Jesteśmy jedyną szkołą na świecie, gdzie obowiązkowo kształci się młodych filmowców zarówno w zakresie dokumentalnym, jak i fabularnym - powiedział PAP z okazji 70-lecia uczelni Mariusz Grzegorzek, rektor Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. L. Schillera w Łodzi.

Polska Agencja Prasowa: 5 października Państwowa Wyższa Szkoła Filmowa, Telewizyjna i Teatralna im. Leona Schillera obchodzić będzie "uRodziny", czyli 70-lecie uczelni. Jak zamierzają państwo świętować ten jubileusz?

Mariusz Grzegorzek: Rektorem jestem już drugą kadencję, w sumie sześć lat. I pamiętam, że kiedy zaczynałem rektorowanie, był we mnie rodzaj bojaźni i lęku o to, by wszystko się udało. Zorganizowaliśmy w 2013 r. nasze 65. urodziny w przytupem. Przyznaliśmy wówczas doktorat honoris causa austriackiemu reżyserowi Michaelowi Haneke.

Teraz, przy okazji 70-lecia, pomyślałem, że może dobrze by było skoncentrować się trochę bardziej na relacjach wewnętrznych, na społeczności naszej uczelni i pokoleniach ludzi, którzy stworzyli energię tego miejsca.

Robimy to znacznie skromniej, co nie znaczy, że nieciekawie. Pierwszego dnia spotykamy się, w pewnym sensie, ze sobą. Oczywiście, przyjadą goście. Obchody mamy dwudniowe. 5 października otworzymy je uroczystą inauguracją roku akademickiego, potem nastąpi ważny dla nas wernisaż długo przygotowywanej retrospektywnej wystawy prac prof. Jerzego Mierzejewskiego w Galerii Szklarnia. Wspaniałego malarza, który był wieloletnim dziekanem Wydziału Reżyserii, co może wydać się zaskakujące, bo był to chyba jedyny przypadek w historii naszej szkoły, by plastyk był kimś, kto kierował Wydziałem Reżyserii. Wieczorem mamy rodzaj rodzinnego spotkania wspomnieniowego, gdzie różne pokolenia naszej społeczności będą o niej opowiadać, wspominać. A na koniec wspólne biesiadowanie w nieco luźniejszej atmosferze.

Drugi dzień, czyli sobota, ma nieco inny charakter. Jest to dzień otwarty, dlatego zapraszamy wszystkie osoby nie tylko z Łodzi, które są zainteresowane Szkołą Filmową trochę głębiej. To będzie okazja, aby nie tylko do niej wejść, ale przede wszystkim spotkać się z wieloma ludźmi, profesorami i studentami. Na gości będą czekali przedstawiciele wszystkich wydziałów. Zaplanowaliśmy projekcje etiud, będą prezentacje rozmaitych naszych aktywności, pokaz, jak aktorzy pracują ze swoimi profesorami. Zobaczyć będzie można, jak młodzi animatorzy robią swoje filmy. To okazja, by przyjrzeć się bliżej, jak nasza praca w szkole wygląda.

PAP: Początki łódzkiej uczelni sięgają lat powojennych i wiążą się m.in. z inżynierem i architektem Marianem Bernardem Wimmerem, człowiekiem, który myślał kształceniu zawodowych operatorów i o wymiarze wizualnym sztuki. To on zatrudnił m.in. Władysława Strzemińskiego i Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Czy dziś w murach łódzkiej "Filmówki" pozostało coś z ducha tych pierwszych eksperymentów, poszukiwań i podkreślania znaczenia strony wizualnej?

M. G.: Oczywiście, że tak. Nasza szkoła wręcz słynie z tego. I to nie tylko Wydział Operatorski. Wydaje mi się, że ta strona wizualna jest u nas traktowana w bardzo rozmaity sposób. Wielokrotnie, gdy pokazujemy nasze filmy na przeróżnych festiwalach - od tych, powiedziałbym, najbardziej nam przynależnych, czyli przeglądów szkół filmowych po najbardziej poważne, branżowe, na których zdobywamy nagrody - najczęściej podkreślana bywa pewnego rodzaju energia wizualna naszych prac. To jest oczywiście wypadkowa intensywnego myślenia o inscenizacji, która jest bardzo ważnym środkiem wyrazu. I tu nie chodzi o to, by te filmy były piękne w takim prostym znaczeniu tego słowa - ale aby forma filmowa, inscenizacja, środki wizualne, których używamy do konstruowania sensów, były organiczne i żeby działały w zgodzie z opowieścią. Zwracamy na to uwagę studentom i cieszymy się, że to procentuje.

PAP: Nie da się wymienić wszystkich wybitnych i znaczących absolwentów Łódzkiej "Filmówki", podobnie jak znakomitych pedagogów i rektorów. Ale pańskim zdaniem - czyj duch jest żywy w pamięci szkoły?

M. G.: Będę o tym mówił w swoim przemówieniu inauguracyjnym, więc nie chciałbym zbyt wiele zdradzać. Powiem tyle, że - jak nietrudno się domyślić - nie możemy mówić o jednej osobie. Musimy mówić o fascynującym konglomeracie osobowości. Szeroka perspektywa, sposób myślenia, energia oddana temu miejscu przez innych wspaniałych twórców, często nawet wiele, wiele lat temu - w pewnym sensie w tej szkole i w tych murach pozostała. Wydaje mi się, że dzięki temu sposób myślenia o tym, jak robić filmy jest u nas bardzo różnorodny. Proszę pamiętać o tym, co u nas - moim zdaniem - niezwykle intensywnie procentuje: jesteśmy jedyną szkołą na świecie, gdzie obowiązkowo kształci się młodych filmowców zarówno w reżyserii dokumentalnej, jak i na kierunku fabularnym, który jest postrzegany jako tzw. perła w koronie. Kiedy młodzi ludzie, którzy przychodzą do szkoły, dowiadują się o tym, że mają jednocześnie intensywnie poświęcać się dokumentowi - bardzo często zdarza się, iż wzbudza to ich opór. A potem z perspektywy lat okazuje się, że uważne obserwowanie rzeczywistości, trzeźwe, z inteligencją emocjonalną - jest fundamentem budowania historii ludzkich w filmach fabularnych.

Nie mamy jednego mistrza - mamy ich wielu. Od Andrzeja Brzozowskiego, Jerzego Bosaka, przez Romana Polańskiego, Krzysztofa Kieślowskiego... Już nie wspomnę o Wojciechu Jerzym Hasie i wielu innych wspaniałych twórcach, których działalność w jakiś sposób fermentuje w tej szkole. "Filmówka" nie jest monolitem. Studenci naprawdę wybierają bardzo różnorodne wzorce.

Jestem w tej szkole prawie 30 lat i mam dosyć miarodajny ogląd sytuacji. Cieszy mnie, a w każdym razie zaskakuje, gdy nagle odkrywam odbłyski - cytaty z dzieł naszych dawnych mistrzów w twórczości bardzo młodych ludzi. Zdarza się, że sami nie wiedzą, czym się zainspirowali, co ich natchnęło. Ta inspiracja jest bardzo intensywna.

PAP: Sam pan ukończył "Filmówkę". W 2012 r. został pan rektorem tej uczelni. W szkole działają cztery bardzo różnorodne wydziały. Jaki był pomysł Mariusza Grzegorzka na "Filmówkę". Co udało się zrealizować?

M. G.: To jest bardzo trudne pytanie, bo jest konkretne. Wypada na takie pytania odpowiadać precyzyjnie, wykazać się tzw. ewentualnymi osiągnięciami. Powiem tak, takim podstawowym wektorem moich działań była chęć opieki. Opieki, polegającej na tym, żeby pilnować sensu, swobody artystycznej, której należy bronić. Żeby pilnować tej szkoły przed rozmienieniem na drobne, przed dominacją aspektu komercyjnego, który zaczął agresywnie atakować sztukę filmową. Tu chcę powiedzieć bardzo istotną rzecz: my absolutnie nie jesteśmy przeciwko filmowi komercyjnemu - żeby nie okazało się, że "Filmówka" buja w obłokach i funkcjonują w niej sami odklejeni artyści. Nie o to chodzi. Wydaje mi się, że uczymy bardzo precyzyjnie warsztatu filmowego, w mądry, pogłębiony sposób. Dajemy naszym studentom możliwość wyboru, co chcą robić.

Nie chciałem wyznaczać bardzo precyzyjnych punktów ani kierunków rozwoju. Nacisk był położony na to, by przyglądać się i pilnować, by to, co dobre, miało pole do rozwoju. Chodzi o postawienie na intensywną relację mistrz - uczeń; również możliwości natury produkcyjnej były zawsze w naszej szkole - w porównaniu do innych uczelni na świecie - korzystne. Chodziło o to, żeby to wszystko ochronić. Chciałem przeciwdziałać atrofii, która atakuje cały świat, starałem się uchronić przed tym naszą szkołę. Powiem, że chciałem być takim "dobrym portierem".

PAP: W 2014 r. "Filmówkę" bardzo wysoko oceniono w rankingu szkół filmowych na świecie. W rankingu czasopisma "The Hollywood Reporter" zajęła drugie miejsce. Jaka jest tajemnica tego sukcesu?

M. G.: Odpowiem bez specjalnego nadymania się, że nikt o ten tytuł nie zabiegał. Odebraliśmy to jako ogromny zaszczyt i rodzaj znakomitego publicity. Natomiast gdybym miał powiedzieć, w czym tkwi źródło tego sukcesu - to wydaje mi się, że w naszych filmach, w losach naszych absolwentów. Od tych fundamentów, takich jak Wajda, Kieślowski, Polański, czyli nazwiska odmieniane dziś na świecie przez wszystkie przypadki. Ale pamiętajmy o tym, że są również Smarzowski, Szumowska, Komasa, Dawid, von Horn, plejada wspaniałych operatorów. To wszystko nasi absolwenci. Również debiutanci, jak Jagoda Szelc, która teraz święci festiwalowe tryumfy. A obok tego pokazujemy światu ogromną liczbę filmów krótkometrażowych, tej naszej soli - tego, czym zajmujemy się na co dzień.

Powodem do dumy i satysfakcji dla nas jest moment, gdy nagle pojawia się kilkadziesiąt osób na egzaminach wstępnych dla studentów obcokrajowców. Często są to ludzie z bardzo dalekich krajów. Nic nie wiedzą o Polsce, która jest dla nich krajem dziwnym; miasto Łódź jest miejscem jeszcze dziwniejszym i gdy pytamy - a dlaczego pan przyjechał, jakie są pańskie motywacje - w 90 procentach przypadków słyszymy w odpowiedzi: byłem na jakimś festiwalu, widziałem tam film, który mnie bardzo poruszył, jego sposób opowiadania, podejście do rzeczywistości, do rzemiosła filmowego, wolność wypowiedzi zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Zwróciłem uwagę, w jakiej szkole ten film został wyprodukowany. I potem ci młodzi ludzie czytają o naszej szkole, znajdują potwierdzenie w opiniach publikowanych przez rozmaite media i przystępują do egzaminów w "Filmówce".

To jest najlepsza reklama i coś wspaniałego, że w czasach, gdy bardzo wiele uczelni bije się o studentów my na brak kandydatów nie możemy narzekać. Co roku mamy w kim wybierać. To jest ogromna satysfakcja - nie robimy czegoś na siłę w związku z jakimiś programami i założeniami. Istnieje ogromna potrzeba wielu młodych ludzi, żeby w tej szkole się znaleźć.

PAP: Czego życzyć "Filmówce" i jej rektorowi z okazji 70. urodzin?

M. G.: Mam poczucie - to jest wspaniałe i satysfakcjonujące - że szkoła znajduje się w dość dobrej kondycji. "Filmówka" to jest uczelnia, która produkuje filmy - to jest drogie i skomplikowane medium, więc bardzo wiele instytucji rozbija się o problemy natury finansowej. Mogę powiedzieć z wielką wdzięcznością i nie chcąc zapeszać, że szkoła jest w dobrej kondycji finansowej; ma dobre warunki ku temu, żeby funkcjonować. Na szczęście tak się złożyło, że ja jako gospodarz trochę mniej muszę się tym martwić. Jeśli już się o coś martwię - to o to, by wśród tych młodych ludzi, którzy przychodzą do naszej szkoły, był jak największy odsetek takich, którzy wykazują najprawdziwszy, czystej wody talent i mają naturalne predyspozycje, by w przyszłości robić wspaniałe filmy.

I jeszcze jednego bym sobie życzył: żeby rzeczywistość, również ta rzeczywistość przemysłu filmowego w naszym kraju, trochę otworzyła się na poszukiwania artystyczne. Aby nie formatować filmów w taki sposób, jak to już robi Zachód czy amerykańska komercja. Na to się, niestety, nie zanosi.

Mam bowiem takie wrażenie, że to formatowanie potem w naszych głowach potężnie pokutuje i działa. Warto dawać jak najwięcej możliwości do debiutu i do rozwoju ludziom, którzy w pewnym sensie już teraz piszą przyszłą historię kinematografii. Tworzą coś nowatorskiego, nacechowanego własnym charakterem pisma - a nie odtwarzają zastane wzorce tylko po to, żeby osiągnąć krótki, dwutygodniowy sukces komercyjny. Przeciwko temu sukcesowi nic nie mam, ale niech to robią inni.

Rozmawiał Grzegorz Janikowski (PAP)