Czułe i bezlitosne poczucie humoru Davida Sedarisa jest jak lśniąca w słońcu brzytwa.
DGP
Pisarzowi potrzebne jest coś więcej niż talent i cierpliwość – potrzebny mu łut szczęścia, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, kraju nie tylko wielkim, lecz także obfitującym w niezmierzone zastępy aspirujących literatów. David Sedaris (ur. 1956) to dziś człowiek instytucja: eseista publikujący w najbardziej prestiżowych amerykańskich periodykach, mistrz stand-upu, pisarz mający na koncie jedenaście bestsellerowych książek (dwunasta ma się ukazać w USA późną jesienią). Kariera ta wydaje się tyleż oczywista, ile zasłużona – zarazem czułe i bezlitosne poczucie humoru Sedarisa jest jak lśniąca w słońcu brzytwa – ale przecież wszystko mogło się potoczyć inaczej.
Jako młody człowiek Sedaris nie mógł sobie znaleźć miejsca, próbował zaczepić się na wielu uczelniach, starając się zostać artystą wizualnym – te rozpaczliwe wysiłki opisał w tekście „Dwanaście chwil z życia artysty” zamieszczonym w zbiorze „Zjem to, co ma na sobie” (Znak 2006, przeł. Rafał Śmietana). Dyplom ukończenia studiów wyższych (School of Art Institute of Chicago) uzyskał w wieku 31 lat, ale w zasadzie jedyne, co wyniósł z tych doświadczeń, to kredyt studencki do spłacenia; „Sallie Mae (korporacja udzielająca m.in. kredytów studenckich – red.) brzmi jak imię naiwnego i bosego wiejskiego dziewczęcia, ale w rzeczywistości to bezlitosna, agresywna zbieranina bandytów, osiadła w wysokim budynku z cegły gdzieś w stanie Kansas. Wyobrażam sobie, że jest to najwyższy budynek w tym stanie, i podoba mi się myśl, że firma ta zatrudnia pracowników bezpośrednio z pobliskiego więzienia” – pisał Sedaris w książce „Holidays on Ice” (Little, Brown and Company 2008).
Pracował – z upodobaniem nadużywając metamfetaminy – jako nauczyciel creative writing, osobisty sekretarz pewnej niezwykle skąpej kolumbijskiej milionerki, tragarz w komunistycznej firmie przeprowadzkowej, początkujący komik, a także jako elf w domu towarowym Macy’s. „Zakładałem, że jako elf będę miał przynajmniej swoje stałe miejsce; wyląduję w wiosce Świętego Mikołaja ze wszystkimi pozostałymi elfami. (...) Lepsze to niż stać na jakimś rogu, będąc przebranym za frytkę” – wspominał w opowiadaniu „SantaLand Diaries” („Dzienniki z Krainy Św. Mikołaja”), które okazało się kluczowe dla jego dalszych losów. 23 grudnia 1992 r., dzięki wstawiennictwu radiowca Iry Glassa, osobiście przeczytał je w audycji emitowanej na falach NPR (National Public Radio). Od tego momentu wydarzenia potoczyły się błyskawicznie – Ameryka zapragnęła słuchać i czytać Sedarisa. I do tej pory jej nie przeszło.

Motywuje mnie wasze zwątpienie

Sedaris pisze z perspektywy mniejszościowej – najmniej istotny wydaje się tu fakt, że po ojcu, inżynierze informatyku, jest Grekiem wychowanym w tradycji prawosławnej, a dorastającym na amerykańskim Południu (w Raleigh w Północnej Karolinie), choć to dość osobliwy zestaw. Przede wszystkim Sedaris jest gejem, a nawet – jak sam o sobie mówi – „kieszonkowym gejem” (ma odrobinę powyżej 160 cm wzrostu). Nie są to w żadnym razie cechy, które jednoznacznie decydują o tym, jak patrzy się na świat i na samego siebie – rzecz w tym raczej, że pomogły Sedarisowi w zyskaniu ironicznego dystansu wobec własnej osoby (autoironia może być zbroją) oraz swego rodzaju silnej, bezkompromisowej otwartości – często lokującej się na granicy tabu – która czytelnika jednocześnie bawi i przeraża. „Aby stać się «innym» w jakimkolwiek sensie, musisz naprawdę starać się nie żyć życiem, które jest zgodne z oczekiwaniami otaczających cię ludzi” – mówił Sedaris o byciu gejem w wywiadzie dla „Montreal Gazette”. „Dorastałem, słuchając słów mojego ojca: «Jesteś ofiarą, jesteś zerem, niczego nie uda ci się osiągnąć». I to była muzyka dla mych uszu! To mnie nakręcało. (...) To nie wasza wiara mnie motywuje – motywuje mnie wasze zwątpienie”.
Twórczość Sedarisa bazuje na jego dzienniku, prowadzonym nieprzerwanie od połowy lat 70., jest stricte autobiograficzna, choć może lepiej byłoby o niej powiedzieć: familijna. Istnieje bowiem jeszcze inna „mniejszościowa” perspektywa, którą posługuje się jako pisarz i komik – chyba ta najważniejsza: Sedaris to członek wielodzietnej rodziny, jedno z sześciorga rodzeństwa, syn apodyktycznego ojca i beztroskiej matki. Rodzina – co łatwo zauważyć, czytając świeżo wydany zbiór „Calypso” w rewelacyjnym przekładzie Piotra Tarczyńskiego – stanowi dla Sedarisa punkt odniesienia, latarnię morską, kontekst wszelkich życiowych zdarzeń, nawet jeśli sama jest pogięta, dysfunkcyjna i złożona wyłącznie z wariatów w różnym stopniu oderwanych od rzeczywistości. Z jednej strony rodzina jest źródłem wszelkich możliwych traum: „Ktoś mi powiedział – zacząłem – że w Japonii, jeśli zabijesz się, skacząc pod pociąg, twoja rodzina musi zapłacić 80 tys. dol. kary za spowodowane przez ciebie utrudnienia. (...) Oczywiście – ciągnąłem – jeśli zabijasz się właśnie z powodu rodziny, to jest to raczej dodatkowa zachęta” („Calypso”, opowiadanie „Dom podzielony”). Ale z drugiej strony tylko ona, poszerzona o tych nielicznych bliskich ludzi, których kolekcjonujemy przez dekady, potrafi zmusić nas do szczerości i sięgnięcia w głąb własnej duszy: „Prawda jest taka, że jeśli nie przebywamy z rodziną i przyjaciółmi, stajemy się gadającymi lalkami, które nieustannie powtarzają wyłącznie te same frazy, banalne i nużące: «Cześć, jak się masz?», «Gorąco, nie?», «Nie przepracowuj się»” („Calypso”, opowiadanie „Pana angielski jest tak dobry”).

Ten dzień z pewnością kiedyś nadejdzie

W „Calypso” wskakujemy w życie rodzinne Sedarisów niejako w biegu, ponieważ jest to późny fragment literackiej sagi trwającej od ćwierćwiecza. To jednak żaden problem: ta książka to jednocześnie świetna proza i kolekcja perfekcyjnie opowiedzianych skeczy, skecze zaś, jak wiadomo, wymagają kontekstu, który odbiorca może sobie błyskawicznie odtworzyć we własnej głowie – innymi słowy, kontekst ten musi być uniwersalny.
Metoda pracy Sedarisa, który najpierw notuje w dzienniku, potem szlifuje historie, zderzając je podczas występów na scenie z reakcjami słuchaczy, na koniec zaś dopiero, już w gotowej postaci, zamieszcza je w czasopismach i książkach, powoduje, że mamy do czynienia z tekstami starannie zaprojektowanymi – ich autor wie, kiedy podczas lektury pluniemy nagle kawą na monitor laptopa; nie radzę czytać Sedarisa w pracy ani w trakcie posiłków.
Stand-up, nawet literacki, operuje poetyką szoku i puentami przywodzącymi na myśl łamanie kolan młotem kowalskim – ale Sedaris idzie dalej, robiąc coś bardzo szczególnego: przekracza bariery autodemaskacji i dobrego smaku, nie stając się przy tym agresorem i nikogo, włącznie ze sobą, nie piętnując. Śmiech u Sedarisa nie jest oskarżycielski, drwiący, sadystyczny ani masochistyczny – jest to śmiech prowadzący do katharsis, śmiech oczyszczający, empatyczny i przypominający o kruchości ludzkiego życia, zawsze, nawet gdy mowa o wstydliwej katastrofie wydalniczej: „Wiosną 2017 r. na pokładzie samolotu do Denver pasażer dwa rzędy przede mną zesrał się w spodnie. Był stary, ale nie wiekowy – pewnie po osiemdziesiątce – i podróżował z kobietą w średnim wieku, którą wziąłem za jego córkę. – O nie… – usłyszałem jej jęk. Mężczyzna odpowiedział coś, czego nie złapałem, po czym kobieta, już na stojąco, uniosła ręce. – No ja bym powiedziała, że to ciut więcej niż wypadek. Facet powlókł się ku toalecie, a ja spuściłem wzrok, tak jak chciałbym, żeby zrobili inni pasażerowie, kiedy przyjdzie moja kolej na zapaskudzenie spodni w zatłoczonym samolocie. Bo ten dzień z pewnością kiedyś nadejdzie” („Calypso” – „Wciąż stoję”).

Fiction czy non-fiction

Gdy przyjąć założenie, że śmiech nie kompromituje, lecz pomaga przetrwać, łatwiej zrozumieć, dlaczego Sedaris opowiada mroczne skecze o samobójstwie swojej siostry („Dzień przed naszym przyjazdem nad morze w «Raleigh News & Observer» wydrukowano nekrolog Tiffany, który do redakcji przysłała Gretchen. Napisała, że nasza siostra zmarła spokojnie w swoim domu. Brzmiało to tak, jakby była bardzo stara i miała dom”), śmierci matki, lęku przed chorobą i upokorzeniem starością, o własnych kompulsywnych obsesjach pozwalających choć na chwilę bezrefleksyjnie zanurzyć się w nurcie życia (Sedaris ma, dla przykładu, zwyczaj spacerować godzinami po nocy w okolicach domu na angielskiej prowincji, gdzie mieszka wraz z partnerem, i zbierać stojące przy drodze śmieci).
Co ciekawe, jawny autobiografizm książek Sedarisa spowodował, że Amerykanie – bardzo przywiązani do rozróżnienia między prawdą a fikcją – zaczęli się zastanawiać, czy autor aby nie zmyśla. W „New Yorkerze” jego teksty przechodzą zwyczajowy, drobiazgowy fact checking. Z kolei niektórzy dziennikarze i krytycy zarzucają mu, że skoro czasami mija się z prawdą, stylizuje dialogi i stosuje hiperbole dla wzmocnienia efektu komicznego, jego zbiory opowiadań i esejów nie powinny być sprzedawane jako literatura non-fiction. Nas chyba ten dylemat nie powinien kłopotać – warto natomiast wspomnieć, że wraz z premierą „Calypso” (to dopiero druga książka Sedarisa na polskim rynku, poprzednia, wspomniane już „Zjem to, co ma na sobie”, wyszła 16 lat temu) debiutuje nowe wydawnictwo, Filtry. Debiutuje ambitnie i smakowicie.