- U mnie w domu o medycynie się w ogóle nie rozmawiało. Ojciec nie przynosił roboty do domu, mama też nie, jeśli rozmawiali o trudnych przypadkach, to między sobą, a nie z dyletantami, więc razem z siostrą byliśmy od tematyki medycznej impregnowani. Ona do mnie przyszła sama, niepostrzeżenie. Z Grzegorzem Religą rozmawia Mira Suchodolska.

Na ekrany wchodzi film "Bogowie" o pana ojcu, którego zresztą nie tylko ceniłam, ale też bardzo lubiłam. Jednak dziś rozmawiać będziemy nie o nim, ale o panu. I o fachu, który pan wykonuje. Proszę pokazać mi dłonie... No, słuszne, choć nie największe, jakie widziałam u kardiochirurga.
Zapewniam, że są jednymi z większych.

Zawsze mnie zadziwiał i rozczulał widok takich wielkich facetów, jak pan, z precyzją dokonujących swoimi wielkimi dłońmi precyzyjne operacje na sercu. Choć długo wzbraniali się przy nim majstrować. Już starożytni Egipcjanie dokonywali z powodzeniem nieraz transplantacji czaszki, ale serce było przez długie wieki barierą nie do przeskoczenia. XIX-wieczny chirurg Teodor Billroth miał powiedzieć: “chirurg, który by kiedyś próbował zszyć ranę serca, może być pewny, że na zawsze utraci szacunek kolegów...” Ale się jednak za to zabrali.
Właśnie na przełomie wieków XIX i XX, choć pierwsze próby ratowania chorych z ranami serca były jeszcze wcześniej, podczas wojen napoleońskich. Nie jestem historykiem medycyny, musiałbym sięgnąć do swojej pracy doktorskiej, żeby przypomnieć sobie te wszystkie szczegóły, ale był np. taki Jean Dominique Larrey, lekarz armii napoleońskiej, który leczył operacyjnie rany drążące serca. Spośród siedmiu pacjentów, których przypadki opisał, ponoć czterech przeżyło. Jednak dopiero następne dwa wieki ośmieliły lekarzy, żeby zajęli się tym na co dzień. Inna sprawa, że to był czas wielkich wojen, które zawsze są dźwignią postępu w medycynie. Ale nie tylko, ważne był również fakt, że ludzkość wkraczała w epokę przemysłową, że to racjonalność i rozum zaczęły zastępować mity. A mitologiczne tabu dotyczące serca było bardzo silne. Do tej pory zresztą w jakimś stopniu funkcjonuje - wciąż lubi się o nim myśleć jako o siedlisku różnych rzeczy, których faktycznie w nim nie ma - duszy, uczuć. Pierwsi operacje na otwartym sercu zaczęli robić Amerykanie. To był i jest kraj odważnych, otwartych ludzi, w wielu dziedzinach dzierżą palmę pierwszeństwa.

10 lipca 1893 r. Daniel Hale Williams z Provident Hospital w Chicago uratował życie swojego pacjenta zranionego nożem usuwając koniec tego narzędzia tkwiącego w sercu i zaopatrując ranę. Musiał w tym celu otworzyć klatkę piersiową. Co ciekawe, i chirurg i jego pacjent byli Afroamerykanami, co sprawiło, że przez kilka dziesięcioleci ten wyczyn pozostawał w zapomnieniu, choć człowiek któremu pomógł żył w zdrowiu jeszcze 20 lat. Po Williamsie byli kolejni pionierzy, np. Włoch Guido Farina w 1896 r - ale jego pacjent zmarł.

Przeżył za to ranny, ten też dostał cos nożem podczas bójki, który trafił w ręce niemieckiego chirurga Ludwika Rehna, także w 1896 roku, ale trzy miesiące później. Tutaj konieczne było zszycie rany mięśnia sercowego, więc to Rehn przeszedł do historii kardiochirurgii jako pionier.
Ale to w Stanach Zjednoczonych Ameryki operacje na otwartym sercu były wykonywane najczęściej i z największą odwagą. Europa była w tyle, przez całe zresztą kolejne dziesięciolecia. Tu chirurdzy woleli być zachowawczy, nie ryzykować, operować tak, jak to robili ich ojcowie i dziadowie. Nie tylko zresztą w medycynie konserwatywny Stary Kontynent ustępował przebojowej Ameryce. Tak się po prostu działo. Oczywiście były jednostki, które się wyłamywały z tego schematu, ale nieliczne.

Grzechem byłoby nie wspomnieć o polskich geniuszach skalpela. Na przykład Witolda Horodyńskiego który jako pierwszy w naszym kraju w 1898 r usiłował ratować pacjentkę z raną serca. Albo Wacława Maliszewskiego. No i jest oczywiście niesamowity chirurg, Jan Borzymowski - on zaczął łatać poranione serca już w 1902 roku, a pacjent, któremu zszył ranę po nożu rok później nie tylko całkowicie wyzdrowiał, ale parę miesięcy później został zatrzymany przez policję za udział w bójce na noże.
Taka to nasza, lekarzy, robota: ratujemy ludzi, żeby mogli dalej żyć po swojemu. Raz lepiej, raz gorzej. W przypadku fachu, który wykonuję, akurat chodzi o serce.

To czym jest w rzeczywistości serce, jeśli nie miejscem, gdzie skrywamy miłość? I dlaczego tak trudno było z sukcesem je operować? Pomijając kwestię infekcji i braku antybiotyków oraz kulturowego tabu?
Serce jest biologiczną pompą. Bardzo sprawną, bardzo wyspecjalizowaną. Największą trudnością, z jaką się mierzyli chirurdzy, było zachowanie krążenia: bo jeśli pacjent ma przeżyć, krew musi krążyć w jego żyłach. Ale żeby zoperować serce, w przypadku poważniejszych zabiegów, należy to krążenie zatrzymać. A tego nie potrafiono. Pierwsze operacje, jakie robiono, musiały się więc odbywać błyskawicznie: w ciągu kilkudziesięciu sekund, góra paru minut. Inaczej chory nie miał szans. A powikłania septyczne to poważna sprawa i problem do dziś, choć dysponujemy dużo większą wiedzą i antybiotykami.

Wyobraża pan sobie taką akcję: musi pan załatać dziurę w sercu pacjenta, który jest przytomny, bo narkozy także nie znano, w dodatku ma pan na to dwie minuty?
Tak. Jeśli mógłbym w ten sposób uratować komuś życie, to jak najbardziej. Kwestia koncentracji. Z tym, że pacjenta trzeba by było przywiązać, a wcześniej czymś otumanić, jak to robiono w tych pionierskich czasach, na przykład alkoholem. Poza tym operacja na sercu jest nieporównanie mniej bolesna, niż ta odbywająca się np. w powłokach brzusznych. I to z założeniem, że trzeba przedostać się przez żebra do klatki piersiowej. Niemniej ja bym nie chciał być w tamtych czasach pacjentem.

To wróćmy do trudności rzemieślniczych. Bo pokonywanie ich było stawianiem kamieni milowych na drodze kardiochirurgicznego postępu. Pokonaliśmy tabu, nauczyliśmy się szybko, sprawnie zaszywać te rany. Ale jest kłopot z pompą.
Już ponad 50 lat temu usiłowano dać sobie radę z tym, jak utrzymać krążenie ustrojowe. Najpierw próbowano sztuczki z wykorzystaniem w roli pompy drugiego, zdrowego człowieka. Myślano: jeśli połączy się dwa organizmy, to ten zdrowy będzie przepompowywał krew także w ciele operowanego. Ale to nie bardzo wychodziło, bo problemem były choćby grupy krwi, o których nie wiedziano zbyt wiele. Więc pozostawało przepompowywanie tej krwi w sposób mechaniczny. Pompa to proste urządzenie, znane od dawna, ale w przypadku operacji na sercu okazało się to bardziej skomplikowane. Choćby z tego względu, że nie wystarczy krwi przetłaczać. Trzeba ją także natlenić. A tu i serce i płuca trzeba opróżnić. I sprawić, żeby podczas przetaczania krwi tlen chciał do tych czerwonych krwine wchodzić. I to się udało - oczywiście Amerykaninowi. Twórcą krążenia pozaustrojowego był John Heysham Gibbon Jr, który w 1953 r. wykonał pierwszą operację przy wykorzystaniu wymyślonego przez siebie płuco-serca. Potem to już dużo łatwiej i szybciej poszło.

Zwłaszcza, że było wiele do zrobienia. Po zszywaniu ran, przyszła kolej na korygowanie wad serca, zwłaszcza u dzieci. To było motorem postępu?
Operacje na młodych osobnikach są o tyle prostsze, że ich organizmy są silniejsze i dają większą szansę na przeżycie. No i włącza się jeszcze niezgoda: bardziej przejmujemy się dzieckiem, które ma umrzeć z powodu jakiegoś schorzenia, niż człowiekiem w latach, który już przeżył swoje życie. Ale tak naprawdę motorem jest prosty fakt, że człowiek, jako gatunek, nie poddaje się losowi, nie chce poddawać przeznaczeniu. Jeśli coś jest możliwe do zrobienia, to to robi.

Przede wszystkim nie godzi się ze swoją śmiertelnością, buntuje przeciwko niej.
Coś w tym jest, choć mnie to przeraża. Nie wyobrażam sobie świata, w którym ludzie nie umierają. Kiepski ze mnie filozof, ale postaram się wytłumaczyć: coś, co trwa w nieskończoność, czego nie można stracić, traci wartość. A nasze życie ma sens dzięki wartościom, wokół których się obraca. Dzięki ulotności jest więc cenne. Dla mnie ważniejsze jest to, aby ludzie żyli w zdrowiu, niż to, by byli nieśmiertelni. Liczy się jakość. I nie mam tu na myśli tylko nieuchronnego przeludnienia planety.

Niemniej lekarze, spinani ostrogą ambicji, marzeń, ale także presji ze strony zwykłych ludzi, wychodzili i wychodzą ze skóry, aby rzucić wyzwanie bogom, do których są porównywani. Następną przeszkodą do przeskoczenia był przeszczep.
Tak, idea prosta, choć trudniejsza w wykonaniu, bo nie znano leczenia przeciwodrzutowego. Inne narządy wykonywano już wcześniej - np. w 1954 roku w Bostonie Joseph Murray i John Merrill dokonali pierwszej udanej transplantacji nerki pacjentowi, z tym że pochodziła ona od brata bliźniaka, więc niebezpieczeństwo odrzutu było niemal żadne. Ale serce jest tylko jedno, nie da się dać go komuś kawałek. Tutaj, w przypadku kardiochirurgii, przełomem było wynalezienie cyklosporyny hamującej reakcje immunologiczne. Dzięki niej prof. Christiaan Barnard w 1967 roku mógł się pokusić o pierwszą w świecie próbę transplantacji serca.

On był z Afryki Południowej, z Kapsztadu.

Ale jego następcy wywodzili się ze Stanów.

I z Polski. Zespół profesorów pod kierownictwem Jana Molla zrobił pierwszy przeszczep serca nad Wisłą już dwa lata później. Ale po nim nastała kardiochirurgiczna zima. Trzeba było czekać szesnaście lat, zanim na kolejną próbę odważył się - 5 listopada 1985 roku - pana ojciec. Dlaczego?
Z obecnie niezrozumiałych przyczyn (śmiech). Tak naprawdę profesora Molla odsądzono od czci i wiary, zniszczono go, bo jego pacjent umarł. To jest normalne, że podczas pionierskich zabiegów często zdarza się, że pacjenci giną. Ale bez nich i tak nie mieliby szansy na życie. Jednak po tym, jak potraktowano Molla i jego zespół, inni lekarze się bali, tak po prostu. Proszę też pamiętać, że leczenie antyodrzutowe, diagnostyka, sposób klasyfikowania chorych do operacji były wówczas w powijakach.

To czemu pana starszy, Zbigniew Religa, się odważył?
Ojciec był, jaki był. To jest chyba jedyna odpowiedź. Można ją rozwinąć: dużo przebywał w USA, gdzie takie rzeczy się robiło, pracował z ludźmi, którzy się nie bali. To go ukształtowało. Jeśli w coś wierzył, to się nie bał. A w każdym razie umiał ten strach pokonać.

W tym czasie, kiedy to się działo, był pan dzieciakiem. Coś zostało w pamięci z tych chwil?
Niewiele. Ja byłem osiemnastoletnim gówniarzem, żyłem swoim życiem nastolatka w Warszawie, ojciec dokonywał swoich czynów w Zabrzu. Pamiętam jak przez mgłę złe chwile, kiedy do naszego warszawskiego mieszkania zaczęły przychodzić telegramy z potępieniami od ludzi w całej Polsce, bo pacjent z przeszczepionym sercem zmarł po dwóch miesiącach z powodu sepsy. Ale ja miałem swoje życie, swoich przyjaciół, dziewczyny. Byłem punkiem, jeździłem do Jarocina, chodziłem na koncerty.

Bił się pan z metalami?
Ja się prawie w ogóle nie biłem, chyba ze zostałem do tego zmuszony, parę razy w życiu się tak wydarzyło. Raz dostałem łomot od skinheadów, potem schodziłem im z drogi. Czułem się humanistą, czytałem książki.

Medyczne? A może pan rozprawiał z rodzicami o trudnych przypadkach przy niedzielnym stole, między rosołem a schabowym? Tak się często dzieje w rodzinach lekarskich, medycy to sekta. Wirus medycyny przechodzi z rodziców na dzieci.
U mnie w domu o medycynie się w ogóle nie rozmawiało. Ojciec nie przynosił roboty do domu, mama też nie, jeśli rozmawiali o trudnych przypadkach, to między sobą, a nie z dyletantami. Więc razem z siostrą byliśmy od tematyki medycznej impregnowani. Ona do mnie przyszła sama, niepostrzeżenie. Kiedy trzeba było wybierać po ogólniaku, co się chce robić w życiu, jawiła się jako jedyna sensowna możliwość. Bo choć kochałem książki, w ich czytaniu nie widziałem przyszłości. Z matmy, z fizyki nie byłem najlepszy, co zamykało przede mną bramy politechniki. Więc wybrałem medycynę, choć za pierwszym podejściem się na nią nie dostałem. Pracowałem jako salowy na bloku operacyjnym, żeby zarobić na punkty, które jako dziecku z inteligenckiego domu mi nie przysługiwały za pochodzenie. I ten rok z miotłą i szmatą zadecydował, że medycyna stała się moim powołaniem. Zresztą wie pani co? Ja teraz też mam taką zasadę, że w domu nie rozmawiam o pracy.

A jak wygląda pana dom? Proszę nie robić takiej miny, nie chodzi mi o metry kwadratowe. Jaka żona, jakie dzieci?
Żona była pielęgniarką, teraz pracuje w korporacji. Dzieci trójka. Dwoje z pierwszego związku, chłopak 21 lat i dziewczyna 16. Trzecie z nowego, chłopak, dwa latka. Najstarszy studiuje biologię, ale jest do niej nieprzekonany, myśli o medycynie, a ja ani nie zachęcam, ani nie zniechęcam. Sam musi dojrzeć, żeby wybrać.

Pan dojrzał po tym roku pracy ze ścierą?
Tak, to była ciężka, brudna, fizyczna robota. Ale pozwoliła mi, na tym bloku operacyjnym kliniki urologicznej, zrozumieć zasadniczą sprawę: że można coś własnymi rękami zrobić, żeby życie innych ludzi było nie tylko dłuższe, ale i lepsze. Raz, że spotkałem kilku fajnych lekarzy, którzy byli także dobrymi ludźmi. Dwa, że spostrzegłem niesamowite przemiany, jakie na skutek kontaktu ze środowiskiem lekarskim, przeżyciem sytuacji ekstremalnych, na pograniczu śmierci, zachodzą w pacjentach. Nie zapomnę takiego jednego, bandziora z Pragi Północ. Cierpiał na przewlekłą chorobę nerek, która sprawiła, że od pewnego momentu jego życie przebiegało głównie w szpitalu. A leczenie polegało na tym, że na raty, po kawałku, wycinano mu kawałki nerek. Obserwowałem, jak ten człowiek się zmienia, staje się bardziej ludzki. Kiedyś mi powiedział: młody, jak będziesz na Pradze i cię zaczepią, to powiedz im, że przychodzisz ode mnie. Ale widziałem, jak to zło, bandytyzm wychodzą z niego. To się często dzieje w przypadku ludzi, nawet nie złych, ale obojętnych, którzy nie myślą o innych, o przyszłości, żyją swoim własnym życiem. Bodziec w postaci zbliżającej się śmierci zmienia ich, zaczynają się angażować w pomoc innym.

Więc stwierdził pan, że będzie leczył ciała i dusze zarazem. Studia były ciężkie?
Tak się o nich mówi, pewnie z powodu pierwszych dwóch lat, które więcej mają wspólnego z kuciem na pamięć książek telefonicznych, niż studiami. Ale potem, kiedy doszły zajęcia kliniczne, a więc kontakt z pacjentami, zrobiło się bardzo interesująco. Choć nie byłem przodującym studentem, żeby była jasność. I prawda jest też taka, że zawodu nauczyłem się podczas pierwszych lat pracy, a nie na salach akademii medycznej, choć tam zdobyłem jakieś podstawy. Miałem to szczęście, że terminowałem na izbie przyjęć za cały aparat diagnostyczny mając stetoskop. No i jeszcze szefa, który wykładał nam, młodym, że zawsze możemy przyjąć pacjenta na oddział, jeśli uważamy, że tego potrzebuje. Ale odmówić mu przyjęcia mogliśmy tylko po konsultacji z którymś bardziej doświadczonym kolegom. To był z jednej strony taki dupochron dla niego, ale też zmuszenie nas do podejmowania decyzji. To jedna z największych umiejętności, jakie może posiąść lekarz: podjąć decyzję ze świadomością jej możliwych konsekwencji.

Zanim jednak zdecydował się pan na grzebanie w sercach innych ludzi, robił pan specjalizację z chirurgii ogólnej, czyli miękkiej. Nie pasowało, znudził się pan, co się stało?
Pasowało, pasowało. To była III Klinika Chirurgii II Wydziału Lekarskiego Akademii Medycznej w Warszawie. Czasy, kiedy uczelnie medyczne były jeszcze akademiami, a nie uniwersytetami, co brzmi idiotycznie.

Zgadzam się, oni wciąż zmieniają nomenklaturę, żeby wykazać iż coś robią. To tak, jak z mieszaniem herbaty w nadziei, że bez cukru okaże się słodsza. Teraz znów nie ma stomatologów, zamiast nich funkcjonują dentyści.

Co za kretynizm. W każdym razie moja klinika na AM miała same zalety i tylko jedną wadę. A to taką, że - podobnie zresztą jak do innych jednostek akademickich - trafiali tam najbardziej skomplikowani pacjenci, najcięższe przypadki. I operowaniem ich zajmowali się najbardziej doświadczeni fachowcy. Dla młodych zostawało mało.

Kazali panu trzymać haki, w najlepszym przypadku wycinać wyrostki.

I pęcherzyki żółciowe w ramach bonusu. Wprawdzie wyrobiłem liczbę zabiegów, żeby móc zrobić specjalizację, ale nie spełniało to mojej wizji na temat tego, jak powinno wyglądać życie chirurga. Nie chciałem czekać, zwłaszcza, że widoki na to, iż coś się szybko zmieni były małe. Mogłem więc pójść do szpitala powiatowego, gdzie miałbym mnóstwo roboty przy stole, albo szukać czegoś innego. Więc pomyślałem o kardiochirurgii - ona ma to do siebie, że są albo wielkie operacje, albo nie ma ich wcale. To przeważyło, żebym zaczął starać się o przyjęcie do warszawskiego Instytutu Kardiologii.

No i fakt, że ojciec w tym robił.

Robił. Ale w tym czasie na Śląsku, w Zabrzu. Miałem jeszcze tego kopa, że kardiochirurgia jest dziedziną dość szeroką, musiałem posiąść wiedzę z zakresu kardiologii, dowiedzieć się wszystkiego o układzie krążenia. To było wyzwanie, bo chciałem się rozwijać. Ale żeby być uczciwym: mam wielki szacunek do chirurgii ogólnej. Jest trudniejsza, bardziej zróżnicowana, bardziej wymagająca od kardiochirurgii. Tak pod względem wiedzy, jak i zwyczajnie rzemieślniczym. Tyle, że mnie dała większe pole manewru i możliwości rozwoju.

Teraz łamie pan kolejne tabu. Chirurg miękki to brzmi zwyczajnie, mało interesująco. Kardiochirurg jest równy bogom.
Teraz narażę się swoim kolegom, że zrywam ten nimb nad ich głowami, tę pozłotkę robiącą za złoto z ich fachu. Ale prawda jest taka, że co my faktycznie robimy: w sumie trzy rodzaje rutynowych operacji. Bajpasy, wymianę zastawek (zwłaszcza trzech, czwarta, płucna, zdarza się rzadko), czasem się trafią ciekawsze zabiegi przy wadach wrodzonych. Od przypadku transplantacja, która dziś nie jest czymś wymagającym magicznych zdolności. Proszę mi wierzyć, to wszystko jest rzemiosło, którego można i trzeba się nauczyć. Trudność prawdziwa, sekret bycia dobrym kardiochirurgiem polega na czymś całkiem innym. Na umiejętności kwalifikowania chorych do operacji, na zdolności podejmowania szybkich decyzji. Bo każdy chory jest inny, choruje inaczej, wymaga więc instynktu i wyczucia pochodzących z doświadczenia.

Dziś w modzie są heart teamy oraz procedury.
Usiłuje się nimi objąć wszystko, co nie jest takie złe, gdyż są tworzone na podstawie statystyki, czyli wielkich liczb, pozwalających ograniczyć ryzyko - także w większej masie. Kiedy jednak rozmawiam z chorym, tłumaczę mu jego stan, podaję dane, na podstawie których to on musi podjąć ostateczną decyzję, zawsze mówię, iż w jednostkowym przypadku ryzyko wynosi 100 procent. Bo to jego życie. Czasem procedury, diagnostyka mówią jedno, ale doświadczenie, instynkt drugie. Zawsze bowiem może dojść do pomyłki w interpretacji badania, zawsze aparat może zwariować, pomylić się, czegoś nie wykazać. Więc koniec końców zawsze zostaje pacjent i jego lekarz.

Ile pan przeprowadził operacji na otwartym sercu?

Nie liczyłem, serio, ale spróbujmy oszacować. Od 1997 roku pewnie więcej, niż dwa tysiące. A tych, w których brałem udział, asystowałem, było kilka razy więcej.

A te najtrudniejsze?
W jaki sposób trudne? Trudne są bajpasy, bo się operuje na naczyniach o średnicy 2 milimetrów. Więc technicznie trudne, ale częste, po kilkadziesiąt rocznie, więc rutynowe.

Takie, kiedy coś się posypało w trakcie, ale mimo wszystko się udało.
Co jakiś czas się zdarza, że się sypie. Jak się udaje, jest wielka satysfakcja. Czasem się nie udaje. Coraz rzadziej. Bo jest postęp w medycynie. I dochodzi właśnie to doświadczenie, o którym mówiłem. Na przełomie wieków XX i XXI często się nie udawało. Ogólna śmiertelność w klinikach serca wynosiła ponad 10 proc. Dzisiaj 3 do 5, wliczając najtrudniejsze przypadki, stany nagłe. To wynik taki jak w innych cywilizowanych krajach na świecie. Powiem tak: za każdym razem, jak się uda, jest wielka satysfakcja.

A jak nie?
Trzeba jakoś z tym żyć, wyprzeć ze świadomości, iść dalej i operować. Ja zawsze szukam winy w sobie: zrobiłem błąd, co się stało. Najgorzej jest, kiedy ginie pacjent, który miał dobre rokowania. Bo jeśli się ratowało życie takiemu, który bez zabiegu nie miał szans, łatwiej się z jego śmiercią pogodzić. A tak, to dół, bezsenne noce. Jednak nie wolno się roztkliwiać, bo człowiek nie byłby w stanie wykonywać swojego zawodu.

Są tacy lekarze, którym skóra tak zgrubiała, że już nic nie czują, nie mają empatii.
Ja nie znam takiego, choć niektórzy nieźle udają.

To niech mi pan opowie o pierwszym swoim kardiochirurgicznym pacjencie, którego nie zdołał pan uratować.
A właśnie, że pani nie opowiem. Po co. Opowiem za to o pierwszym kardiochirurgicznym w ogóle. Kiedy zacząłem myśleć o tej specjalizacji, pojechałem na miesiąc do kliniki kardiochirurgii Górnośląskiego Centrum Medycznego w Ochojcu, w Katowicach, żeby się porozglądać, dowiedzieć, czy ta dziedzina będzie mnie interesowała. Pod koniec tej nieoficjalnej praktyki prof. Stanisłąw Woś, który był tam szefem, zaproponował, żebym zoperował przypadek ASD, czyli dziury w przegrodzie międzyprzedsionkowej. To prosty zabieg, ale asystowały mi dwie sławy: prof. Woś właśnie i prof. Andrzej Bochenek. Trzydziestoparoletni pacjent przeżył, na szczęście.

To sukces, niewątpliwie. Ale proszę opowiedzieć mi o innych swoich sukcesach. Z czego jest pan dumny? I proszę się tak nie marszczyć, nie robić min. Wręcz nie wypada.
No, ja w polityce byłbym bez szans, wszystko, co myślę, rysuje się zaraz na mojej twarzy. Ale na szczęście nie mam takich ambicji. Jeśli mnie pyta pani o sukces, odpowiem. Mechaniczne wspomaganie serca w Polsce. Ten temat zaczął oczywiście ojciec, ale nic się nie działo w kardiochirurgii bez jego udziału. Ale to, że teraz istnieje i działa w takiej postaci, to zasługa może nie tyle moja, ale fantastycznego zespołu, który poświęcił mu wiele lat swojego życia i ciężkiej pracy. I to w czasach, kiedy nikt w jej rezultaty nie wierzył, bo była zbyt trudna, a rokowania były złe. Dziś ta metoda jest powszechnie stosowana i stanowi jedyną realną alternatywę wobec przeszczepów serca. Jest ich wciąż zbyt mało, bo dawców jest mało. A potrzeby ogromne. Tymczasem urządzeń możemy sobie wyprodukować tyle, ile chcemy, ile nam potrzeba.

Mówi pan "mechaniczne wspomaganie serca", a ja słyszę "sztuczne serce", bo o nie przecież chodzi. I widzę oczyma pamięci te prototypy w Zabrzu tworzone pod okiem pana taty: wielkie pompy pozaustrojowe, które dawały pacjentowi trochę czasu. A i to było bardzo dużo.
To jest dziś metoda powszechnie stosowana w przypadku pacjentów, których własne serce nie daje rady. Od ponad pół wieku kombinowano, jak by to zrobić, aby ten chory, niewydolny narząd, przynajmniej na jakiś czas zastąpić. Choćby do czasu, aż nie znajdzie się dawca organu. Więc najpierw były sztuczne komory pozaustrojowe - wielkie urządzenia, które znajdowały się poza ciałem chorego, były z nim tylko połączone kaniulami. To był wielki postęp, ale też wielkie ryzyko infekcji, poza tym pacjent był przykuty do szpitalnego łóżka. Od kilkunastu lat te urządzenia są zmniejszane, tak, aby większość aparatury znajdowała się w ciele. Obecnie duże, elektromechaniczne aparaty, są zastępowane przez elektroniczne, coraz mniejsze i mniejsze, które można całkowicie schować we wnętrzu człowieka. W skrócie: wszczepia się takie ustrojstwo, a pacjent idzie do domu.

To ja teraz poproszę tak bardziej konkretnie i technicznie. Jak to działa.
Jeśli serce, które jest pompą, nie pompuje krwi, bierze się maleńką pompę o przepływie wirowym, czyli ciągłym, która jest zwykle wielkości zapalniczki, przy czym najmniejsze są wielkości baterii typu paluszek. Wszczepia się ją do koniuszka serca, łączy się ją kaniulą, czyli sztuczną żyłą, z aortą. A cienki przewód elektryczny przeprowadzony przez ciało i skórę łączy to wszystko ze sterownikiem urządzenia, które pacjent wiesza sobie na pasku czy chowa w torebce.

Ale to nie jest jeszcze kres tego, nad czym pracują lekarze i inżynierowie w Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii im prof. Zbigniewa Religi.
No nie, na dniach wejdzie urządzenie do przezskórnej transmisji danych i energii. Może nie na dniach, ale w ciągu kilku lat, badania są bardzo zaawansowane.

To teraz proszę po ludzku, jak do pacjentów i do blondynki.
Chodzi o to, że urządzenia dostępne na światowym rynku wymagają połączenia cienkim, ale jednak kabelkiem, przeprowadzonym przez organizm pacjenta, tej pompy z zasilaniem i sterownikiem. Niedługo będzie tak, że pacjentowi przyklei się dwie naklejki - na skórze i pod skórą - które będą ze sobą współpracować i przewodzić energię, bez koniczności dziurawienia ciała. Bo nawet najmniejsza dziurka to szerokie wrota dla infekcji, która - mimo starań - musi wcześniej czy później nadejść. I pojawiają się komplikacje, które skutkują nawet śmiercią pacjenta. Kiedy wejdą w użycie te aparaty z naklejkami, nie będzie tego problemu. Nad tym rozwiązaniem pracują naukowcy w USA i gromada szaleńców w zabrzańskiej fundacji pod wodzą Romana Kustosza. Są kuszeni przez wielkie amerykańskie koncerny milionowymi kontraktami, i to w dolarach, ale jako wariaci robią to wszystko w Polsce i dla polskich pacjentów.

Ile czasu im potrzeba, tak serio?
Kilka lat. Teraz są w fazie eksperymentów laboratoryjnych i na zwierzętach, aby przejść do klinicznych, na ludziach, brakuje mnóstwo pieniędzy. Dziś mamy do dyspozycji dwa rodzaje urządzeń, tych wewnętrznych sztucznych serc, jak je pani nazywa, z kabelkiem, produkcji amerykańsko-australijskiej i amerykańskiej. Poza kabelkiem mają same zalety. Wadą jest ich cena - kilkadziesiąt tysięcy euro za jedno, więc brak chętnych, aby je refundować.

Bo mając takie wyniki, takie patenty, milczycie. A trzeba krzyczeć, żeby posypał się deszcz złota.
Oj, zabrakło mojego ojca. On był dobry, nie tylko w operowaniu, ale i w tłumaczeniu, robieniu PR-u. Ja tego tak nie potrafię, poza tym błąd zaniechania, zająłem się swoim życiem.

To może czas to zmienić. Skąd fundacja bierze pieniądze, poza tym jednym procentem, który tak się rozwodnił, że już nie działa w dużej skali?
Coś tam wyżebrzemy od firm, od indywidualnych sponsorów. No i najważniejsze: w fundacji pracują ludzie z wielkim dorobkiem naukowym, którzy wygrywają konkursy o granty, te krajowe i te unijne. Dzięki nim to się jakoś toczy. Ale wydaje mi się, że zainteresowanie kardiochirurgią też się skończyło, w każdym razie zamarło. Jest wiele innych bardziej interesujących dziedzin.

Nie sądzę, żeby zainteresowanie osłabło, gdyż coraz więcej ludzi potrzebuje pomocy kardiochirurgicznej. Żyjemy coraz dłużej, jemy coraz więcej, pijemy, palimy, choroby wieńcowe zbierają śmiertelne żniwo. Pan też z paczką fajek, jak jego ojciec. To w jakimś sensie pocieszające, że lekarze nie są mądrzejsi, niż ich pacjenci.
Ja jestem właśnie w fazie pomiędzy rzucaniem palenia. Ale ma pani rację, wiedza w pewnych sprawach nie na wiele się przydaje. Jednak rzucam, choć wychodzę z założenia, że człowiek powinien mieć jakieś przyjemności w życiu. A ja, mając w pamięci odpapierosową chorobę ojca, cholernie lubię palić.

Wracając do zainteresowania: ostatnio, ze dwa lata temu, publiczność pacjentów rozgrzały doniesienia o robocie, który w miejsce lekarzy będzie wykonywał operacje, także te na sercu.
Na razie robot to gadżet, jego historia sięga dekady wstecz, został wymyślony przez amerykańskich uczonych i skonstruowany przez NASA. Jego ideą było i jest to, aby w dowolnym zakątku Ziemi, a może i kosmosu, móc wykonać dowolną operację, zdalnie, bez kosztownej potrzeby transportowania lekarza. I w pewien, ograniczony sposób ten robot działa. Można go wykorzystywać do operacji małoinwazyjnych, takich, gdzie sprawdzają się techniki endoskopowe. Czyli mało skomplikowanych, gdzie nie trzeba otwierać ciała pacjenta, ale można się do pola operacyjnego dostać przez małe porty, czyli dziurki. W kardiochirurgii to plastyka mitralna (chodzi o zastawki), pojedyncze bajpasy, pewnie także ASD. W chirurgii ogólnej przepukliny, operacje urologiczne, gdzie endoskopowe techniki są zresztą najczęściej wykonywane. Ale już w przeszczepach czy w operacjach onkologicznych są same przeciwwskazania.

Dlaczego?
W przypadku przeszczepów potrzeba jest więcej miejsca: organ trzeba wyjąć i wsadzić na jego miejsce nowy. Jeśli chodzi o onkologię, podam przykład prostej resekcji woreczka żółciowego wykonywanej tą metodą. Woreczek nie jest wielki, ale jego wyciąganie techniką endoskopową przypomina przepychanie go, na siłę, przez dziurkę od klucza. I się zdarzyło, że parę komórek nowotworowych, którymi był obudowany, zostało na skórze i po jakimś czasie był problem z nowotworem skóry.

To jeśli nie robotyka i endoskopia są perspektywą kardiochirurgii to co? Bo nie przeszczepy odzwierzęce, z tych już chyba całkiem zrezygnowano.
Przynajmniej na jakiś czas: za dużo kłopotów, za małe perspektywy. Tym, co się jawi jako przyszłość jest bioinżynieria. Czyli wyprodukowanie własnego odpowiednika danego organu z naszych własnych komórek. Nie powiem, czy to się zdarzy w ciągu kilku, kilkunastu czy kilkudziesięciu lat, ale się wydarzy, tego jestem pewien.

Serce ma szanse być jednym z pierwszych organów w ten sposób pozyskanych. W końcu powiedział pan sam, że to zwykła pompa, narząd pewnie mniej skomplikowany, niż będąca istną fabryką przetwórstwa chemicznego wątroba.
Oj, nie byłbym taki pewien. Bo ta prosta pompa ma w sobie dwie bardzo skomplikowane rzeczy. Pierwsza to układ bodźce przewodzący, czyli część układu nerwowego w pewien sposób niezależna, autonomiczna od naszego mózgu i woli, taki własny układ nerwowy, który odpowiada za to, że serce się kurczy i rozkurcza. Druga komplikacja polega na tym, że także komórki mięśnia sercowego żyją swoim własnym życiem. Wprawdzie nauczyliśmy się już zmuszać komórki macierzyste, które są wszczepiane do zniszczonego mięśnia sercowego, aby zamieniały się w te sercowe, podejmowały ich funkcje, ale nadal nie mamy pomysłu, jak skłonić je, aby kurczyły się i rozkurczały jako całość - w pewnej sekwencji. Każda z nich robi to na swój własny sposób, nie chcą współpracować, więc praca serca jest przez to nieefektywna.

To jakie perspektywy przed kardiochirurgią, jakie kolejne kamienie milowe na jej drodze, jeśli bioinżynieria, na którą jeszcze przed chwilą pan stawiał, jest rzeczą złudną?
Mechaniczne wspomaganie, to realna perspektywa i, jak mówiłem, optymalna alternatywa wobec przeszczepów. Teraz oczy naukowców zwracają się w stronę dzieci, które były w tej materii nieco poszkodowane. Raz, że większość spośród małych pacjentów cierpi na wady serca, które można korygować w inny sposób. Dwa, że z powodu wielkości urządzeń do wspomagania pracy serca, nie bardzo się nadawali do zabiegów. Trzecia kwestia jest taka, iż nie było za bardzo pomysłu, co z takim pacjentem robić dalej. Wyobraźmy sobie transplantację serca u dwulatka. Taki przeszczepiony organ, średnio rzecz biorąc, działa przez dziesięć lat, więc co po tym czasie? A nawet zakładając, że miniaturyzacja aparatury medycznej posunie się jeszcze dalej - wszczepimy maluszkowi takie maleńkie sztuczne serce, z którego za chwilę wyrośnie. Do tej pory, jeśli wada była zbyt rozległa, żeby ją leczyć w klasyczny sposób, nie leczono, po prostu. Jednak wszystko jest kwestią potrzeb i pieniędzy, jakie można w daną dziedzinę włożyć. Więc zainteresowanie świata medycznego dziś przesuwa się w stronę najmłodszych pacjentów, których z wielu powodów przybywa.

Alternatywą dla kardiochirurgii ma być coś, o czym wspominaliśmy już, z angielska zwane heart teamem.
To takie określenie wytrych, bardzo modne obecnie i często używane. Chodzi mniej więcej o to, że o sposobie leczenia pacjenta powinien dziś decydować zespół specjalistów. Nie tylko kardiochirurg, ale też kardiolog interwencyjny, kardiolog zwyczajny, anestezjolog, radiolog, psycholog... Do głosu dochodzą dziś metody leczenia przezskórnego, czyli takiego, które nie wymaga otwierania pacjenta, bezoperacyjnego. To są świetne, nowoczesne techniki, które fantastycznie sprawdzają się w pewnych przypadkach. Zamiast bajpasów - czyli robienia czegoś w rodzaju sztucznych mostów omijających zwężone fragmenty tętnicy wieńcowej - robi się dziś balonikowanie, czyli rozszerzanie tych odcinków. Tak samo z tętniakami - zamiast wyciąć fragment objęty zmianami aby zastąpić go sztucznym naczyniem krwionośnym, stosuje się tzw. stentgrafty, to rodzaj rurek wprowadzanych przez nacięcie w tętnicy, które się rozpierają w obszarze patologicznym, aby go wzmocnić od środka. Tym sposobem można także wstawiać zastawki aortalne, są prowadzone już próby z mitralnymi.

Zaraz, zaraz, ale przecież zastawkę trzeba jakoś umocować, wszyć. Sama byłam obserwatorem takich operacji, choćby w wykonaniu pana taty.
Nie trzeba, taka zastawka wszczepia się niejako sama, ma takie pazurki, którymi zapiera się w mięśniu sercowym. Mówię pani, świetna sprawa. I duża szansa dla pacjentów, którzy np. nie byliby w stanie znieść normalnego zabiegu.

No i proces rekonwalescencji krótszy, bo zamiast wielkiej rany po rozpłataniu klatki piersiowej, jak przy klasycznej operacji na sercu, zostaje zadraśnięcie.
Tyle że, przynajmniej jak teraz to wiemy, odległe - czyli liczone w latach - wyniki kardiochirurgii klasycznej są o wiele lepsze, niż kardiochirurgii interwencyjnej. Ona ma, to prawda, wliczone w rachunek większe ryzyko zabiegu, większe cierpienie, uraz, ale też trzeba wziąć pod uwagę to, że więcej np. bajpasów działa bez zastrzeżeń w terminie od 0,5 do roku, niż stentów. Więc mamy co robić, nie narzekamy na brak zajęcia. Inaczej kardiolodzy by już nas zjedli, co zresztą zapowiadają od lat.

Tymi dużymi, niezgrabnymi rękami. Bez manicuru. I z zimną krwią.
No właśnie.

Grzegorz Religa, dr n. med. Pracuje w warszawskim Instytucie Kardiologii im. Prymasa Tysiąclecia Stefana Kardynała Wyszyńskiego, członek zarządu Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii im. Zbigniewa Religi