„Król Edyp” w Teatrze Dramatycznym to poważne, konsekwentne, przedstawienie o upadku racjonalisty i logika we współczesnym świecie.

W połowie marca 2004 roku w warszawskim Teatrze At e n e u m „Króla Edypa” wystawił Gustaw Holoubek. Mówił wtedy, że odarł to przedstawienie ze wszystkiego, co mogłoby przeszkadzać w interpretacji aktorskiej. Ogołocił scenę na Powiślu, zostawił tylko ludzi z ich dramatami. Zagrali wtedy między innymi Piotr Fronczewski, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jerzy Trela, Jerzy Kamas, Marian Kociniak, Krzysztof Gosztyła. Wspominam ascezę tamtego widowiska, bo wciąż mam w oczach jego nieubłaganą czerń. Mówili niektórzy, że stało się ono Holoubka manifestem konserwatyzmu, ale już mniejsza o to. Ważniejsze, że tamten „Edyp” z Ateneum stał się w ostatniej dekadzie punktem odniesienia dla innych twórców. Gdy dziś ogląda się tragedię Sofoklesa, nie sposób odejść od zestawień.

Spektakl w Teatrze Dramatycznym wychodzi jednak z innych myśli i uwarunkowań, zrodził się w innym miejscu, w nowym czasie. Antyczne dzieła – czy tego chcemy, czy nie – są dziś poddawane przeróżnym rewizjom. Wystawianie ich w wersji kanonicznej byłoby dzisiaj może prawdziwą ekstrawagancją albo i awangardą. Inna rzecz, że w antyku, tak jak i w Szekspirze, niczym w lustrach przegląda się dzień dzisiejszy. Odbicie to widzi również reżyser Jakub Krofta i daje mu wyraz w swojej inscenizacji.

Nie znaczy to jednak na szczęście, że w Teatrze Dramatycznym mamy do czynienia z przepisaniem utworu Sofoklesa, z daleko posuniętą adaptacją, czy wreszcie z powstałą na tej bazie nową sztuką. Nowy jest tylko przekład Antoniego Libery – znakomity. Robił wrażenie już w lekturze, a teraz słychać, jak leży aktorom w swej komunikatywności i lakoniczności. Libera odarł słowa tragika z patosu, niepotrzebnych w dzisiejszym teatrze opisów oraz ozdobników. Uznał autora „Antygony” za duchowego ojca Samuela Becketta, własnego mistrza i przewodnika. Kluczowe zdanie twórcy „Czekając na Godota” – „Urodził się i to go zgubiło” – wywiedzione jest przecież właśnie z Sofoklesa, najlepiej obrazuje ciążące nad Edypem fatum.

Libera z zachowaniem metrum Sofoklesa dał nam „Edypa” współczesnego, co znać wyraźnie w przedstawieniu Krofty. Aktorzy mówią prosto, zdecydowanie, nie szukając poezji, a tylko wierząc w siłę Sofoklesowych fraz. Ten „Król Edyp”, bardzo dzisiejszy w zaprojektowanych przez Marka Zakosteleckiego obrazach i kostiumach, nie jest jednak związany z żadnym konkretnym czasem. Nie musi. Czeski scenograf daje tylko znak miejsca, burzy dystans, wprowadzając na scenę trybunę – mównicę, identyczną jak te, które widzimy w Teatrze Dramatycznym. Zabieg przynosi efekt, bo spektakl angażuje uwagę, każe iść krok w krok za spełniającym się losem bohatera.

Sławomir Grzymkowski przez lata był w zespole aktorem ważnym, ale jednak nie pierwszoplanowym. Najważniejsze role tworzył w Studiu Teatralnym Koło u Igora Gorzkowskiego, ale prawdziwy przełom przyszedł wraz z wiodącą partią w „Lodzie” Jacka Dukaja w inscenizacji Janusza Opryńskiego. Nagle przypomnieliśmy sobie o oczywistym – że to jest aktor zdolny do wzięcia na siebie ciężaru całego przedstawienia. „Król Edyp” to przede wszystkim jego zwycięstwo.

Zagrał Grzymkowski do bólu konsekwentnie współczesnego racjonalistę, który pokłada wiarę w jasnym porządku świata, w wierze w logikę i siłę własnego rozumu. Edyp Grzymkowskiego z początku wierzy, że wszystko da się racjonalnie uzasadnić, w rzeczywistości nie ma paradoksów, biegu ludzkiego życia nie zmieni także ingerencja bogów. W tym przywiązaniu do konkretu bohater warszawskiego przedstawienia jest z tu i teraz, bliski zapewne wielu ludziom na widowni. Ale też jakoś ułomny, co pokazuje krok po kroku w swym upadku. Nagle logikę zastępują prowokacje, w reakcje wkrada się agresja. Potem jest tylko dno rozpaczy. Od roli tytułowej zależy w „Królu Edypie” bardzo wiele, zatem Sławomir Grzymkowski trzyma całe przedstawienie. Finał trochę psuje mu reżyser, każąc wyjść do ostatniej sceny nago. Zapewne chodzi o ofiarowanie tebańskiego władcy, o „oto Edyp” z ust Koryfeusza. Tyle że gdyby aktor wszedł w zbryzganej krwią koszuli, efekt byłby dużo mocniejszy.

Nie widzę także sensu innych fajerwerków Krofty (falująca czerwona materia w owym finale) tym bardziej, że prowadzi całość czytelnie, a razem z Markiem Zakosteleckim buduje sugestywne sceniczne obrazy. Najbardziej jednak zdumiewa ustawienie roli Tejrezjasza, którą Olgierd Łukaszewicz gra wbrew przekładowi Libery, a w gruncie rzeczy i inscenizacji. Każde słowo Tejrezjasza jest jak uderzenie pioruna i w prostocie tkwi tu siła. Tymczasem świetny przecież aktor daje nam teatr rapsodyczny z innej epoki, mnożąc ozdobniki, co wers zmieniając modulację głosu. Przyznam, że czasem bywa to niezamierzenie śmieszne.

Inni aktorzy trzymają się tonu widowiska. Adam Ferency jako Kreon jest twardy i nieustępliwy w swych racjach, do tego jak nikt inny czuje rytm fraz Sofoklesa. Waldemar Barwiński (Kapłan) wychodzi poza przypisaną mu rolę biernego obserwatora. Halina Skoczyńska akcentuje kobiecą opiekuńczość Jokasty, chociaż od jej relacji z Edypem oczekiwałbym więcej. Poruszające są relacje Magdaleny Smalary (Służebna) oraz Władysława Kowalskiego (Pasterz).

Można spierać się, czy w „Królu Edypie” Jakuba Krofty wystarczająco mocno zaakcentowano obecność bogów, czy nie potraktowano jej zbyt zdawkowo. Nawet jeżeli tak, koncepcja reżysera się broni. To jest antyk współczesny, choć nierewidowany. Poważne, godne szacunku przedstawienie.

Król Edyp | reżyseria: Jakub Krofta | Teatr Dramatyczny w Warszawie | Recenzja: Jacek Wakar | Ocena: 4 / 6