Trudno recenzować arcydzieła takie jak „La Strada”. Cokolwiek by się napisało, będzie powtórzeniem, kopią cudzych myśli i odkryć. A przecież wybitność propozycji Felliniego wynikała również z pokory. Reżyser odnosił się wprost do serc widzów, jego filozoficzny manifest o wyraźnym przesłaniu moralnym pozostaje w światowym kinie najprostszą, najpełniejszą modlitwą. Wyznaniem wiary w miłość.
"Bogowie" Palkowskiego wchodzą do kin. Biografia prof. Religi to majstersztyk>>
Fellini mówił: „Jeśli przez chrystianizm rozumieć postawę bliźniego, to wszystkie moje filmy obracają się wokół tego tematu. Pokazuję świat bez miłości, ludzi wyzyskujących innych, ale jest w tych filmach zawsze jakaś drobna istota, która chciałaby dawać i żyć dla miłości”.
„La Strada” to melodramat o drodze rozumianej w sensie dosłownym i metaforycznym. Osadzona w tuż powojennych Włoszech opowieść jest poetycką, ale nieodseparowaną od rzeczywistości międzygatunkową parabolą uczuć. Tych uzewnętrznianych z całą siłą, ale i ukrywanych głęboko wewnątrz. Opóźniona umysłowo, nadwrażliwa Gelsomina (Giulietta Masina) kocha cyrkowego siłacza Zampano (Anthony Quinn). Im bardziej on ją upokarza, tym więcej go kocha. Jeżdżą od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka, spotykają się z odrzuceniem i szczerbatym śmiechem. Uczucie Gelsominy jest bezbronne i pełne oddania, brutalny Zampano również kocha swoją „wariatkę”, ale uświadomi to sobie poniewczasie. Wędrówka Zampano i Gelsominy uosabia, jak chciał Fellini, triadę ludzkiego życia: biologię – żywioł fizyczny, duchowość – czyli wszystko to, co ukryte, oraz prawo do niepodległości artystycznej. Nie można jednak separować od siebie współzależności, trzeba je ze sobą godzić i mieszać. Zampano pokazuje Gelsominie, czym jest siła, w zamian otrzymuje pierwszą lekcję czułości. Oszałamia go i budzi konfuzję, ale zostawia ślad na zawsze. Fellini zderza owe dychotomie z odrębnością świata zewnętrznego – z reguły nieczułego na każdą wrażliwość, zasklepionego w narzuconych rytuałach i prawidłach. Wskazuje jednak, że dobroć Gelsominy czy ofiara linoskoczka „Szalonego” nie była beznadziejna – każda wrażliwość, nawet ta rozdeptana i niezauważona, pozwala odradzać się życiu od nowa, dobra energia uwalnia się, ma moc zarażającą.
Grzegorz Religa: Jeśli ojciec w coś wierzył, to się nie bał>>
Nieodżałowana Maria Kornatowska, największa w Polsce znawczyni kina Felliniego, pisała: „Film przywołuje klimaty poezji i malarstwa XIX wieku, mitologię kuglarzy, wędrownych komediantów i cyrkowców, Apollinaire’a, wczesnego Picassa”. Jest więc wszystkim, mówi wszystko. Jak wytrzymać tę presję? Najprościej jak się da: trzeba oglądać „La Stradę” bez intelektualnego balastu, czystym wzruszeniem. Dwa miesiące przed śmiercią Marii Kornatowskiej byłem w Rzymie, napisałem wtedy do pani Marii egzaltowany e-mail. Odpisała: „Zobaczył pan swoją »La Stradę«, przyjął Gelsominę”. To był nasz ostatni e-mail. Przetrwa, jak uśmiech Gelsominy.
La Strada | Włochy 1954 | reżyseria: Federico Fellini | dystrybucja: Aurora Films | czas: 108 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 6 / 6