PREMIERA | „Sztuka kochania” nie sprowokuje może ekstatycznych zachwytów, ale powinna wywołać na twarzach widzów uśmiech błogiej satysfakcji
PREMIERA | „Sztuka kochania” nie sprowokuje może ekstatycznych zachwytów, ale powinna wywołać na twarzach widzów uśmiech błogiej satysfakcji
/>
W „Sztuce kochania” Maria Sadowska z premedytacją trzyma się z dala od finezyjnych eksperymentów i stawia na klasyczne rozwiązania formalne. Zaprezentowaną przez nią zachowawczość łatwo jednak usprawiedliwić. Biografia Michaliny Wisłockiej to film zrealizowany z „pozycji misjonarskiej” i pragnący ośmielić możliwie szerokie grono odbiorców do otwartego mówienia o seksualności.
Grzeczny ton „Sztuki kochania” bodaj w jednym aspekcie zostaje zakłócony przez podszept perwersji. Trzeba w końcu odrobiny fantazji, by historię najsłynniejszej polskiej seksuolożki przedstawić w konwencji „żywotu świętej”. Filmowa Wisłocka sprawia wrażenie męczennicy podporządkowującej wszystkie wysiłki potrzebie pomocy bliźnim. Najpierw bohaterka, nie zważając na zawirowania we własnym życiu osobistym, angażuje się bez reszty w problemy pacjentek i żadnej z nich nie odmawia rady prowadzącej do polepszenia jakości życia erotycznego. Wiele lat później wykorzystuje zaś zdobyte doświadczenia, by napisać tytułową „Sztukę kochania”, która wywołuje środowiskowe kontrowersje, lecz szybko zyskuje status biblii polskiej seksualności. Jakby tego było mało, Wisłocka w wielu scenach prezentuje się jako „lekarka wyklęta” tocząca – w obronie wyznawanych przez siebie wartości – zażarte boje z autorytarną władzą.
Na szczęście bardziej niż typowe narracje o polskich bohaterach narodowych „Sztuka kochania” przypomina „Bogów” Łukasza Palkowskiego. Tak jak tamten film łączy hagiograficzny ton z gawędziarską swadą i nostalgiczno-ironicznym spojrzeniem na czasy komunizmu. W przypadku obu tytułów nie sposób także pozostać obojętnym na wdzięk i charyzmę głównych bohaterów. Filmowa Wisłocka wydaje się aniołem z niewyparzoną gębą, jedynym w swoim rodzaju skrzyżowaniem peerelowskiej Erin Brockovich z Matką Teresą w kwiecistej kiecce. Przepełniona pasją bezpośredniość „Miśki” skonfrontowana ze skrępowaniem jej adwersarzy stanowi zresztą główne paliwo ekranowego komizmu. Kontrast ten działa również w bodaj najzabawniejszej scenie filmu, w której bohaterka zostaje wezwana przed oblicze cenzora nadzorującego prace nad „Sztuką kochania”. Gdy zażenowany mężczyzna sugeruje, że autorka zbyt często używa w książce słowa „członek”, Wisłocka ripostuje bez namysłu: „No a jak mam pisać? Chuj?”.
Wyrazistość przekonań i swoboda w ich głoszeniu każą postrzegać słynną lekarkę jako ikonę feminizmu. Nawet jeśli teza ta została sformułowana na wyrost, a niektóre fragmenty książki Wisłockiej brzmią dziś wręcz seksistowsko, reżyserce nie wolno odmawiać prawa do tworzenia mitu. Potrzeba jego skonstruowania wyda się istotna tym bardziej, gdy przypomnimy sobie, że poprzedni polski film pod tytułem „Sztuka kochania” był typową dla wrażliwości lat osiemdziesiątych obciachową komedią erotyczną. Artystyczny triumf Sadowskiej przynosi nadzieję, że na naszych oczach odbywa się właśnie ideologiczna i estetyczna zmiana warty, a rewolucja seksualna wykroczy w Polsce także poza kinowe sale.
Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej | Polska 2017 | reżyseria: Maria Sadowska | dystrybucja: Next Film | czas: 120 min
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama