfowało wówczas „Przeminęło z wiatrem”, epos o wielkości i upadku niewolniczego Południa, dziś klasyk nad klasykami. Na Południu wciąż obowiązywała segregacja rasowa – organizatorzy oficjalnej premiery w Atlancie zakazali uczestnictwa czarnoskórej Hattie McDaniel, odtwórczyni roli wyrozumiałej niani głównej bohaterki. Oburzony Clark Gable, przyjaciel aktorki, zagroził, że wobec tego zbojkotuje uroczysty pokaz. McDaniel przekonała go jednak, że nie ma co walczyć z wiatrakami. Ale do podobnej sytuacji doszło parę tygodni później podczas rozdania Oscarów. Hattie otrzymała nominację za najlepszą rolę drugoplanową, ale nie wpuszczono jej na czerwony dywan. Weszła drzwiami dla obsługi. Wręczająca nagrodę Fay Bainter, zanim odczytała werdykt, powiedziała: „Akademia honoruje całą Amerykę, Amerykę, jaką kochamy i dajemy jej to, co najlepsze, niezależnie od koloru skóry”. Zwyciężczynią okazała się McDaniel, która oznajmiła, że to wyróżnienie dla wszystkich czarnoskórych w Hollywood. Tak zaczęła się emancypacja Afroamerykanów w przemyśle filmowym.
Jej milowym krokiem będzie niedzielna ceremonia, bo wśród nominowanych znalazło się sześcioro czarnoskórych aktorów oraz ponad tuzin dokumentalistów, scenarzystów, muzyków i dopiero trzeci w historii reżyser, Barry Jenkins. Swoją drogą, gdy w ubiegłym roku nominacje zdobyli wyłącznie biali aktorzy, w mediach społecznościowych furorę zrobiło hasło #OscarsSoWhite (Oscary tak białe) – być może ono pomogło także Akademii zwrócić uwagę na rasowe zróżnicowanie w Hollywood.
Zimna wojna to okres niesławnego polowania na czarownice, czyli szukania prawdziwych i domniemanych komunistów, także wśród ludzi filmu. Scenarzysta Dalton Trumbo w 1947 r. odmówił odpowiedzi na pytanie „Czy jesteś lub byłeś członkiem partii komunistycznej?”, wskutek czego trafił na czarną listę i stracił możliwość pracy w amerykańskiej kinematografii. W 1950 r. trafił na 11 miesięcy do więzienia. Napisał potem kilka scenariuszy. Za dwa – „Rzymskie wakacje” i „The Brave One” – zdobył Oscary, ale jego nazwisko nie pojawiało się w czołówkach filmów, nie mógł też odebrać nagród. Dopiero po 30 latach Akademia zrehabilitowała i przeprosiła Trumbo oraz wysłała mu statuetki z wygrawerowanym jego nazwiskiem. Ale duch polowania na czarownice dalej wisi nad Akademią. Gdy w 1999 r. reżyser takich klasyków, jak „Tramwaj zwany pożądaniem” czy „Na nabrzeżach” Elia Kazan odbierał honorowego Oscara, to część publiczności – w tym Ed Harris i Nick Nolte – buczała. Kazan w mrocznych latach 50. donosił na swoich kolegów.
W 1973 r. kolejna czarna karta w historii Ameryki wymieszała się z hollywoodzkim targowiskiem próżności. Oscara za główną rolę w „Ojcu chrzestnym” dostał Marlon Brando, ale nie pofatygował się na uroczystość i wysłał w zastępstwie Sacheen Littlefeather, indiańską aktorkę i bojowniczkę o prawa rdzennych Amerykanów. Odczytała ona w imieniu laureata list. Brando odmówił przyjęcia nagrody w proteście przeciwko dyskryminacji Indian zarówno w przemyśle filmowym, jak i w życiu społecznym całej Ameryki. Czy demonstracja ta odmieniła losy Indian? Raczej nie. Była natomiast przytaczana jako fanaberia narcystycznego gwiazdora, który w ten sposób podbudował swoje ego.
Dwa lata później zwycięzcy w kategorii filmu dokumentalnego Peter Davis i Bert Schneider (za antywojenny „Serca i umysły”) co prawda przyjęli statuetki, ale oświadczyli, że ironią jest nagradzanie filmu protestu, kiedy wojna w Wietnamie jeszcze trwa. Davis dodał, że chciałby, by jego synowie dorastali w zupełnie innym kraju niż ten przedstawiony w ich filmie.
Temat wrócił 12 lat po zakończeniu wojny. Oliver Stone odbierał Oscara za „Pluton”, historię młodego idealisty, który zaciągnął się do wojska i po kilku tygodniach na froncie w dżungli zmienił diametralnie swoje poglądy na temat wojny, wojska i Ameryki jako ojczyzny wolności. Laureat powiedział wówczas: „Przyznając mi to wyróżnienie, dostrzegacie tragedię tamtego konfliktu i dajecie do zrozumienia, że wiecie, co się tam tak naprawdę wydarzyło, i że nie chcecie, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło”.
W 1993 r. Susan Sarandon i Tim Robbins, czołowy lewicowy tandem przemysłu filmowego, wręczali nagrodę za najlepszy montaż. Ich piersi zdobiły małe czerwone wstążeczki, od kilku lat symbol walki z AIDS. Robbins zamiast czytać okrągłe frazesy z promptera, stwierdził, iż Ameryka powinna zwrócić uwagę na los 266 Haitańczyków przetrzymywanych w Guantanamo przez rząd USA tylko dlatego, że wykryto u nich wirusa HIV. Sarandon dodała, że bycie seropozytywnym to nie zbrodnia i że zakażonym trzeba pomóc, a nie traktować ich jak przestępców. W walce z epidemią AIDS Hollywood zrobił akurat wiele. Lata 80. to jej apogeum. Kolejne filmy o ofiarach choroby zmusiły polityczny establishment do zmiany nastawienia. Przełomem była „Filadelfia”, przejmujący portret zarażonego prawnika wyrzuconego z pracy, który wygrywa w sądzie olbrzymie odszkodowanie za dyskryminację. Tom Hanks, odbierając Oscara za główną rolę w tym filmie, podziękował swojemu nauczycielowi aktorstwa z ogólniaka, nazywając go „dumnym amerykańskim gejem”. I to wówczas nagrody Akademii pomogły zwrócić uwagę Ameryki na kwestie praw LGBT. Hanks powiedział jeszcze jedną znaczącą rzecz. Podziękował Denzelowi Washingtonowi za to, że ryzykując wizerunek i pozycję w show-biznesie, zgodził się zagrać w gejowskim filmie. Ten wątek kończy się w nadchodzącą niedzielę. Jednym z faworytów (osiem nominacji) jest „Moonlight” Barry’ego Jenkinsa, historia dojrzewania czarnoskórego geja. Homofobia w środowisku Afroamerykanów jest ogromna. To jeden z dzisiejszych tematów tabu. Może i tym razem nagrody Akademii pomogą Ameryce uporać się z trupem w szafie.
Skandaliści i ofiary
Tymczasem Oscary mają jeszcze jedną politykę – swoją wewnętrzną. Na tegorocznych nominacjach cieniem położyły się dwie historie, które sprawiły, że pytanie, jak należy traktować artystę wobec jego dzieła, jest dalej aktualne. Pierwsza dotyczy Nate’a Parkera, reżysera, scenarzysty i odtwórcy głównej roli w filmie „Narodziny narodu”. Sukces filmu spowodował, że media przypomniały historię z 1999 r., kiedy Parker wraz z kolegą zostali oskarżeni o gwałt przez koleżankę ze studiów. Parker został uniewinniony, jednak ich oskarżycielka w 2012 r. popełniła samobójstwo. Osoby pamiętające tę sprawę z kampusu podnoszą argumenty – co znajduje odzwierciedlenie w aktach procesu – że oskarżycielka zmagała się z depresją już przed zajściem z Parkerem, a jednocześnie dawała do zrozumienia, że Parker jest jej chłopakiem. Z kolei rodzina ofiary była szczególnie oburzona, że w filmie żona Neda Turnera – granego przez samego Parkera – zostaje zgwałcona, a fabuła jest opowieścią o zemście za tę zbrodnię. Kontrowersje pozbawiły „Narodziny narodu” szans na oscarowe nominacje.
Negatywnym bohaterem drugiej historii jest Casey Affleck, faworyt do nagrody za rolę w filmie „Manchester by the Sea”. Za aktorem ciągnie się sprawa złego traktowania współpracownic na planie filmu „I’m Still Here” z 2010 r. Affleck miał m.in. pijany kłaść się do łóżka z kobietą wbrew jej woli czy stosować siłę fizyczną, kiedy odrzucająca jego karesy współpracowniczka chciała odejść. A jednak oba przypadki są traktowane inaczej, Affleck za swoją rolę zdobył już liczne wyróżnienia ze Złotym Globem na czele.
Hollywood czasami przymyka oczy na wybryki gwiazd. Mel Gibson znalazł się na cenzurowanym, kiedy na jaw zaczęły wychodzić jego alkoholowe awantury, przemoc domowa czy antysemickie tyrady wygłaszane podczas aresztowania za jazdę po pijanemu. Ale w tym roku wrócił w chwale: jego wojenno-religijna „Przełęcz ocalonych” zdobyła sześć nominacji, w tym dla najlepszego reżysera.
Sztuka autopromocji
Nie tylko osobiste problemy artystów mają wpływ na przychylność – lub jej brak – Amerykańskiej Akademii Filmowej. Walka o Oscary zaczyna się wiele lat wcześniej, już na etapie planowania przez studia budżetów na produkcję i marketing (ten drugi jest tu kluczowym składnikiem). Na niemal 12 miesięcy przed wręczeniem nagród na forach internetowych odbywa się bardzo wstępna selekcja tytułów z oscarowym potencjałem. Wiosenne i letnie premiery weryfikują tę listę.
Kluczowym momentem w nabierającym tempa wyścigu jest odbywający się we wrześniu festiwal w Toronto. Tam najlepszy film wybiera publiczność, a na faworytów wyrosły m.in. „American Beauty”, „Przyczajony tygrys, ukryty smok” i „Slumdog – Milioner z ulicy”. Po kanadyjskiej imprezie studia i dystrybutorzy są już pewni, w jakie tytuły warto inwestować i których aktorów trzeba przygotować do żmudnej i wyczerpującej kampanii. W sumie niewiele różni się ona od walki o... prezydenturę czy miejsce w Kongresie. Pomagają w tym takie same firmy public relations i lobbyści, którzy pracują w Waszyngtonie. Zaczyna się od tradycyjnego marketingu, czyli ogłoszeń typu „for your consideration” („ku twojej uwadze”) reklamujących film i role. Ale to dziś mniej istotny element machiny promocyjnej.
– Aktorzy, którzy znani są z tego, że jak ognia unikają mediów, nagle stają się pokorni i biegają od programu do programu, czy to telewizja śniadaniowa, Oprah, czy wieczorny talk-show Davida Lettermana. Jeżeli komuś naprawdę zależy na nagrodzie, musi być wszędzie – mówi DGP Gerard Kennedy, krytyk filmowy z Los Angeles.
Pod koniec grudnia, kiedy rozpoczyna się cykl wręczania pomniejszych branżowych wyróżnień (te przyznawane przez stowarzyszenia krytyki, potem Złote Globy i nagrody związków zawodowych aktorów, scenarzystów i reżyserów), artyści każdym swoim wystąpieniem publicznym pracują na opinię. – Członkowie Akademii lubią fantazję, a z drugiej strony cenią sobie pokorę. Kate Winslet popisała się kiedyś jednym i drugim, kiedy żartowała, że specjalnie pod Oscara zagrała w filmie o Holocauście, ale dyskretnie wysyłała sygnały, że już najwyższy czas dać jej tę nagrodę – mówi bloger Scott Feinberg.
Kto prześpi początek sezonu, straty w oscarowym wyścigu już raczej nie odzyska. Ale żadna autopromocja nie jest tak skuteczna jak... czarny PR. Uwerturą do tego była kampania w 1941 r. Dwa lata później uznawany dziś za jeden z najlepszych filmów w historii „Obywatel Kane” przegrał walkę o nagrody, bo magnat prasowy William Randolph Hearst (pierwowzór filmowej postaci Charlesa Fostera Kane’a) zabronił zatrudnianym przez siebie dziennikarzom wspominać o obrazie Orsona Wellesa.
W ostatnich latach najbardziej sugestywne kampanie, polegające na obrzucaniu konkurencji błotem, zdarzyły się w 2002 r., kiedy o najważniejsze Oscary walczył „Piękny umysł”, a także rok później, gdy do nagród nominowano „Pianistę”. W pierwszym przypadku na mniej więcej dwa tygodnie przed końcem głosowania zwykle dobrze poinformowany bloger Matt Drudge napisał, że twórcy filmu o genialnym matematyku Johnie Nashu pominęli antysemickie wystąpienia swojego bohatera, i zaapelował do członków Amerykańskiej Akademii Filmowej, żeby rozważyli, czy warto nagradzać historię kogoś, „kto nienawidził Żydów”. Redaktorzy największych gazet zdradzili potem, że ktoś do nich zadzwonił, by się upewnić, czy widzieli wpis na blogu Drudge’a. „Piękny umysł” Oscara mimo to dostał, ale Hollywood (nie po raz pierwszy) dowiódł, że w walce o nagrody Akademii mogą się liczyć względy poza artystyczne.
W 2003 r. na ostatnim etapie oscarowej konkurencji do prasy przeciekły szczegóły zeznań Romana Polańskiego z jego niesławnego procesu o molestowanie trzynastolatki sprzed 26 lat. Los Angeles huczało od ordynarnych detali z przesłuchań reżysera. Wreszcie głos zabrała sama pokrzywdzona Samantha Geimer i w oświadczeniu wydrukowanym na łamach „LA Times” wybaczyła Polańskiemu i poprosiła, by oceniać dzieło, a nie człowieka. Skutek? „Pianista” dostał trzy Oscary w ważnych kategoriach, ale statuetkę za najlepszy film odebrali twórcy „Chicago”.
– Były i bardziej absurdalne historie. W 2009 r. ktoś rozsiewał plotki, że wiele lat temu Quentin Tarantino zwolnił z pracy przy „Pulp Fiction” swoją umierającą na raka przyjaciółkę, co okazało się nieprawdą. Miało to uderzyć w promocję jego „Bękartów wojny”, ale niewielu dało wiarę tej bujdzie – dodaje Gerard Kennedy.
MMA czy Woody Allen?
Najbardziej wyrazistym zwiastunem emocji, jakie zapowiada Lin-Manuel Miranda, była płomienna przemowa Meryl Streep na Złotych Globach w styczniu. Aktorka zaczęła od apologii różnorodności, którą brać aktorska reprezentuje. „Urodziłam się w New Jersey, zostałam ukształtowana i wyedukowana w szkole publicznej. Viola Davies przyszła na świat na plantacji w Południowej Karolinie, gdzie jej dziadkowie rolnicy dzierżawili dom, a dorastała w Rhode Island. Sarę Paulson wychowała na Brooklynie samotna matka. Sarah Jessica Parker pochodzi z malutkiego miasteczka w Ohio i jest jedną z siedmiorga rodzeństwa. Piękna Ruth Negga urodziła się w Etiopii, a dojrzewała w Irlandii. A dziś jest nominowana do nagrody za rolę dziewczyny z prowincjonalnej Wirginii. Ryan Gosling to Kanadyjczyk, jak każdy miły człowiek. A Dev Patel jest londyńczykiem, dzieckiem imigrantów z Kenii, który zagrał Hindusa wychowanego na Tasmanii. Hollywood pełen jest obcokrajowców i outsiderów. Jeśli się ich wyrzuci, to ze sztuk zostaną tylko sztuki walki” – powiedziała.
Ale skupiła się na pewnym nieaktorskim występie. „Jedna rola w tym roku mnie zadziwiła. Nie dlatego, że była taka dobra. Nic w niej dobrego nie było. Ale była skuteczna. Spowodowała, że publiczność w szerokim uśmiechu pokazała zęby. Zdarzyło się to w chwili, kiedy osoba prosząca Amerykanów, by go wybrano na najwyższy urząd w państwie, małpowała niepełnosprawnego reportera, kogoś, kogo parodysta przewyższa posiadaną władzą i możliwościami prowadzenia walki. To mi złamało serce. Ale to straszne wrażenie jeszcze ze mnie nie uszło. Bo to nie był film” – dodała.
„Ten instynkt do upokarzania. Jeżeli zdradza go osoba publiczna, wpływowa, to zaczyna być problem nas wszystkich, bo daje powszechne przyzwolenie na znieważanie i ubliżanie innym. Zły przykład idzie z samej góry. Brak szacunku rodzi brak szacunku. Przemoc prowokuje przemoc. Jeżeli potężny człowiek wykorzystuje swoją pozycję do zastraszania i terroryzowania, wszyscy na tym przegrywamy. (...) Potrzebne nam są oparte na zasadach moralnych media. Byśmy mogli je w każdej chwili wezwać, by pomogły wyrazić oburzenie, gdy dzieje się niegodziwość, i stały na straży przyzwoitości. Dlatego nasi ojcowie założyciele w konstytucji zapisali wolność prasy” – podsumowała wybryki Donalda Trumpa.
Prezydent elekt odniósł się do sprawy w swoim stylu na Twitterze i nazwał Streep „najbardziej przecenioną aktorką w Ameryce” oraz „fanką Hillary Clinton, która nie może się pogodzić z totalną porażką”. Znaleźli się i inni krytycy, ale chyba najbardziej solennie do przemówienia Meryl odniósł się Piers Morgan, były redaktor czołowych brytyjskich tabloidów z królestwa Ruperta Murdocha. „Nie słyszałem takiego przejawu snobizmu, odkąd Hillary Clinton nazwała wyborców jej przeciwnika żałosnymi” – napisał w komentarzu opublikowanym na łamach „Daily Mail”. Zarzucił Streep, że w swoim zadufaniu sama poniża entuzjastów sztuk walki, którzy wolą MMA od najnowszego filmu Woody’ego Allena. I że Trump w ogóle nie chciał ubliżyć niepełnosprawnemu reporterowi Serge’owi Kovaleskiemu, bo niejednokrotnie, imitując zdrowe osoby, też „machał rękami”.
Obsceniczny gest nigdy nie zastąpi argumentu w dyskusji. Meryl Streep, pomna tego, jak ten system działa i że nie zapewni ochrony spotwarzonym, zaapelowała tylko o to, żeby zły przykład nie szedł z góry. I żeby człowiek zasiadający – jak to ujęła – na najbardziej poważanym fotelu w kraju nie pokazywał rodakom, że wolno nienawidzić. I że muszą istnieć wierzące w przyzwoitość media. Bo inaczej skończy się Ameryka szans i różnorodności. Zobaczymy, czy w niedzielę Hollywood pójdzie wytyczonym przez aktorkę śladem.
Kontrowersje pojawiły się na długo przed oscarową nocą, gdy okazało się, że do Los Angeles – z powodu wprowadzonego przez Trumpa zakazu – nie będzie mógł przyjechać nominowany za film „Klient” irański reżyser Asghar Farhadi. I nawet gdy Departament Stanu cofnął prezydencki dekret, artysta, który ma już na koncie jedną nagrodę Akademii, zapowiedział, że zbojkotuje oscarową ceremonię.