Choć statystyki czytelnictwa są alarmujące, to Polacy wciąż zaliczają się do najwięcej czytających narodów w Europie. I to pomimo tego, że po 1989 r. zlikwidowano w kraju prawie co czwartą bibliotekę publiczną
Okładka magazyn DGP 5.04.2019 / DGP
Biblioteka Narodowa opublikowała coroczny raport na temat czytelnictwa – w 2018 r. było jeszcze gorzej niż rok wcześniej. Odsetek Polaków, którzy przeczytali przynajmniej jedną książkę w ubiegłym roku, spadł z 38 proc. do 37 proc., a tych, którzy „połknęli” siedem lub więcej – utrzymał się na poziomie 9 proc.
Na pierwszy rzut oka to przygnębiająca wiadomość, więc raport BN stał się okazją do kolejnych rytualnych ubolewań nad intelektualnym upadkiem społeczeństwa. Jednak nie bijmy się zbyt mocno w piersi, bo w porównaniu do innych nacji nie czytamy wcale tak mało. Poza tym spadek jest efektem nie tylko świadomej rezygnacji ze spędzania czasu z książką, lecz także wygaszenia infrastruktury – w tym komunikacyjnej, w wyniku czego mieszkańcy prowincji stracili łatwy dostęp do bibliotek.

Polacy nie gęsi

Czytanie książek staje się coraz bardziej niszową formą spędzania wolnego czasu – to fakt. Jeszcze w 2004 r. aż 58 proc. badanych przez BN odpowiedziało, że przeczytało przynajmniej jedną książkę – różnica 20 pkt proc. to przepaść. Na początku XXI w. niemal co czwartego Polaka można było uznać za regularnego czytelnika, obecnie – już tylko co dziesiątego.
Ale to nie znaczy, że przestaliśmy czytać, tylko że zdecydowanie rzadziej sięgamy po książki. Przemiany technologiczne, społeczne i polityczne sprawiły, że wolimy teksty krótsze, a szukamy ich głównie w sieci – i bardzo często robimy to podczas pracowitego dnia (a jesteśmy jednym z tych narodów w Europie, który pracuje najwięcej). Na dodatek temperatura sporu politycznego sprawiła, że chętniej sięgamy po publicystykę, która stała się dla nas ważniejszym niż książki źródłem potwierdzania tożsamości ideowej. Można na to utyskiwać – w końcu z definicji książka może nam zaoferować trwalszy i spójniejszy zbiór wartości niż polityczna „bieżączka”. Ale podobne przemiany nie są tylko naszą specyfiką.
Z danych Eurostatu wynika, że mimo wszystko jesteśmy jednym z tych społeczeństw w UE, które najwięcej uwagi poświęcają książkom – przeciętny Polak czyta je dziennie 12 minut. To może się wydawać śmiesznie mało, ale to drugi wynik we Wspólnocie (ex aequo z Finlandią) – po Estonii (13 minut). Czwarci Węgrzy czytają 10 minut dziennie, pozostałe narody są już wyraźnie w ogonie – Francuzi poświęcają książkom tylko 2 minuty dziennie. Według Eurostatu 16 proc. Polaków można zaliczyć do grupy regularnych czytelników – to również drugi najwyższy wynik w UE, po Finlandii (17 proc.). Niemal 1,5 proc. wydatków przeciętnego gospodarstwa domowego w Polsce stanowią koszty zakupu czasopism lub książek. Więcej na te dobra wydaje się jedynie w Niemczech i na Słowacji.
Jak widać, wszędzie w Europie czytanie staje się rozrywką niszową, ale akurat Polacy najwolniej poddają się tym przemianom.

Biblioteki jak PKS-y

Oczywiście ten proces jest niekorzystny i nie ma znaczenia, że w innych państwach jest gorzej. Odchodzenie od czytania książek sprawia, że zamiast obywateli mających ugruntowane wartości, przekonania i wiedzę, zyskujemy takich, którzy szybko oraz gwałtownie reagują na polityczne skandale oraz specjalizują się w wyszukiwaniu w sieci ciekawostek.
Ale jeśli w jakimś obszarze życia ekonomiczno-społecznego zachodzą niekorzystne procesy, to powinien stać się on polem polityki społecznej – niestety my na poziom czytelnictwa utyskujemy bez tego rodzaju refleksji. Na dodatek od 1989 r. instytucje publiczne ograniczają swoją działalność, przyspieszając tym samym przemiany, które budzą teraz takie żale. Dokładnie w ten sam bierny sposób państwo reagowało przed laty na upadek komunikacji autobusowej na prowincji, a z koszmarnych efektów tego zaniechania dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, notując ogromny poziom wykluczenia komunikacyjnego.
W 1989 r. działało w Polsce 10,3 tys. bibliotek – 7 tys. w gminach wiejskich i 3,3 tys. w miastach. Od tamtego czasu – zgodnie z neoliberalną wykładnią, że co nie przynosi zysku, powinno zostać zlikwidowane – zamykano je. Już 20 lat później liczba bibliotek spadła do 8,4 tys. – trzy na cztery zamknięte placówki przypadały na gminy wiejskie. Liczba bibliotek nadal zresztą spada w tempie kilkudziesięciu rocznie: w 2016 r. było ich 7984, w 2017 r. – 7953 (z czego 2,7 tys. w miastach, a 5,2 tys. na wsi).
Inaczej mówiąc, w gminach wiejskich po 1989 r. zlikwidowano co czwartą bibliotekę. To, w połączeniu z destrukcją komunikacji autobusowej, sprawiło, że od bezpłatnych książek zostało odciętych mnóstwo nieposiadających auta mieszkańców prowincji.

Znikający księgozbiór

Dla czytelników korzystających z bibliotek istotna jest nie tylko sama sieć placówek, ale też bogactwo księgozbiorów. Liczba nowości wydawniczych rośnie – w 2010 r. wydano 13 tys. książek, w 2015 r. – 30 tys. Najchętniej sięgamy po przeboje i choć nie jest ich dużo, to one nabijają poziom czytelnictwa. Dlatego ważne jest nie tylko kupowanie nowości, ale też nabywanie odpowiedniej ich liczby, by wystarczyło dla wszystkich chętnych. Tymczasem większość placówek kupuje po jednej sztuce i zwykle ze sporym poślizgiem, co sprawia, że do najpopularniejszych książek tworzą się kolejki. Tak jest nawet w bardzo dobrze wyposażonej jak na polskie warunki Bibliotece Śląskiej, z którj korzystam najcześciej. Trudno więc oczekiwać, że gminna biblioteka będzie atrakcyjna dla mieszkańców, jeśli w jej księgozbiorze są głównie lektury szkolne i starocie.
Do międzynarodowych standardów należy kupowanie 30 nowych książek na 100 mieszkańców rocznie. Do 2004 r. polskie biblioteki kupowały ledwie pięć na 100 osób (ostatnie badania z 2009 r. wskazywały na poprawę sytuacji – 7,5 książki). Co sprawiało, że księgozbiory bibliotek kurczyły się, bo książki ulegają zniszczeniu. W latach 2011–2015 działał program Biblioteka+, który finansował modernizację wypożyczalni, ale nie zahamował trendu i oferta bibliotek nadal jest ograniczana – co roku o kilkaset tysięcy egzemplarzy. Jeszcze w 2010 r. księgozbiory bibliotek publicznych liczyły w sumie 133,2 mln woluminów, w 2017 r. już 128,4 mln. A więc podczas dekady oferta bibliotek skurczyła się o prawie 5 mln egzemplarzy.

Wieś bez księgarń

Równie fatalnie wygląda sytuacja księgarń, których liczba spadła w latach 2011–2016 z 2082 do 1855 – głównie z powodu opanowania rynku przez wielkie sieci. Według danych Ogólnopolskiej Bazy Księgarń ten trend się utrzymuje – w okresie od stycznia 2017 r. do października 2018 r. w całym kraju zniknęły kolejne 364 punkty. We Francji i w Niemczech przypada 0,75 księgarni na 10 tys. mieszkańców, w Polsce – 0,47.
Oczywiście wielkie sieci mają bogatszą ofertę i lepsze ceny, więc nic dziwnego, że mniejsze punkty nie wytrzymują konkurencji. Jednak ma to swoją drugą stronę – sieci otwierają filie głównie w miastach, więc dostęp do księgarń dla mieszkańców prowincji z roku na rok spada. W 2017 r. w całym kraju działało zaledwie 12 księgarń w gminach wiejskich i tylko 284 w miastach innych niż powiatowe i wojewódzkie, a tymczasem w samej Warszawie było ich 207.
Rozwój sieci bibliotek bez wątpienia przełoży się na poziom czytelnictwa. Pokazują to dane Biblioteki Narodowej i NIK. Choć wolimy kupować książki (38 proc.), to cały czas chętnie pożyczamy je od znajomych (26 proc.) lub z działających jeszcze bibliotek (16 proc.). Skoro tylko jedna trzecia czytelników pozwala sobie na zakup interesujących ich pozycji, to bezpłatny do nich dostęp wydaje się być kluczowy. Według raportu NIK wśród zmodernizowanych w latach 2011–2015 bibliotek, w 54 proc. placówek wzrosła liczba czytelników, zaś w 29 proc. liczba wypożyczeń.
Zamiast więc rytualnie narzekać na stan polskiego czytelnictwa, lepiej zakasać ręce do roboty i odbudować ofertę bibliotek – wtedy książki staną się częściej wybieraną alternatywą dla Netflixa.