Główna bohaterka bez przerwy prowadzi wewnętrzną walkę: ze swoją przeszłością, z wyobrażeniami o sobie, wyobrażeniami innych o niej, z własnymi ambicjami i niemożnością ich spełnienia. To opowieść o czasie, w którym o tym, kim człowiek jest, decydują jego sytuacja finansowa i pozycja zawodowa, przywiązanie do biurka w pracy – o czasie kryzysu. Jasmine nie jest nikim więcej niż kobietą z problemami, matką odrzuconą przez syna oraz siostrą kochaną mimo wszystko. Jej dominujące cechy to strach, roztrzęsienie, mitomania. Jedynymi śladami dawnej pewności siebie są drogie, eleganckie sweterki, torebki i przyzwyczajenie do luksusu: woli mieć długi i lecieć pierwszą klasą, niż korzystać z ekonomicznej.
Poznajemy ją, kiedy straciła grunt pod nogami – mąż ją oszukał, a ona została bez domu, wykształcenia, planów. Przyjeżdża zatem do siostry, która żyje w zupełnie innym świecie, zbudowanym według zasady: „Nie oczekuję zbyt wiele i cieszę się z tego, co dostaję”. Ginger (Sally Hawkins) żyje w takim stylu, na jaki ją stać. W jej świecie jedną z najradośniejszych scen jest przekomarzanie się z narzeczonym o to, kto zje ostatni kawałek pizzy. A Jasmine, żeby pić szampana i kupować antyki, powtórzy każde kłamstwo tyle razy, ile będzie trzeba. Jej twarz staje się coraz bardziej blada, zniszczona, martwa. Allen pisał ten scenariusz z myślą o Blanchett. „Jest jedną z niewielu aktorek, które potrafią zagrać tego rodzaju postać” – mówił. „Pracować z kimś takim to jak mieć dostęp do bomby atomowej. Jako reżyser możesz wtedy wszystko”. Ten film to również dowód, że Allen może wszystko. Jeśli przyzwyczaił nas ostatnio do komedii, to tylko dlatego, że chciał. Nie ma w sobie nic z Jasmine – jest taki, jaki chce być, i zazwyczaj wygrywa.
Blue Jasmine | USA 2013 | reżyseria: Woody Allen | dystrybucja: Kino Świat | czas: 98 min | Recenzja: Marta Strzelecka | Ocena: 6 / 6